Pisze się o nim jako o ostatnim żyjącym mistrzu Polski z Cracovii (1948), a jest również najstarszym żyjącym mistrzem Polski w piłce nożnej. Mieczysław Kolasa obchodził w styczniu 97. urodziny. Poświęcił czas TVPSPORT.pl, bo jak mówi: "powiedziano mi, żebym nie unikał ludzi, żebym nie odmawiał wywiadów".
Henryk Bartyla, Jerzy Bomba, Eugeniusz Kubicki – te nazwiska dzisiejszemu kibicowi nie mówią zbyt dużo. Tymczasem, to mistrzowie Polski z Ruchu Chorzów – zdobywali je trzykrotnie w latach 1951-1953. Wszyscy z rocznika 1925. Starszy od nich jest Manfred Fojcik – rocznik 1924, mistrz Polski (Górnik Zabrze) z 1957 roku. Ślązaków "pogodził" jednak on – Mieczysław Kolasa. Krakowianin, urodzony w 1923 roku. Wciąż widywany jest na meczach Cracovii. Jeżeli ktoś zazdrości umysłu trenerowi Andrzejowi Strejlauowi, powinien porozmawiać z panem Mieczysławem.
Rafał Majchrzak, TVPSPORT.PL: Przychodzę do pana i nie wiem, jak potoczy się ta rozmowa…
Mieczysław Kolasa: Zobaczymy, o co będzie pan pytał. Ja jestem do dyspozycji.
Jest pan najstarszym żyjącym mistrzem Polski w piłce nożnej!
Przygotował się pan.
"Przebił" pan Fojcika z Górnika Zabrze, a także Bartylę, Bombę i Kubickiego z Ruchu Chorzów…
…czyli tych, przeciwko którym grałem. Spotkałem na swojej drodze wielu piłkarzy z tamtej epoki, grałem w końcu w Cracovii do 1957 roku.
Gdy słychać słowo Kraków, to jakie ma pan pierwsze skojarzenie?
Cracovia, nie zaskoczę pana. Ten klub jest w moim sercu od 1948 roku.
Imię Mieczysław to inaczej "mający posiadać sławę". W Cracovii na pewno nie należy pan do zapomnianych…
Jak widać, tak właśnie jest.
Cracovia – rocznik 1906. Mieczysław Kolasa – 1923. Zabawne jest zestawienie klubów młodszych od pana…
Cóż, jeśli spojrzymy na metryki, to przecież nasz słynny kibic, Jan Paweł II był ode mnie tylko trzy lata starszy…
Ma pan pamiątki ze spotkania w Rzymie?
Nie byłem na nim. Ale spotkałem Wojtyłę w Krakowie, w naszym kościele w Podgórzu. To mogły być lata 60. XX wieku, kiedy był biskupem. Przychodziłem do kościoła, gdzie udzielał sakramentu namaszczenia. Namaszczał i błogosławił. Mam wiele pamiątek związanych z Ojcem Świętym. Byłem w jego domu w Wadowicach, zwiedzałem muzeum Jana Pawła II. Jest przy kościele, tym samym, w którym został ochrzczony. Byliśmy też w słynnej cukierni, do której chodził. Czytam dużo o nim – o tym, co działo się w ostatnich dniach życia, o świadectwach cudów za jego wstawiennictwem. Kibicował mojej Cracovii i z tego jestem dumny. Ale coś panu powiem…
Proszę mówić…
W sumie to nawet nie myślę o tym, ile już przeżyłem. Fakt, skończyłem 97 lat w styczniu. Jeszcze trzy lata do setki! Nieraz się zastanawiam, jak to możliwe, że wciąż jestem w stanie robić tyle rzeczy. Korzystam z życia, jak mogę. Wiele rzeczy pamiętam, dużo czytam, kojarzę sporo szczegółów. A pojęcie o ćwiczeniach i zdrowym odżywianiu mam może większe niż wielu młodych. Podczas spotkań w Małopolskim Związku Piłki Nożnej o tym sobie opowiadamy. Niektórzy nie mogą uwierzyć, w jakiej jestem formie.
