| Lekkoatletyka

Władysław Komar - mistrz olimpijski z Monachium. Historia kulomiota

Władysław Komar został mistrzem olimpijskim w pchnięciu kulą w 1972 roku w Monachium (fot. Getty Images)
Władysław Komar został mistrzem olimpijskim w pchnięciu kulą w 1972 roku w Monachium (fot. Getty Images)
Grzegorz Racinowski

Był jedną z najbarwniejszych postaci polskiego sportu. Prasa pisała o nim nieustannie. Jego talenty doceniali także ludzie sztuki. Przyjaźnił się ze Stanisławem Dygatem, siadał do stołu z najważniejszymi politykami PRL, grał w filmach Romana Polańskiego i Juliusza Machulskiego. Jak mało kto wiedział, co robić, by wzbudzać zainteresowanie. 9 września mija kolejna rocznica triumfu Władysława Komara na igrzyskach olimpijskich w Monachium.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ
Przyjaźń dwóch mistrzów. "Zadzwonił telefon. Odechciało się jeść"

Czytaj też

Od lewej: Geoff Capes, Władysław Komar i Hreinn Halldorsson (fot. Getty)

Przyjaźń dwóch mistrzów. "Zadzwonił telefon. Odechciało się jeść"

Finał olimpijski w pchnięciu kulą w roku 1972 był nie tylko rywalizacją sportową, ale także rozgrywką psychologiczną. "Monachijski poker" rozpoczął się już w eliminacjach. Jako że awans do finałowej rozgrywki dawało zaledwie 19 metrów, większość mistrzów podeszło do prób bez rozgrzewki. Feuerbach, Oldfield, Woods i Briesenick wchodzili po kolei do koła, załatwiając sprawę w kilka sekund.

Niech pomyślą, że ja również mogę – pomyślał Komar, po czym… zgłosił dolegliwości żołądkowe i w asyście sędziego udał się do toalety. Będąc w kabinie, najciszej jak tylko potrafił zrobił krótką rozgrzewkę. Następnie, z udawanym grymasem twarzy wrócił na stadion, uzyskując najlepszy wynik w eliminacjach (20.60 m.).

W żaden sposób nie czyniło to jednak z niego faworyta do olimpijskiego złota. Do momentu igrzysk w Monachium nie miał zbyt wiele spektakularnych sukcesów. Poza triumfami krajowymi mógł pochwalić się "zaledwie" dwoma brązowymi medalami mistrzostw Europy. Rok wcześniej, w Helsinkach, wypadł blado, osiągając zaledwie 20,04 m, o metr mniej od bijącego rekord kontynentu Hartmuta Briesenicka. 9 września 1972 roku to zawodnik z NRD, a nie Polak miał włączyć się do walki o olimpijskie złoto. Do grona faworytów zaliczany był też jego rodak – Hans Peter Gies – oraz trzej Amerykanie: George Woods, Al Feuerbach i Brian Oldfield, którzy zostawili w domu aktualnego rekordzistę świata Randyego Matsona (zajął czwarte miejsce w krajowych kwalifikacjach).

Podchodząc do pokerowej partii Komar marzył o najniższym stopniu podium. Miał za sobą dwa olimpijskie starty, doskonale wiedział więc, że na igrzyskach liczą się nie tylko umiejętności i forma, ale też silna psychika.

Osiem lat wcześniej, w Tokio zapłaciłem podatek od głupoty! Byłem zbyt zadufany w sobie, w swoje wyniki, a na olimpiadzie trzeba umieć grać i wygrać. Tak skumulować energię, aby w odpowiednim momencie nacisnąć guzik. Wtedy wygrywa się wojnę. Niestety, wtedy byłem słaby psychicznie i wystrzelałem się przed całą rozgrzewką – wspominał po latach.

