| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa
Z jego podań gole strzelał Anthony Yeboah. W Lidze Mistrzów za rywali miał Erica Cantonę czy Zinedine Zidane’a. Siedział na ławce rezerwowych Eintrachtu, gdy ten miażdżył Widzew Łódź 9:0. Ale w Polsce Marek Penksa pamiętany jest przede wszystkim z gola, który mógł odmienić historię naszej klubowej piłki, jednak nigdy nie został uznany.
"Aaaaaa! I mamy, proszę państwa, myślę Ligę Mistrzów!" – ekscytował się Dariusz Szpakowski w 86. minucie rewanżowego meczu Panathinaikos – Wisła Kraków. Towarzyszył mu charakterystyczny śmiech Jacka Gmocha. W pierwszym spotkaniu drużyna Jerzego Engela wygrała 3:1, w rewanżu Grecy prowadzili 2:0. Na niespełna kwadrans przed końcem gola kontaktowego zdobył Radosław Sobolewski, a Penksa praktycznie zamykał losy rywalizacji. Piłkę dośrodkowaną przez Dariusza Dudkę zagrał jeden z obrońców walczący o piłkę z Marcinem Kuźbą, a Słowak posłał ją do siatki. 2:2 na cztery minuty przed końcem. Grecy mają do odrobienia trzy bramki! A jednak nie. Sędzia Michael Riley gola nie uznaje. Gospodarze natychmiast ruszają z kontrą, drużyna Wisły pęka, już rozpada się na kawałki. Gol. Zamiast 2:2, mamy 3:1, a potem dogrywkę, która przesądza o wszystkim.
Czego dopatrzył się Riley? Tego domyślamy się do dziś. Ręki Penksy, spalonego albo faulu Kuźby, który wyskakując do piłki przepychał się z obrońcami.
Marek Penksa dziś, jak my wszyscy, siedzi w domu i trochę się nudzi. To dobry moment, by trochę powspominać.
Mateusz Miga, TVPSPORT.PL: – W Polsce jesteś pamiętany przede wszystkim z powodu jednej sytuacji. Domyślasz się o czym mowa?
Marek Penksa:– O Panathinaikosie? Kurde, też często myślę o tym. Ludzie pytają mnie o tę sytuację, w internecie widziałem to mnóstwo razy. Przeklinam za każdym razem, gdy sędzia gwiżdże i anuluje tego gola. Tam na pewno nie było ręki! Ech, i pomyśleć, gdzie dziś moglibyśmy być...
– A ty, dzięki tej bramce, zostałbyś królem Krakowa.
– Ha ha! Na pewno na trwałe zapisałbym się w historii Wisły, to byłby naprawdę wyjątkowy moment. Życie jednak miało inny scenariusz.
Mecz rewanżowym przesiedział na ławce rezerwowych. Spotkanie wspominane jest do dziś, bo łodzianie zostali upokorzeni przegrywając 0:9. Kto by dziś pamiętał, że w pierwszym meczu łodzianie długo prowadzili 2:0 i mieli sporo okazji na trzeciego gola.
Penksa trafił do bardzo mocnej drużyny, z gwiazdami choćby w osobach Jay-Jay Okochy czy Anthony’ego Yeboah. – Nie było mi łatwo, bo miałem tylko 18 lat, a poza tym mogło grać tylko trzech obcokrajowców. Pograłem trochę, potem nieco rzadziej, aż na rok przeniosłem się do Dynama Drezno. Tam spotkałem się m.in. z Piotrem Nowakiem i szybko się zakumplowaliśmy. W Dynamie grałem regularnie, mieliśmy świetny sezon. Startowaliśmy z czterema ujemnymi punktami, a jednak zdołaliśmy utrzymać się w 1. Bundeslidze. W Dreźnie przyjęto to jak zdobycie mistrzostwa. Prezydent klubu wynajął po ostatnim meczu wielką łódź na której fetowaliśmy wraz z kibicami. Wspaniałe chwile – wspomina i na jego twarzy od razu maluje się szeroki uśmiech.