Czyli jest pan dziarskim dziadkiem?
Pokażę wszystkie ćwiczenia, jakie robię…
(Pan Kolasa przechodzi do prezentacji – wymachy rąk i nóg na leżance, po czym wstaje i prezentuje ćwiczenia z kijem przy plecach włożonym pod ręce, potem rower stacjonarny, a czekają jeszcze tyczki do nordic walkingu)
Imponujące.
Nawet wielu młodych nie dałoby rady. Na leżance ćwiczę około godziny. Może pan sprawdzić, że nie mam poduszki pod głową – bo potrafię bez niej spać. Trzymam też dobrą wagę – nigdy nie miałem za dużo kilogramów, nie czułem się obolały. Przy wzroście 168 centymetrów ważę nie więcej niż 70.
Nadal jeździ pan na rowerku stacjonarnym i kondycja wciąż jest dobra…
Cały czas. Ruch to jest to, co pomogło mi przetrwać. Dzięki temu żyje umysł, a ja czuję się samodzielny. To jest coś, co powtarzam często moim dzieciom – żeby nie pomagały mi we wszystkim. Chcę czuć, że umiem wiele rzeczy zrobić samemu. Pójść po zakupy, przyrządzić sobie jedzenie. Ale są też tacy, którzy mi pomagają. Należy do nich chociażby Adam Czapla z Rady Seniorów Cracovii, często rozmawiamy o tym, co dzieje się w klubie, dotrzymuje mi towarzystwa…
On nas umówił. Łatwo było mi do pana trafić…
W Krakowie jest wszędzie blisko. Ja mam w miarę blisko sklepy, park, mój budynek jest obok urzędu miasta.
Jerzy Pilch jest chyba najbardziej znanym kibicem Cracovii. Często narzeka, że kibicuje drużynie, który o trofea to raczej się nie bije… Znacie się z Pilchem?
Widujemy się w sektorze VIP. Mam wolny wstęp na stadion i stałą kartę ważnego kibica. Ale tych znanych sympatyków klubu było i jest więcej…
Tak, wiem. Choćby Norman Davies, Mieczysław Fogg, Stefan Friedmann, Marek Grechuta, Gustaw Holoubek, Edward Linde-Lubaszenko, Maciej Maleńczuk, Grzegorz Miecugow, Józef Piłsudski, Tadeusz Boy-Żeleński… To pan dobitnie podkreślał, że "kiedy Cracovia gra, to jest wielkie święto w Krakowie".
Bo tak jest. Nie opuściłem ani jednego meczu – jestem na stadionie lub oglądam w telewizji. Kiedy jest chłodniej, to zostaję w mieszkaniu. Na wiosnę z pewnością znów podrepczę na ulicę Kałuży.
Ponoć proponuje pan gościom nalewkę cytrynową...
Zawsze mam pod ręką nalewkę cytrynową, taką na bazie spirytusu. Wszystko własnej roboty. Ale poczęstuję czymś innym. Mam bowiem coś lepszego… Dostanie pan miksturę na bazie czosnku, miodu i cytryny…
Brzmi interesująco… wszystkich gości pan tym częstuje?
Jeśli chcą spróbować. To smakuje jak lekarstwo. Dzięki temu, że to piję, nie przeziębiam się. Nie mam kataru, nie kaszlę. Nie choruję. Zawsze byłem okazem zdrowia. To jest jak antybiotyk. Kieliszek rano, przed śniadaniem, a śladu choroby nie ma. To, co robię, jak ćwiczę, jak zdrowo się odżywiam – to wszystko mi pomaga. Chodzę na spacery do pobliskiego parku, o ile pogoda dopisuje. Biorę tyczki i wychodzę na dłużej.