W Monachium nie popełnił podobnego błędu i nie dał wciągnąć się w grę pozorów. Stroszenie piórek odradzał mu trener Janusz Koszewski. – Amerykanie będą w czasie rozgrzewki walili na wiwat. Strasznie daleko, w granicach 22 metrów, gdyż będą to rzuty przekroczone. To ich taktyka. Będą chcieli w tę grę, wyniszczającą rywali, wciągnąć wszystkich. Publiczność zacznie bić brawo i każdy z miotaczy będzie pchał bardzo daleko. Jeśli wytrzymasz rozgrzewkę, nie dasz ponieść się nerwom i zachowasz odrobinę spokoju, to będzie dobrze – mówił szkoleniowiec.

Istotnie tak było. Amerykanie popisywali się w kole, zaś Polak czekał. Był dla nich niewiadomą. Mimo "problemów gastrycznych" wygrał eliminacje. Podczas treningów posyłał kulę w okolicach rekordu świata (21,78 m.), nie paląc przy tym prób. Jego rywale nie wiedzieli, że był to element gry. Komar przynosił na stadion własne kule, wśród których jedna była dużo lżejsza. To właśnie ją posyłał pod 22 metr, wprowadzając obecnych w konsternację.

Podczas olimpijskiego konkursu musiał korzystać jednak z takich samych kul, co inni startujący.

Przyjaźń dwóch mistrzów. "Zadzwonił telefon. Odechciało się jeść"

Czytaj też

Od lewej: Geoff Capes, Władysław Komar i Hreinn Halldorsson (fot. Getty)

Przyjaźń dwóch mistrzów. "Zadzwonił telefon. Odechciało się jeść"

Monachium 1972: złoty medal Władysława Komara
(fot. TVP)
Monachium 1972: złoty medal Władysława Komara

Sypały się dobre rezultaty. Bodajże Gies rzucił 21,14. Pchałem jako czternasty. Wkroczyłem do koła. Jak nigdy skoncentrowany i spokojny. Kula była lekka, wydawało mi się, że nie waży 7 kilogramów, że jest drobnym pyłkiem. Pchnąłem. Poszedłem na całego. Wiedziałem, że rzut będzie daleki. 21,18. A potem oczekiwanie. Prawie dwie godziny oczekiwania. Już nie rzuciłem dalej. Tylko oni atakowali. Ale kończy się ostatnia kolejka i teraz wiem, że już mnie nikt nie wyprzedzi – relacjonował po latach, nie do końca dowierzając, że wynik 21,18 dał złoty medal olimpijski. Nie miał jednak zbyt wielu szans na rozmyślanie.

Wkrótce po tym wchodził na najwyższy stopień olimpijskiego podium, odbierał złoto, o którym nie miał prawa marzyć i dyskretnie wycierał łezkę, po raz pierwszy w życiu wysłuchując Mazurka Dąbrowskiego. Triumfując po raz kolejny dostrzegał, jak cienka jest granica między sukcesem a porażką. Wszak, gdyby pchnął kulę o cztery centymetry bliżej, znalazłby się poza podium. Osiągnął jednak najlepszy wynik. Wszystko inne było nieistotne.

Włoch wybił mu boks z głowy

Mało brakowało a nie byłoby triumfu w Monachium. Lekkoatletyka, a przede wszystkim pchnięcie kulą wydawało mu się nudnym zajęciem. W przeciwieństwie dla ukochanej piłki ręcznej i boksu. Pierwsze sukcesy świecił w szczypiorniaku, tocząc szkolne pojedynki z inną przyszłą gwiazdą polskiego sportu.

"Choć jeszcze nie byłem wysoki, eksplozja wzrostu nastąpić miała w dwa lata później, byłem czołowym bramkarzem naszej szkoły. Pamiętam mecze z liceum z ulicy Felińskiego, kiedy broniłem bramki przed atakami znakomitego napastnika rywali Andrzeja Strejlaua, dziś znanego trenera piłki nożnej, na którego wołaliśmy "Dudek"" – opisywał w swojej pracy magisterskiej ("Moja droga do kariery") obronionej w 1974 roku. Punktów zwrotnych w biografii Komara było kilka. Najważniejszy miał miejsce 14 czerwca 1959 roku.