Spędził tam tylko jeden sezon, ale pamiętany jest do dziś, czego dowodem ten filmik publikowany przez klub kilka dni temu. W jednym z meczów upokorzył rywali... siadając na piłce. Został za to ukarany żółtą kartką.
– Dostałem ten filmik od jednego z kibiców. Miło, że ludzie do dziś mnie tam wspominają – mówi.
W Niemczech spędził cztery lata, nim przeniósł się do Austrii. Z Rapidem Wiedeń spotkał się m.in. z Krzysztofem Ratajczykiem i Andrzejem Lesiakiem. Wspólnie zagrali w fazie grupowej Ligi Mistrzów, gdzie mierzyli się z Juventusem (Alessandro Del Piero, Didier Deschamps, Marcel Desailly itd.) czy Manchesterem United (Eric Cantona, David Beckham, Ryan Giggs itd.). – W Turynie, nim minęło pół godziny, było już 3:0 i chciałem wracać do domu. Pamiętam też mecze z Galatasaray. W drodze na stadion w Stambule kibice obrzucili nasz autokar kamieniami. Miałem tego dnia okazję zagrać przeciwko Gheorghe Hagiemu. Przez kibiców był traktowany jak Maradona. Albo jak Messi. Gdy tylko dochodził do piłki, od razu cały stadion wrzał. Coś podobnego zobaczyłem potem tylko raz. Gdy wybrałem się z moim synem na Camp Nou, by zobaczył w grze Leo Messiego – zaznacza.
Nim w 2005 trafił do Wisły zaliczył jeszcze czteroletni udany pobyt w Ferencvarosu. Tam przytrafiła mu się historia, która kazała nieco inaczej spojrzeć na życie. – Zacząłem czuć ból w brzuchu. Pojechałem do szpitala, usłyszałem, że to nic poważnego i kazali im okładać brzuch lodem. Minęło kilka dni i nic się nie zmieniło. Zadzwoniłem do menedżera i mówię, że coś jest nie tak. Pojechaliśmy do innego szpitala, a tam zapytali mnie, czy jestem normalny. Okazało się, że to ostre zapalenie wyrostka robaczkowego, które w tym stadium mogło kosztować mnie życie. Stan zapalany był już bardzo zaawansowany i musiałem przejść poważną operację – wspomina. Rehabilitacja poszła szybko, bo w Budapeszcie mieszkał w willi z basenem. Miesiąc regularnego treningu pływackiego i było po strachu.
W trakcie kariery czerpał z życia pełnymi garściami. Był fanem szybkich wozów, przez jego garaż przewinęło się kilka modeli Ferrari. Miał za to pecha w miłości. – Miałem niełatwe życie z kobietam. Najpierw rozstałem się z pierwszą żoną, potem z drugą, a oba rozwody sporo mnie kosztowały. Poza tym w tamtych czasach piłkarze nie zarabiali jeszcze aż tak dużo jak dziś – mówi.
– To złe kobiety były?
– Nie. Po prostu się nie udało. Nie zawsze jest tak, jak sobie zaplanujesz. Wiesz jak to na początku. Miłość...
– Ile łącznie kosztowały cię te rozwody?
– Ha, ha! Wolę na ten temat nie gadać. Najważniejsze, że teraz jestem szczęśliwy. Mam córkę i syna, a wszyscy jesteśmy zdrowi. Chyba nie jestem złym tatą, skoro dzieci mają gdzie mieszkać. Pieniądze nie są najważniejsze, je można odzyskać.
– Menedżerów też zmieniałeś?
– Tak. Pierwszym był ten, który wypatrzył mnie podczas mistrzostw Europy. Pracowaliśmy kilka lat, ale dokonałem zmiany, bo ten człowiek miał już około 70 lat i powoli wycofywał się z zawodu. Potem miałem jeszcze dwóch agentów. Ten drugi był Niemcem i znał się z Adamem Mandziarą. To on zaproponował mnie Wiśle i tak znalazłem się w Krakowie.