Opiekuje się panem troskliwie córka, Barbara…
Często u mnie bywa, ma do mnie niedaleko. Razem z synem Władysławem nie zapominają, żeby czasem zrobić dla mnie zakupy, odwiedzić mnie. Radzą sobie w życiu – dbałem o to, żeby byli wykształceni. Córka skończyła filologię angielską. Syn chodził na AGH, próbował swego czasu sił w Koronie Kraków jako piłkarz, trenował też juniorów Cracovii.
Żonę poznał pan w trakcie wojny, gdy przychodziła na mecze w Puszczy Niepołomickiej…
Nie ma już Marysi ze mną od kilkunastu lat. Został mi po niej wielki rząd zdjęć. Mam też album, w prezencie od wnuków…
Wnuk Marcin próbował też kopać piłkę. A córka pracowała w firmie, który zbudowała nowy stadion Cracovii…
Jestem dumny z dzieci i z wnuków. Pozostaję w dobrym kontakcie. Marcin ma firmę budowlaną i wypasiony samochód! Wnuczka ma willę w Wieliczce. Syn Władysław ma zapisany w spadku dom w Niepołomicach, do którego jeździłem na wczasy. Zadbałem więc o to, żeby coś ode mnie dostali.
Zmieńmy temat – najtrudniejszy moment w pana życiu?
Lata młodzieńcze nie należały do najłatwiejszych. Mówię o wojnie i o tym, co działo się tuż po. Kiedy przypomnę sobie 1939 rok, jak w ten wrześniowy dzień – akurat to była niedziela – napadli na nas Niemcy… to wspomnienia odżywają. Mieszkałem wtedy jeszcze w Prokocimiu, tam, mam dom rodzinny. Żyje tam teraz moja siostra, młodsza o dwa lata, dziś niestety nie może już chodzić. Tego dnia była ładna pogoda, poszliśmy na dwunastą do kościoła. Wróciliśmy i usiedliśmy z kolegami na takim pagórku w okolicach rodzinnego domu…
I później co pan zobaczył?
Zewsząd słychać było samoloty niemieckie. Leciały w stronę Krakowa, błyszczały w słońcu. Zrzucały bomby. Jedna wpadła do naszego ogrodu. Sąsiadka miała sklepik nieopodal, między posesjami. Była wtedy w tym sklepie. Przywaliły ją ściany. Wszystko działo się szybko – Niemcy atakowali też inne miasta Polski, przejęli kontrolę w kraju. Mówiono, że będą wyszukiwać mężczyzn, plotkowano, że chcą obcinać im ręce, nogi, uszy. Ojciec spakował mnie, wówczas 15-latka, i polecił uciekać na wschód. Człowiek nie myślał wtedy tak jak dziś, że robi głupią rzecz, uciekając na wschód. Doszliśmy na piechotę z Krakowa do Janowa Lubelskiego. Zastaliśmy tam pustostany, wzięliśmy trochę jedzenia i picia. Stwierdziłem, że nie idę dalej. Szliśmy wtedy w cztery osoby – dwie poszły dalej na wschód, a jeden z przyjaciół pozostał ze mną. Wracaliśmy wspólnie, robiąc znów po pięćdziesiąt kilometrów dziennie. Szliśmy bocznymi drogami. I mieliśmy szczęście, że nie zostaliśmy wywiezieni na roboty do Niemiec. Zatrzymano nas bowiem w drodze powrotnej. W pewnej chwili pojawiła się okazja do ucieczki – staliśmy bowiem na skraju samochodu i mogliśmy łatwo wyskoczyć. Żołnierz, który pilnował transportu, nie wiadomo dlaczego nie strzelał do nas, kiedy uciekaliśmy.
Czy jest jeszcze w panu siła, żeby wracać pamięcią do wojny?
Tak jak mówiłem na początku… może pan pytać, o co pan chce.
Jak radził sobie pan tuż po wojnie?