"Był to jeden z najważniejszych i najbardziej dramatycznych dni w historii polskiego sportu. Na jednym z warszawskich brzegów Wisły Edmund Piątkowski wstrząsnął Stadionem Dziesięciolecia, ustanawiając rekord świata w rzucie dyskiem (59,91), na drugim zaś wstrząs mózgu po ciosie Włocha Masteghina wyłączył z grona osób przytomnych Władysława Komara" – pisał Maciej Petruczenko na łamach "Przeglądu Sportowego".

Komar, zanim został cenionym lekkoatletą, był nieźle zapowiadającym się bokserem. Sportem tym zainteresował się, podobnie jak całe pokolenie Polaków, w maju 1953 roku, gdy w warszawskiej Hali Mirowskiej były bokserskie mistrzostwa Europy. Podopieczni Feliksa Stamma zdobyli aż dziewięć medali, w tym pięć złotych, prezentując światu polską szkołę boksu. Trzynastoletni wówczas Władysław śledził radiową relację z zawodów, marząc, że podobne sukcesy będą jego udziałem.

"Zacząłem chodzić do sali bokserskiej AWF, najpierw tylko, by oglądać mistrzów w akcji. W sekcji pięściarskiej AZS-AWF trenowali wtedy tacy zawodnicy jak Duriasz, Nawrocki, Nowak, Jaworski, Marzec. Obserwowałem ich zajęcia, lecz największą zachętą do podjęcia treningów stały się przede wszystkim sukcesy kolegi ze szkoły, Andrzeja Kotyńskiego, który był mistrzem Warszawy w wadze koguciej i ogromnie mi imponował. Próbowaliśmy walczyć w czasie przerw i po lekcjach" – wspominał.

Przyjaźń dwóch mistrzów. 22 lata bez Komara i Ślusarskiego
Przemysław Babiarz; Tadeusz Ślusarski i Władysław Komar (fot. TVP; PAP)
Przyjaźń dwóch mistrzów. 22 lata bez Komara i Ślusarskiego

Wkrótce po tym zapisał się na treningi do Zrywu Warszawa. Największy postęp zrobił jednak jako zawodnik Budowlanych. Pod skrzydłami trenera Zygmunta Małeckiego (mówiło się, że w czasie okupacji uniknął śmierci dzięki umiejętności boksowania) trafił do młodzieżowej reprezentacji Polski. Nastoletni Komar brał udział w międzynarodowych zawodach, a także meczach międzypaństwowych z NRD i RFN. Obserwatorzy widzieli w nim polską nadzieję w wadze ciężkiej. Podobnie do sprawy podchodził Papa Stamm. Legendarny szkoleniowiec zaprosił go na zgrupowanie reprezentacji, jako sparingpartnera dla Władysława Jędrzejewskiego. Ostatecznie jednak Komar nie poszedł w ślady Pietrzykowskiego, Drogosza i innych mistrzów szermierki na pięści. Bokserską karierę wybił mu z głowy wspomniany Giorgio Masteghina.

Po jego potwornym ciosie padłem bez przytomności na deski już w pierwszej rundzie. Cucono mnie kilka minut zanim odzyskałem przytomność. Początkowo nie zdawałem sobie sprawy ze skutków tego ciosu. Kiedy wróciłem do swojego pokoju na Wawelskiej, nagle straciłem pamięć, zacząłem się pakować, by… wyjechać do Warszawy. Na Dworcu Głównym ze zdumieniem stwierdziłem, że jestem w Warszawie i nie wiedziałem skąd się tu wziąłem. Było to ostrzeżenie, że po kilku następnych walkach może ze mną stać się coś niedobrego – oceniał po latach.

Poszedł w ślady matki

Świadkiem spektakularnej porażki 19-letniego Komara był zasiadający na trybunach Witold Gerutto, wicemistrz Europy z 1938 roku w dziesięcioboju, który po wojnie zaangażował się w odbudowę polskiej lekkoatletyki. Najpierw wchodził w skład sztabu trenerskiego Wunderteamu, a następnie został działaczem PZLA.

