Cytat z tytułu pewnie znacie. W wersji oryginalnej został zakończony znakiem zapytania i wzruszeniem ramion Johna Starksa, butnego obrońcy New York Knicks, który w chwili zaćmienia zapomniał, że wyautowanie króla koszykówki z bejsbolowej bazy może i było łatwe, ale słownych gierek Jordan przegrywać nie zwykł. W piątym meczu po powrocie do NBA rzucił więc nowojorczykom 55 punktów, zdecydowaną większość sprzed spoconej twarzy Starksa. Tak, ten bejsbolista.
8 kwietnia 1994 roku, dokładnie 26 lat temu. Birmingham, największe miasto stanu Alabama, wciąż jednak zaskakująco małe jak na przybycie kogoś takiego. Ale Jego Wysokość Michael Jordan przyjechał, delegowany tu przez Chicago White Sox. Gdy po tragicznej śmierci ojca, postanowił spełnić jego wielkie życzenie o grze syna w bejsbol – choć są i miłośnicy teorii spiskowej, mówiącej że z NBA musiał uciekać przed aferą – Białe Skarpetki były wyborem oczywistym. Właściciel zespołu ten sam co w przypadku Chicago Bulls, Jerry Reinsdorf jedne drzwi zamknął, drugie otworzył – takie to było proste. Kłopoty zaczęły się na boisku. Michael dołączył do zespołu trenującego na Florydzie. Pomyślał wtedy "Tato, robimy to razem. Ty i ja" (źródło: "Michael Jordan. Życie", autor: Roland Lazenby). Żył jednym marzeniem. Wyobrażacie sobie wielkiego Michaela sprawdzającego codziennie skład w wielkich emocjach, czy kierownik wpisał go do drużyny? Tego samego Michaela, który zwykł mawiać "Dajcie mi piłkę, a ja zrobię resztę?".
Mimo wiader potu wylanych w trakcie przygotowań, Michaela wpisano na zupełnie inną listę. "Pakuj się, Michael! Jordan i White Sox kompromitacją dla bejsbolu" – napisał na okładce Sports Illustrated. Jordan im tego nie wybaczył. Podjął wtedy decyzję, że już nigdy nie porozmawia z dziennikarzem tej gazety. Słowa dotrzymał po dziś.
7 kwietnia wyleciał po naukę do Birmingham Barons. Trafił do amerykańskiej trzeciej ligi. Zachowując wszelkie proporcje, to trochę tak jakby Robert Lewandowski nagle przypomniał sobie, że w liceum grał dobrze w siatkówkę i z Bayernu Monachium powędrował do LKS Czarnych Rząśnia.
"Będę tu o 6 rano"
Pierwszy mecz, 8 kwietnia, przeciwko ekipie Chattanooga Lookout Jordanowi nie wyszedł. Może to presja ponad 10 tysięcy kibiców i 130 dziennikarzy w miejscu nieprzyzwyczajonym do takiego oblężenia. Ale zaraz – Michael Jordan i zjadająca go presja? Bez bajek. Po prostu brakowało techniki. W roli pałkarza pojawiał się trzy razy. 9 prób – w siedmiu pierwszych nie trafił w piłkę, kolejne dwie były nieczyste. Zespół przegrał 3 do 10. Zawodnik w koszulce z numerem 45 (pamiętacie tę historię: nosił go jeszcze w szkole średniej, aż trafił do jednej drużyny z bratem, który miał tę samą czterdziestkę-piątkę, więc Michael podzielił na pół, zaokrąglił i wyszło najsłynniejsze po dziś "23") podszedł do dziennikarzy i powiedział tylko: – To było żenujące. Potem udał się do zespołu szkoleniowego i przeprosił. A na koniec powiedział: "Będę tu o 6 rano na trening? Kto może przyjść?".
Bo wszystko mogło się zmienić: sport, poziom ligi, zarobki – 850 dolarów miesięcznie – ale nie jego charakter. Był na boisku pięć razy dziennie. Wspomina trener pałkarzy, Mike Barnett: – Zaczynał o 6 w klatce (trening uderzeń z maszyną – przyp. red.). Zaraz po śniadaniu mieliśmy zajęcia z soft-toss (wolny rzut, trening techniki swingu, czyli prowadzenia kija trakcie uderzenia – przyp. red.), potem normalne zajęcia. Po południu był mecz, a po meczu Michael wracał do klatki. Nigdy nie widziałem nikogo pracującego tak ciężko. Nikogo tak zdeterminowanego. To było jak w filmie. Miał pozaklejane plastrami dłonie, z których i tak leciała krew, więc cała koszulka była czerwona. Nie patrzcie w jego statystyki, patrzcie jak szybko się uczył – powiedział Barnett Steve'owi Wulfowi z ESPN. Temu samemu, który pracując w Sport Illustrated napisał, że Jordan kompromituje bejsbol.
Czas faktycznie grał na korzyść Michaela. Na przełomie kwietnia i maja zanotował trzynaście kolejnych spotkań z przynajmniej punktem. Po jednym z takich dobrych meczów wszedł do pokoju trenerów. Ten najważniejszy, Terry Francona, przeglądał akurat statystyki.
– Hej, Mike. Wiesz że zdobyłeś dziś połowę dorobku drużyny?
– Tak, już mi się to kiedyś zdarzyło – odpowiedział rozluźniony Jordan.