W kraju był głód. Musieliśmy stawać o 4 rano w dobrym miejscu w kolejce po chleb, mięso dostawaliśmy tylko na kartki, również trzeba było wstać rano. Czasy były beznadziejne. Nam się dobrze powodziło, bo… mieliśmy szczęście. Sporo było jego w moim życiu, bo gdybym policzył, ile razy uniknąłem śmierci, to chyba zatrzymałbym się na dziesięciu. Kule, które mnie omijały, żołnierze, którzy nie strzelili, bombardowania, podczas których nas nie trafiono – zliczyć mogę, bo wszystko pamiętam. Wracając jednak do życia po wojnie… mój wujek, Jan Kolasa miał sklep. Bardzo znany w Krakowie po wojnie. Pracowała tam moja siostra. Dzięki znajomości z kierownikiem, prowadziła go, kiedy wujek umarł. Nie musiałem się martwić o zaopatrzenie, pomagała mi, żeby nie brakowało mi jedzenia.
Dobrze, ale może przejdźmy do wątków piłkarskich. Skąd wybór Cracovii?
Nie chciałem być członkiem klubu milicyjnego. To nie podobało się tym, którym milicja kojarzyła się z aparatem komunistycznym. Chociaż muszę powiedzieć, że kiedyś wyglądało to inaczej. Cracovia i Wisła na przełomie lat 40. i 50. były jednymi z najlepszych polskich klubów. Niemniej, nie było aż takiej nienawiści. To, co widzi pan dzisiaj – jakieś race, burdy, obrażanie się – to nie miało miejsca za moich czasów. Pamiętam, że grałem wtedy w pomocy, jako numer 6. Piłkę przed wrzutem z autu, podawali mi ją kibice Wisły, którzy siedzieli tuż przy płycie boiska. Mieli tam rozstawiane ławki.
Ale na boisku nie było przyjaźni…
Nie, mój kuzyn Staszek Flanek, który był piłkarzem Wisły, nieraz ostrzegał, że mi nogi urwie. Oczywiście żartował. Często opowiadał mi, jak rzeczy dzieją się u nich, ja opowiadałem mu o Cracovii. Mam takie wrażenie, że jednak w naszej Cracovii atmosfera była przyjaźniejsza. Chodzi mi o stosunki w klubie. Być może wynikało to z innej natury klubu – my nie byliśmy klubem gwardyjskim, milicyjnym. Tam były władze mianowane przez NKWD, zawodnicy zatrudnieni na lewych etatach w milicji – to się nie podobało społeczeństwu. U nas było inaczej. Chłopcy łączyli grę ze studiami, z pracą. Słynny Tadeusz Parpan miał sklep w okolicach Limanowskiego. Mieczysław Gracz z Wisły Kraków, jej ówczesny as, przychodził nawet do tego sklepu.
W czym najbardziej pomogła w życiu piłka nożna?
Czy pomogła? Piłka była dodatkiem do codziennej pracy. Fakt, że zostałem mistrzem Polski, że byłem piłkarzem Cracovii… jest powodem do dumy. Ale to było tylko spełnianie marzeń, realizowanie młodzieńczej pasji. Po wojnie byłem skazany na szkołę zawodową. A gdybym miał możliwość, to pewnie zadbałbym o jak najlepsze wykształcenie także dla siebie, poszedłbym do liceum ogólnokształcącego.
Jak na dodatek do codziennego życia, to sporo tych pamiątek…
Mam mnóstwo zdjęć, kalendarz, koszulkę, szalik, upominki. Mam też pamiątkowy puchar z 1976 roku, z wyjazdu do Chicago. Pojechaliśmy tam jako połączona drużyna – reprezentacja Krakowa, w składzie której grali zawodnicy Wisły, Cracovii oraz Garbarni. Zwiedziliśmy wtedy całe Chicago. Ale nie chciałbym tam mieszkać, nastraszono nas za bardzo tym, co dzieje się w dzielnicach zamieszkiwanych przez Afroamerykanów. Mówiono, że nie można w złej porze na nich wpaść, bo pod groźbą dźgnięcia nożem można zostać okradzionym. Mieliśmy też perturbacje w locie powrotnym z Chicago. Opóźnienia, międzylądowania w Nowym Jorku oraz Berlinie Zachodnim…
Jaką rolę odgrywały w pana życiu pieniądze? Ważną?