Słuchaj chłopcze! Załóż dres i pójdziemy na trening. Na prawdziwy trening. Nie bokserski, tylko lekkoatletyczny. Pewnie nie chcesz, ale ja cię uratuję! – powiedział Gerutto, znajdując sprzymierzeńca w matce. Wandę Komar znał jeszcze z przedwojennych czasów, gdy jako zawodniczka lekkoatletycznej sekcji AZS Poznań była trzykrotną mistrzynią Polski, 4-krotną rekordzistką kraju, a także srebrną medalistką kobiecej olimpiady we Florencji w 1931 roku oraz uczestniczką Światowych Igrzysk Kobiecych w Pradze w 1930 r., gdzie zajęła piąte miejsce. Co istotne, wszystkie sportowe triumfy świeciła w pchnięciu kulą.

Wspólnie podjęliśmy decyzję, że natychmiast zacznę uprawiać pchnięcie kulą. Trener Gerutto powiedział, że mam ku temu doskonałe warunki fizyczne, a do tego jestem szybki. Tradycje rodzinne przeważyły szalę – komentował Komar.

Jeśli przyłożysz się do treningów, wkrótce będziesz pchał nawet 18 metrów – obiecał Gerutto, który nie pomylił się w ocenie skali talentu nowego podopiecznego.

Już w 1961 roku Komar po raz pierwszy stanął na podium seniorskich mistrzostw Polski. W czerwcu, na stadionie w Nowej Hucie, zajął trzecie miejsce. "Pchnąłem kulę na odległość 17 metrów. Ten wynik bardzo się w Polsce liczył. Lepsi byli już tylko Sosgórnik i Kwiatkowski. Dzięki temu wszedłem w normalne tryby szkolenia PZLA, brałem udział we wszystkich zgrupowaniach i obozach, pozostając jednak pod ścisłą kontrolą i opieką trenera Stanisława Zieleniewskiego" – odnotował w "magisterskiej biografii".

Wymarzone 18 metrów przyszło rok później i to nie na byle jakich zawodach. – Na mistrzostwa Europy do Belgradu wysłano mnie po naukę. Nikt ani nie wymagał ode mnie niczego, ani nie spodziewał się po mnie jakiejś niespodzianki. Tymczasem zdobyłem bardzo wysokie, czwarte miejsce, ulegając tylko Węgrowi Varju, Lipsnisowi z ZSRR oraz swemu starszemu koledze z naszej ekipy Alfredowi Sosgórnikowi, który uzyskał wynik 18,30 m. Ja poprawiłem rekord życiowy na równe 18. Czułem, że to już tylko kwestia czasu a osiągnę rezultaty, które pozwolą mi walczyć o medale na europejskiej arenie – przewidywał.

Postępy zrobił jako zawodnik Lechii Gdańsk, do której trafił w 1960 roku. Gerutto, chcąc odciąć Komara od dotychczasowego środowiska, wysłał go pod skrzydła trenera Sławomira Zieleniewskiego do Ośrodka Przygotowań Olimpijskich w Oliwie.

Sławomir Zieleniewski zadbał nie tylko o właściwy rozwój sportowy. Zapisał mnie też do szkoły wieczorowej. Kupiłem motocykl i nim jeździłem na lekcje do Pruszcza Gdańskiego. Tam mieściła się moja nowa szkoła. Mieszkałem na terenie Studium Nauczycielskiego WF w Oliwie, zapewniono mi tam podstawowe warunki do życia. Jako zawodnik Lechii Gdańsk zdobyłem sobie prawo do skromnej pomocy materialnej w postaci "dożywiania". Teraz tylko trenowałem i uczyłem się. W 1961 roku zamknąłem pewien okres mojego życia. Przyszło mi to wyjątkowo łatwo. Oto co znaczą warunki, mobilizacja do nauki, nienamawianie do niesportowego trybu życia, jak to miało miejsce w sekcji bokserskiej Budowlanych Warszawa – komentował przed niemal pięćdziesięcioma laty.