– O Atenach już rozmawialiśmy, ale Wisła w Grecji miała też chwile chwały, gdy rok później w niezwykłych okolicznościach ograliście Iraklis.
– A pamiętasz mój sprint w pierwszym meczu? Dogoniłem gościa, który minął już Mariusza Pawełka i miał przed sobą praktycznie pustą bramkę. Gdyby nie to, w rewanżu nie mielibyśmy szans.
– Mieliście wtedy wesołą drużynę. Z pewnością pamiętasz jak Nikola Mijailović spalił ci koszulę.
– Pamiętam! To był wariat. Ale też fajny chłopak, ja go bardzo lubiłem. W tej szatni było dużo fajnych facetów. Radek Majdan, Baszczu, Głowa, Stolar... To oni wymyślali te wszystkie zabawne akcje. Stolar był dobrym żartownisiem, to on zaczął nazywać mnie ″Frodo″. Mi się przypomina jedna akcja. Zorganizowałem w domu małe przyjęcie, kupiłem m.in. fajerwerki. Pech chciał, że z jednym z nich coś było nie tak i wystrzelił w domu. Musieliśmy się chować za meblami, żeby nikt nie oberwał.
– Mijailović jak wygrywał to był królem Krakowa, co?
– No tak, potrafił świętować. Kilka lat temu odezwał się do mnie, bo jechał przez Słowację. To było wtedy, gdy grał w Rosji. A co się dzieje z Mauro Cantoro?
– Wrócił do ojczyzny, czasem napisze coś do kibiców Wisły. Czuć, że nadal czuje więź z klubem.
– Podczas pobytu w Krakowie byliśmy ze sobą bardzo blisko. Wcale się nie dziwię, że pamięta o Wiśle, bo ja też mam w sercu specjalne miejsce dla tego klubu. Zaraz po transferze poczułem coś wyjątkowego. Było czuć, że to poważna sprawa. Pamiętam pierwszy trening. Kibice wokół boiska śpiewający ″Jazda, jazda, jazda Biała Gwiazda!″. Niesamowita sprawa.
– W Wiśle miałeś okazję pracować m.in. z Danem Petrescu. Był zwolennikiem ciężkiej pracy, ale ty miałeś za sobą pobyt w Niemczech i Austrii.
– Tak i byłem przygotowany. Nie miałem problemu z jego treningami. Pamiętam zgrupowanie we Włoszech...
– To podczas którego mieszkaliście w jednym w hotelu z dziewczętami z konkursu Miss Italia?
– Tak! Ale ja nie o tym. Pamiętam, że po treningach kilku chłopaków wymiotowało ze zmęczenia. Ja dawałem radę.
– Petrescu szybko został zwolniony i potem tego żałowano, bo on odnosił sukcesy w Europie, a Wisła nie.
– Przecież jak go wyrzucali to Wisła była na drugim miejscu w tabeli… Gdy przyszedł, powiedziałem mu, że graliśmy przeciwko sobie w meczu reprezentacji, ale on tego nie pamiętał. Z Wisłą miałem podpisany roczny kontakt z opcją na kolejny rok. Decyzja o skorzystaniu z opcji należała do trenera. Przed ostatnim meczem sezonu powiedział mi, że jeśli strzelę gola, dostanę kontrakt. Wygraliśmy na Legii 2:1, a ja zdobyłem zwycięską bramkę, a więc i nową umowę.
– A pamiętasz derby na Cracovii? Po pierwszej połowie przegrywaliście 0:1 a w przerwie Petrescu krzyczał, że nie jesteście na plaży.
– Mam w głowie ten stadion... Szczegółów nie pamiętam. W głowie widzę tylko ten stadion i Petrescu wymachującego rękoma.
– W tamtym sezonie, gdy stracił pracę, skończyliście sezon na ósmym miejscu. Z Błaszczykowski, Brożkiem, Sobolewskim, Zieńczukiem, Baszczyńskim, Głowackim… Nie do wiary.