Nie były sprawą najważniejszą. Nawet wówczas, gdy wystąpiłem w reklamie Cracovii, to ludzie dziwili się, że nie wziąłem nic za udział. Pukałem się w czoło, gdy mnie o to pytano – przecież to nie była sprawa istotna. Co ciekawe jednak, nigdy mi pieniędzy nie brakowało. Pochodziłem z domu kolejarza – ojciec przed wojną zarabiał bardzo dobrze, miał państwową posadę. Kolejarze, poczciarze – oni wtedy wiedli naprawdę łatwiejsze życie. Mieliśmy też w Prokocimiu gospodarstwo. Umiałem sobie w życiu poradzić, a do tego naprawdę sporo szczęścia. Kiedy pracuje się ponad 40 lat w zakładzie Szadkowskiego, to można odłożyć dużo na emeryturę. Dziś mogę żyć w dostatku.
Właśnie. Pracował pan w zawodzie, będąc przedstawicielem klasy robotniczej. Ta piłka to była tylko chwila…
Przeszedłem całą drogą od ucznia do mistrza narzędziowego. Zrobiłem dyplom. Zarządzałem zespołem liczącym około stu ludzi. W zakładzie pracowało 350 osób. Sporządzaliśmy wykrojniki, tłoczniki, mierzyliśmy wszystko mikromierzami, aby być dokładnym. Wszystko potrafiliśmy zrobić. Nam zlecano wytwarzanie specjalistycznych przyrządów. Później korzystały z tego inne zakłady. Nawet dostawaliśmy zlecenia na wyrób min dla wojska.
Od jak dawna mieszka pan przy Limanowskiego?
Mam to samo mieszkanie od prawie 70 lat, po rodzinie żony. Jakby tak spojrzeć, to nie było w moim życiu wielu zmian. Pracę w zakładzie łączyłem z treningami. Nawet wtedy, kiedy trenowałem Cracovię w 1978 roku postawiłem warunek. Nie chciałem utracić ciągłości pracy w macierzystym zakładzie. To miałoby bowiem wpływ na emeryturę. Zgodzili się. Zakład nadal mi płacił – jako urlopowanemu pracownikowi. Kiedy więc podziękowałem za współpracę jako trener zawodowy w Cracovii, pod koniec 1978 roku, już po awansie do II ligi, wróciłem do zakładu. To, co zarobiłem w Cracovii, zostało doliczone do emerytury. Z tego, co słyszałem, nie byli zadowoleni, jak radził sobie zastępca. Kierownik chciał, żeby wrócił. Trzymałem się więc także zawodu trenera. Lata 70. były ciekawym okresem. Skończyłem wtedy kurs na AWF w Katowicach, między innymi uczęszczał nań ze mną Gerard Cieślik. Pani profesor już na wstępie – choć z przymrużeniem oka – ostrzegała: "to, że byliście piłkarzami, nie znaczy, że będziecie mieli tu taryfę ulgową". Byliśmy dla niej jak studenci.
Michał Probierz – pierwsza myśl, jaka przychodzi, gdy słyszy pan to nazwisko?
Trenera Probierza doceniam za to, że próbuje tę drużynę poukładać. Choć nie jest podobna do tej z moich czasów i dostrzegam w niej mankamenty, to jednak jest na dobrym miejscu w tabeli.
Ma pan ulubionego zawodnika w drużynie?
To Janusz Gol. Jest reżyserem, to na jego barkach spoczywa ciężar gry, umie wziąć na siebie odpowiedzialność. To jest mózg drużyny. Szkoda, że nie ma równorzędnych partnerów. Ale podobają mi się też przedstawiciele naszej młodzieży – Sylwester Lusiusz i Kamil Pestka.