Nietrenowanie, kobitki, alkohol, palenie papierosów

Wyjazd do Gdańska okazał się tylko chwilowym wybawieniem. Kłopoty zaczęły się z… pobiciem rekordu Polski. – Podczas zawodów w Budapeszcie pchnąłem 19 m i 50 cm. Był to nowy rekord kraju, drugi wynik w Europie i trzeci na świecie. Nagle stwierdziłem, że jestem asem, że mam pełne szanse na medal w Tokio. Poczułem się silny i pewny siebie. Nie wiedziałem, że właśnie taka pewność siebie jest najbardziej zdradliwa i może mnie zabić. Moja psychika została wypełniona setkami pochlebstw, pochwał, wróżb i przepowiedni. Prasa wypełniła się spekulacjami na temat moich szans. A ja tego wszystkiego słuchałem, czytałem, wierzyłem, że to co osiągnąłem wystarczy mi do zdobycia medalu – zdradzał kulomiot.

W Tokio zajął dopiero dziewiąte miejsce. Za słaby wynik (18.20) obwiniał szkoleniowca. Z biegiem czasu doszło jednak do niego, że winowajcą "tokijskiej wpadki" wcale nie był Zieleniewicz. – Dopiero po latach zrozumiałem, że wina była po mojej stronie. Zachowywałem się tam jak "gwiazdor", na treningach dawałem z siebie wszystko, wygrywałem ze słynnym Parry O'Brienem. Wyeksploatowany przed startem przegrałem zawody – pisał w 1974 roku, żałując rozstania z ulubionym szkoleniowcem.

O jeszcze jeden krok dalej poszedł dwie dekady później, opowiadając szerzej o kulisach igrzysk. – Nie umiałem się zachować. Pokusy Tokio były tak ogromne, że zepsuły moją wysoką formę i zamiast zająć miejsce medalowe, zająłem odległe, ósme czy dziewiąte. Co osłabiło moją formę? Nietrenowanie, kobitki, alkohol przeszkadzał i palenie papierosów – wyliczał w filmie dokumentalnym "Gwiazdozbiór polskiego sportu". Potwierdzenie tych słów znajduje się w obu książkach-biografiach kulomiota: "Alfabecie Komara" i w wywiadzie rzece "Wszystko porąbane".

Piotr Małachowski zaprosił kamerę TVP Sport na... operację!
(fot. TVP)
Piotr Małachowski zaprosił kamerę TVP Sport na... operację!

Płynęliśmy z Jokohamy rosyjskim statkiem "Bajkał", który przez Morze Jońskie miał nas dowieźć do portu Nachodka w pobliżu Władywostoku. Niestety, wpadliśmy w paskudny tajfun, ale doktor Adam Bilik pocieszył nas, że na bujanie statkiem skuteczna może być nie tylko awiomarina, lecz i whisky. Tego, nie powiem, mieliśmy pod dostatkiem, powiedzmy, że średnio dwa kartony na głowę. Ponieważ w Polsce w tym czasie takie towary jak Coca-Cola, Camele, guma do życia a także whisky uchodziły za symbole zła, oszczędzaliśmy awiomarin. Gdy dobiliśmy do Nachodki, symbol zła w płynie był już zniszczony całkowicie. Ale teraz czekała nas jazda pociągiem do Chabrowska i trzeba było zaopatrzyć się w nowe zapasy mocniejszego trunku. Przyszliśmy do uniwermagu, tragedia, stoisko z alkoholem jest zamknięte. Z trudem odnaleźliśmy kierownika sklepu, który o dziwo stwierdził: "A, innostrancy, in nada" i sprzedał nam dwie skrzynki wódki – wspominał w rozmowie z redaktorem Janem Lisem, w dalszej części opowieści racząc czytelników szerokim opisem alkoholowo-tanecznych przygód, jakie spotykały olimpijczyków w drodze z Tokio do Warszawy.

Z igrzysk na margines życia

Do startu w Monachium igrzyska olimpijskie były pasmem porażek. Po dziewiątym miejscu w Japonii przyszła co prawda szósta pozycja w 1968 roku w Meksyku, lecz nie zamazała ona postępków kulomiota. – W 1967 roku, podczas zawodów w Poznaniu, sprowokowany przez pijanego wdałem się w bójkę, w wyniku której prokuratura musiała wszcząć śledztwo. Przez to nie pojechałem na mecz Europa-Ameryka. Pod moim adresem kierowano szereg nieuzasadnionych zarzutów i pretensji. Nie wyjaśniono dokładnie przebiegu zajścia w restauracji Adria i wielu traktowało mnie jako winnego. Termin rozprawy sądowej wyznaczono pod koniec 1968 roku, a więc po igrzyskach olimpijskich – opowiadał.