Naszyjnik i autobus
Był wtedy na fali, rosła skuteczność, ale kolejne kłopoty czekały tuż za rogiem. 31-letni debiutant świetnie radził sobie z szybkimi piłkami, więc miotacze drużyn przeciwnych zaczęli rzucać podkręcone. Średnia spadła błyskawicznie, trzeba się było uczyć kolejnych rzeczy. Owacje trybun zdarzały się coraz rzadziej. Jim Patton, autor książki "Rookie" (czyli "Debiutant") – nieautoryzowanej opowieści o bejsbolowej karierze Jordana – wspominał dzień, w którym Mike zgubił w na boisku ulubiony naszyjnik. Szukał go po meczu na kolanach cały zespół. Szczęśliwemu odkryciu towarzyszył w końcu wybuch radości, jakiego stadion nie pamiętał.
Ten naszyjnik, tłum dziennikarzy na każdym meczu i dom wynajęty przez Jordana, z prywatnym polem golfowym – za sześciokrotność całej miesięcznej pensji zawodnika Barons, 5000 dolarów miesięcznie – przypominały, że to ktoś z zupełnie innego świata. Może jeszcze autobus, słynny Jordan Cruiser. – Kocham go za ten autobus! Mam ochotę go pocałować. Nie Michaela, autobus! – mówił nawet kolega z drużyny, Kenny Coleman.
Bo wcześniej był stary Trailways, blaszak, znany wam pewnie z amerykańskich filmów. Problemy były z nim dwa. Brakowało miejsca dla dwóch-trzech osób ze świty Jordana, które zawsze podróżowały z nim na mecze, no i – co równie istotne – prawie dwumetrowy sportowiec nie mógł się w nim rozciągać.
– Może załatwiłbym nam nowy autobus? – zapytał pewnego razu trenera Francony. Ciche "well..." oznaczało akceptację. Następnego dnia przed stadionem stały cztery. Do wyboru. – Pierwszy był idealny dla grupy rockowej. Mielibyśmy tam świetne warunki – Michael, jego ludzie i my, trenerzy. No ale co z resztą zespołu? Jordan nie chciał podróżować osobno, nie chciał dzielić drużyny. Wzięliśmy więc największy jaki był. Nie tak wygodny, ale ogromny. To był statek kosmiczny. I wreszcie z klimatyzacją – wspominał Francona w rozmowie z Chicago Tribune.
100 dolarów za słowo
Michael wylądował na innej planecie z klasą. Nie zamknął się w swojej rezydencji. Z mieszkającym w okolicy Charlesem Barkley'em spotykał się na golfa równie często, co z nowymi kolegami na ping-ponga. Mistrzem klubowych rozgrywek był młody Rogelio Nunez. Jordan lubił z nim spędzać czas, bo do łez doprowadzał go łamany angielski łapacza z Dominikany.
– Zróbmy tak. Ja ci zapłacę 100 dolarów za każde nowe słowo, którego się nauczysz, a ty mi 100 dolarów za każdy przegrany mecz w ping-ponga – zaproponował pewnego razu Jordan. Na koniec lata Nunez był na olbrzymim plusie – i finansowo, i edukacyjnie. Na jesieni zaczął jednak przegrywać przy stole całkiem grube sumy. Lekcje angielskiego zaczęły się bilansować. Cały Jordan.
30 czerwca tego roku Barons podejmowali Carolina Mudcats. Był dzień przed datą urodzin Jamesa Jordana Sr. Michael wszedł na stanowisko pałkarza po raz czwarty. Przy swojej 354. próbie w końcu trafił piłkę tak idealnie, tak że pofrunęła za boisko. – Gonzo Jordan! Zrobiłeś to! – spiker szalał po pierwszym homerunie zawodnika z numerem 45. – Do dziś mam ciarki jak o tym myślę. Bardzo bym chciał, by mój tata mógł to zobaczyć na żywo. Ale jestem pewien, że i tak patrzył z góry – wspominał Michael po latach. Piłka wyrzucona za boisko jest zawsze wspaniałym trofeum dla kibica, który ją złapie. 14-letni Eugene Stancil szybko ocenił jednak wagę tej piłki, oddając ją po meczu. W zamian dostał dwie kolejne, koszulkę z autografem, a wyjątkowe trofeum stoi do dziś w domu Jordana w honorowym miejscu. Tuż obok mistrzowskich pierścieni z NBA.
Strajk i urodzinowa decyzja
– Potrzebował jeszcze tysiąca takich meczowych prób i grałby w MLB (najwyższa liga amerykańska – przyp. red.). Góra dwa lata. Gwarantuję to wam – powiedział Mike Barnett. Jordan wierzył w ten plan. Po rozgrywkach, które zakończył z 3 homerunami i 30 zdobytymi bazami, nie odpoczywał, tylko dołożył sobie jesienną ligę w barwach Scottsdale Scorpions. Był gotowy walczyć o miejsce w Chicago White Sox, choć tam wciąż traktowano go bardziej jako produkt marketingowy i wariacki pomysł Reinsdorfa, niż perspektywicznego bejsbolistę. Miarka się przebrała, gdy klub zaczął "grać" Jordanem podczas przeciągającego się strajku bejsbolistów.
10 marca 1995 roku ogłosił zakończenie – miał w tym już sporą wprawę – kariery w ukochanej dyscyplinie zmarłego ojca. Potem przyzna, że decyzję podjął już 17 lutego, w dniu swoich 32. urodzin. Ani słowem nie wspomniał podczas pożegnania o Chicago White Sox. Podziękował za to Birmingham Barons, że przypomnieli mu jak ważna jest praca nad samym sobą i pomogli odzyskać żar w sercu.
18 marca napisał najkrótsze i chyba najsłynniejsze oświadczenie w historii sportu: "I'm back" ("Wróciłem"). Ciąg dalszy znacie. Jordan. Ten koszykarz. Jego nikomu nie trzeba przedstawiać.