Czego nie ma dzisiejsza Cracovia?
Irytują mnie niektóre indywidualne błędy. Kibicuję tej drużynie nadal, serce za nią oddam, dlatego mogę wprost mówić o tym, co mi przeszkadza. Jestem często niezadowolony z gry "Pasów". Są momenty lepszej postawy, ale są też te szkolne pomyłki. Tak bym ocenił podanie do Gwilii w meczu z Legią, brak krycia przy rzucie rożnym, błąd w grze bez piłki, który doprowadził do straty gola z Piastem Gliwice... Nie wiem, skąd się to bierze. Obawiałem się też bardzo trudnych derbów Krakowa przy tym niefortunnym układzie spotkań. Nie ma już co narzekać na dzisiejszy obraz naszej piłki, ale widać, że to już nie to samo, co za moich czasów.
Byliście jeszcze lepsi w obronie?
Fakt, drużyna trenera Probierza traci mało goli. Natomiast, za moich czasów, po siedmiu meczach mieliśmy bilans bramek 1:0. Sześć razy 0:0, jeden raz – 1:0. Gra obronna, co się zowie. Pomyśl pan sobie, jaka to dobra defensywa! Zresztą, ta drużyna była naprawdę dobra – ja, Parpan, Glimas, Jabłoński, Rybicki, Bobula, Radoń, Poświat, Szeliga… Smutek. Na tym świecie zostałem już tylko ja…
A jak zmieniła się piłka nożna?
Widzę to w ligach zachodnich.
Ogląda pan takie mecze?
Oczywiście, mam dekoder i dostęp do ligi angielskiej, hiszpańskiej. Oglądałem chociażby ostatnie El Clasico. Kibicuję Realowi Madryt.
Stąd dziś to białe ubranie?
Zaraz założę koszulkę Cracovii i zmienimy nieco nastrój.
Wróćmy do wątku hiszpańskiego…
Tam widzę coś, czego nie mogę odnaleźć w polskiej piłce. Nasza jest zbyt schematyczna, przewidywalna. A tam wszystko jest szybsze, dokładniejsze, zawodnicy szybciej myślą. Jedno podanie, bez przyjęcia. Widzę ten sam elementarz gry, który miałem na kursie trenerskim. Ci zawodnicy pokazują siłę, technikę, kondycję. Nasi mają nawet problemy z przyjęciem piłki, co jest nie do pomyślenia. Grają za wolno, nie ma gry na jeden kontakt.
Trzy lata temu wyraził pan nadzieję, że dożyje kolejnego tytułu mistrzowskiego Cracovii. Niektórzy myśleli, że to się stanie już w tym roku…
Nie wiem, czy tak będzie. Mamy dobre miejsce i możemy mieć nadzieję, że pozostaniemy w grze.
Cieszę się bardzo, że nie odmówił mi pan rozmowy…
Odmawiałem wielu. Nie czułem się zbyt dobrze. Ale naprawdę pan przyjechał z Warszawy?
Tak.
Nie mogłem więc odmówić, skoro jest pan zainteresowany moimi losami.
Trening noworoczny 2021…
Cóż, uśmiecham się w duchu i mówię sobie, że dobrze by było tam przyjść…
* * *
Mieczysław Kolasa (ur. 1923) – piłkarz Cracovii w latach 1947-1956/1957. Zostawał mistrzem Polski w 1948 roku, wicemistrzem w 1949 roku, a także brązowym medalistą w 1952 roku. Rozegrał 211 meczów, zdobywając 28 bramek. Od 1 lutego 1978 roku do 17 października 1978 roku był trenerem „Pasów”.
Rozmawiał Rafał Majchrzak
PS. Dziękuję za pomoc Adamowi Czapli (Rada Seniorów MKS Cracovia)