Nie była to jednak jedyna przewina Komara. Jak wyliczył Maciej Petruczenko, był on 27-krotnie zawieszany przez PZLA za niesportowe zachowania. W Trójmieście znane były wybryki kulomiota, któremu w rozrywkowym trybie życia towarzyszył wierny kompan, oszczepnik Władysław Nikiciuk. Ich poczynania, w tekście "Recydywiści" opisał Tadeusz Olszański.

Zadzwonił do mnie rektor Akademii Wychowania Fizycznego w Gdańsku, na której studiowali Komar z Nikiciukiem. Poprosił: "Ratuj tych chłopaków. Jeżeli nikt im nie zwróci uwagi, to zaraz skończą się jako sportowcy. A zdolni, warto im pomóc". Po powrocie z Trójmiasta napisałem artykuł "Recydywiści". Zachowywali się w sposób niedopuszczalny, nadużywali statusu studenta, pili. Jeżeli im coś nie smakowało na stołówce, to rzucali talerzami. Zwłaszcza Komar tak się popisywał. Obraził się na mnie po tym tekście – wspominał Olszański w rozmowie z Łukaszem Olkowiczem z "Przeglądu Sportowego".

Komar mógł nosić urazę do redaktora, ale doskonale wiedział, w jakim kierunku zmierzało jego życie. – Po powrocie z Tokio zostałem sam ze swoimi kłopotami. Skończył się czas mojego pobytu w ośrodku olimpijskim w Oliwie, zostałem nagle niemal bez środków do życia. Zupełnie nieprzygotowany do takiej sytuacji, pozostawiony samemu sobie myślałem w pierwszych tygodniach, że rzucę sport. Wynająłem pokój w Sopocie i zacząłem żyć inaczej. Grono adoratorów i pseudoprzyjaciół zaczęło mnie wciągać na śliskie ścieżki: gry hazardowe, handel, zabawy. Nie miałem wtedy wielu środków zabezpieczających byt, lubiłem jednak popularność i trochę podtrzymywało mnie na duchu to, że jednak ktoś mnie lubi, ktoś pragnie mojego towarzystwa. I wtedy stanąłem na krawędzi, mogłem stoczyć się na margines życia społecznego. Gdy znalazłem się wśród ludzi z tego kręgu, każde moje wykroczenie było przez nich przyjmowane z uznaniem i podziwem – opisywał Komar, na którego w 1968 roku nałożono roczną dyskwalifikację.

Życie sportowca w domu... bez pralki, czyli jak wytrwać na Mazurach
fot. TVP
Życie sportowca w domu... bez pralki, czyli jak wytrwać na Mazurach

Kara i odsunięcie od treningów nie podziałały na lekkoatletę resocjalizacyjnie, lecz pchnęły go głębiej w kierunku ciemnej strony życia. – Nie uprawiałem w tym czasie żadnej dyscypliny sportowej. Brak stałego zajęcia, brak innego poza sportem celu powodował, że gdy oddalał się ode mnie – powstawała pustka, której nie miałem czym zapełnić. Łatwo było mnie namówić do całonocnych zabaw, różnych ekstrawagancji, a nawet do wybryków. Chciałem wszystkim imponować, chciałem być w centrum uwagi. Kiedy szansa uzyskania tego poprzez sport stała się mglista, problematyczna, byłem coraz agresywniejszy, inny niż zwykle, szukałem rekompensaty na niezbyt właściwej drodze – nie ukrywał przyszły mistrz olimpijski.

Wychowany w sierocińcu

Jadąc na igrzyska do Monachium był już doświadczony życiowo. Największy sukces przyszedł niespodziewanie, gdy nikt nie oczekiwał od zawodnika większych osiągnięć. Do 32 roku życia, poza medalami mistrzostw Polski wywalczył "zaledwie" dwa medale rangi mistrzowskiej, oba brązowe, oba w mistrzostwach Europy (1966 i 1971). Problemy wychowawcze zrzucał na karb trudnego dzieciństwa: straty ojca, polskiego sportowca i patrioty zabitego w 1944 roku przez litewskich nacjonalistów oraz życiu w domu dziecka, do którego, z powodów finansowych, oddała go mama.