– Naprawdę? Skończyliśmy na ósmym miejscu? Dziś trudno w to uwierzyć. Z takim składem… Po Petrescu był Moskal, potem Okuka, Nawałka. Nie pomagały nam te ciągłe zmiany. To była drużyna na pierwsze, drugie miejsce.
– Pewnie słyszałeś o kłopotach Wisły w ostatnich latach?
– Tak. Jestem w kontakcie choćby z Markiem Koniecznym. Wiem, że Stolar jako trener miał bardzo długą serię porażek, a wcześniej klub miał kłopoty z pieniędzmi. Na szczęście przyszedł Kuba Błaszczykowski i pomógł. Dziś pracuję jako trener młodzieży w Bańskiej Bystrzycy. Dwukrotnie byliśmy w Krakowie na turnieju. Wziąłem chłopaków na mecz Wisły. Część kibiców Wisły mnie rozpoznała i była to fajna lekcja dla młodych chłopaków. Lubię im pokazywać, co mogą osiągnąć, jeśli będą sumiennie pracować. Do Krakowa jechaliśmy wynajętym autokarem Barcelony.
– W ślady ojca chce iść twój syn, Marco.
– W tym roku skończy 11 lat. Byłem jego trenerem od kategorii U-8, ale teraz dostałem inne roczniki. Czasem trenujemy indywidualnie.
– Ciężko miał z tobą w roli trenera?
– Cieszę się, że miałem go przy sobie w tych początkowych rocznikach, bo mogłem mu pokazać co uważałem za najważniejsze. Nie miał jednak ze mną lekko, a nawet ciężej niż reszta chłopaków.
– Rośnie z niego piłkarz ofensywny, jak tata?
– Tak, jest napastnikiem. Widzę, że jest szybki, ma technikę, a co najważniejsze – myśli na boisku. Czasem wkurzam się na niego tak wewnątrz siebie, bo woli podać koledze niż sam strzelać na bramkę. A po drugie, jak idziemy potrenować, to on lubi stać na bramce. Myślę jednak, że w tym wieku to naturalne. Jak ja miałem tyle lat też lubiłem rzucać się na piłkę. Na razie to wszystko to taka zabawa. Więcej będziemy wiedzieć, gdy będzie miał 15 – 16 lat.
– Lubisz pracę z młodzieżą?
– Tak. Jestem wesołym, uśmiechniętym człowiekiem, więc dzieci mnie lubią. Na tym poziomie to zabawa, dopiero przy starszym roczniku trzeba mieć donośniejszy głos.
– Co robisz oprócz trenowania?
– Ciągle gram w piłkę! W piątej lidze. W tym sezonie strzeliłem 10 goli. Mam niezłą frajdę, bo młodzi często mają skurcze już po godzinie gry, a ja spokojnie wytrzymuję całe spotkanie. Dużo biegam, staram się być w formie.
– A więc to koronawirus przerwał twoją karierę.
– No tak, ale mam nadzieję, że szybko wrócimy na boiska. Na Słowacji zapadła już decyzja, że ten sezon jest anulowany. Nie ma mistrza, nie ma spadkowiczów, nie będzie prób dokończenia sezonu.
– Wychodzisz z domu?
– Staram się tego unikać. Wychodzę przede wszystkim po zakupy. Czasem pójdziemy z młodym trochę pobiegać, pojeździć na rowerze albo do pobliskiego parku. Jak najrzadziej i tylko on i ja, bez kolegów. Od kilku dni możemy wychodzić z domu tylko w maseczkach. Dziwny okres, ale musimy to jakoś przetrwać.
– To kiedy znów przyjedziesz na Wisłę?
– Mam nadzieję, że jak najszybciej. Jak tylko skończy się to całe zamieszanie z koronawirusem. Z Bańskiej Bystrzycy do Krakowa to tylko rzut beretem. Mocno trzymam kciuki za Wisłę i pozdrawiam wszystkich kibiców Białej Gwiazdy.