Byliśmy bez podstawowych środków do życia, bez mieszkania. Mama nie dawała rady, więc oddała mnie i siostrę do sierocińca prowadzonego przez siostry urszulanki. Nasz sierociniec w podpoznańskim Otorowie był umieszczony w starym pałacu, gdzie w czasie wojny mieściła się siedziba niemieckiej organizacji młodzieżowej Hitlerjugend. Życie w sierocińcu było nacechowane dyscypliną. Żyłem w nim od 1946 do 1953 roku, gdy mama wyszła ponownie za mąż, ściągając mnie z siostrą z powrotem do Warszawy – wspominał.

Przyznawał, że całe jego życie było dążeniem do akceptacji i poszukiwaniem męskiego wzorca. Wyrzucano go ze wszystkich szkół, do których uczęszczał i gdyby nie sport, zapewne skończyłby jak wielu kolegów, z którymi brał udział w "ulicznych drakach".

Złoty medal olimpijski wywalczył więc w momencie, w którym nikt na to nie liczył. Był już skreślony, traktowany jak sportowy emeryt, który nie jest w stanie osiągnąć już nic znaczącego. Zwycięstwo w Monachium potraktował jako pstryczek w nosy tych, którzy postawili na nim krzyżyk. Z wyłączeniem Włodzimierza Reczka. Minister sportu, nazajutrz po triumfie dostarczył Komarowi śniadanie do łóżka.

Po zdobyciu olimpijskiego złota lekkoatleta nie miał jednak żadnego międzynarodowego sukcesu. Jak po latach wspominała pierwsza żona, oddał się fetowaniu zwycięstwa, co w efekcie doprowadziło go do rozwodu.

Rekompensował to sobie. Jako popularny sportowiec i atrakcyjny awanturnik regularnie bywał w mieszkaniu pisarza Stanisława Dygata i aktorki Kaliny Jędrusik.

"Dom Stasia był otwarty, szczególnie dla sportowców" – odnotował w "Alfabecie". "Tam poznałem Cybulskiego, który, jak się okazało, kiedyś biegał na 3 kilometry z przeszkodami. Poza sportowcami przychodzili do Dygatów artyści. Żona pisarza, Kalina Jędrusik, przyrządzała wspaniałe kolacje. Czułem się zaakceptowany przez ten dom i pisarza" – oceniał.

Objeżdżał Polskę wzdłuż i wszerz jako artysta kabaretowy. Wkrótce trafił też na wielki ekran, grając m.in. w "Piratach" Romana Polańskiego. Wystąpił w ponad 20 produkcjach filmowych. Sukcesów na tym polu byłoby znacznie więcej, gdyby nie tragiczna śmierć. Władysław Komar zginął w wypadku samochodowym 17 sierpnia 1998 roku, wracając z mityngu sportowego w Międzyzdrojach. Śmierć ponieśli również inny złoty medalista olimpijski, Tadeusz Ślusarski, oraz prowadzący drugi pojazd czterystumetrowiec, Jarosław Marzec.

Władysław Komar powiedział kiedyś, że chciałby żyć przez sto lat. Zabrakło mu czterdziestu dwóch.

Trening z siekierą i... "Podręcznik manipulacji"
fot. TVP
Trening z siekierą i... "Podręcznik manipulacji"

Zobacz też
Groźny upadek Pawła Fajdka na zawodach!
Paweł Fajdek (fot. Getty Images)

Groźny upadek Pawła Fajdka na zawodach!

| Lekkoatletyka 
Zwycięstwo i minimum na MŚ! Świetny występ Polaka
Cyprian Mrzygłód (fot. Getty Images)

Zwycięstwo i minimum na MŚ! Świetny występ Polaka

| Lekkoatletyka 
Smutne wyznanie Ennaoui. "Wracałam z treningów i po prostu płakałam"
Sofia Ennaoui (fot. Getty Images)
tylko u nas

Smutne wyznanie Ennaoui. "Wracałam z treningów i po prostu płakałam"

| Lekkoatletyka 
Diamentowa Liga. Skrzyszowska ósma w Paryżu
Pia Skrzyszowska (fot. Getty Images)

Diamentowa Liga. Skrzyszowska ósma w Paryżu

| Lekkoatletyka 
Sensacyjny wybór! Mistrz olimpijski zmienia reprezentację
Roje Stona może niedługo reprezentować barwy Turcji (fot. Getty Images)

Sensacyjny wybór! Mistrz olimpijski zmienia reprezentację

| Lekkoatletyka 
Świetna Skrzyszowska! Najlepszy wynik w sezonie [WIDEO]
Pia Skrzyszowska (fot. Getty Images)

Świetna Skrzyszowska! Najlepszy wynik w sezonie [WIDEO]

| Lekkoatletyka 
Wszystko jasne. Znamy skład reprezentacji Polski na drużynowe ME
Na głównym planie: Ewa Swoboda (fot. Tomasz Kasjaniuk)

Wszystko jasne. Znamy skład reprezentacji Polski na drużynowe ME

| Lekkoatletyka 
Duża zmiana w polskiej imprezie. Rekordzistka świata wystąpi na rynku!
Joanna Mahuczich (fot. informacja prasowa)

Duża zmiana w polskiej imprezie. Rekordzistka świata wystąpi na rynku!

| Lekkoatletyka 
Wielkie lekkoatletyczne emocje w Sopocie
Cyprian Mrzygłód (fot. Getty)

Wielkie lekkoatletyczne emocje w Sopocie

| Lekkoatletyka 
On jest niemożliwy! Duplantis z kolejnym rekordem świata
Armand Duplantis (fot. Getty Images)

On jest niemożliwy! Duplantis z kolejnym rekordem świata

| Lekkoatletyka 
Polecane
Najnowsze
Powrót po dekadzie do Polski. "Najlepszy dzień w moim życiu"
tylko u nas
Powrót po dekadzie do Polski. "Najlepszy dzień w moim życiu"
Bartosz Wieczorek
Bartosz Wieczorek
| Piłka nożna / Reprezentacja 
Roger Guerreiro (fot. PAP)
Asystent Probierza przemówił na temat rozstania z kadrą
Michał Probierz i Sebastian Mila (fot. Getty Images)
tylko u nas
Asystent Probierza przemówił na temat rozstania z kadrą
Bartosz Wieczorek
Bartosz Wieczorek
Trener Świątek przyznaje: dokręciliśmy śrubkę
Maciej Ryszczuk o przygotowaniach Igi Świątek (fot. Getty)
tylko u nas
Trener Świątek przyznaje: dokręciliśmy śrubkę
fot. Facebook
Sara Kalisz
Kto sięgnie po mistrzostwo? O wszystkim zadecyduje jeden mecz
Radość Legii Warszawa po szóstym finałowym meczu (fot. PAP).
nowe
Kto sięgnie po mistrzostwo? O wszystkim zadecyduje jeden mecz
| Koszykówka / Rozgrywki ligowe 
Koniec marzeń Polaka! Odpadł z KMŚ
Drużyna Miłosza Trojaka pożegnała się z rywalizacją w Klubowych Mistrzostwach Świata (fot. PAP/EPA)
nowe
Koniec marzeń Polaka! Odpadł z KMŚ
| Piłka nożna 
Poznaliśmy ostatniego beniaminka La Liga!
Tak wyglądało świętowanie na stadionie Realu Oviedo (fot. Getty).
nowe
Poznaliśmy ostatniego beniaminka La Liga!
| Piłka nożna / Hiszpania 
Powalczą o historyczny tytuł. Prezes apeluje do... sędziów
Drużyna z Lublina nie była zadowolona z pracy sędziów (fot. PAP).
Powalczą o historyczny tytuł. Prezes apeluje do... sędziów
| Koszykówka / Rozgrywki ligowe 
Do góry