Żeby być lepszym trenerem nauczył się języka angielskiego i zerwał z nałogiem alkoholowym. Mottem jego kariery są słowa Bohdana Tomaszewskiego. Miłośnik jazzu. Przed państwem Mirosław Noculak. Bez tajemnic.
Adrian Koliński, TVPSPORT.PL: – Mówisz Mirosław Noculak, myślisz: komentator, ekspert. Dlaczego nie trener?
Mirosław Noculak: – To jest "Historia żółtej ciżemki", ponieważ przez całe życie chciałem być trenerem. Już w piątej klasie szkoły podstawowej prowadziłem lekcje WF-u zamiast nauczyciela, bo do niczego się nie nadawał. Zrzucaliśmy się i kupowaliśmy mu za złoty pięćdziesiąt "Przegląd Sportowy", szedł czytać, a ja prowadziłem zajęcia. Mogliśmy grać tylko w piłkę ręczną, bo do koszykówki nie było warunków, a piłka nożna była zabroniona. Rozdzielałem zespoły metodą jordanowską – do swojej drużyny brałem najsłabszych i rywalizowaliśmy przeciwko tym najmocniejszym. Uwielbiałem takie gry. Zawsze byłem hersztem i zawsze chciałem być trenerem.
– Czyli Akademia Wychowania Fizycznego była naturalnym wyborem.
– Mój nauczyciel z technikum chemicznego we Włocławku i jednocześnie trener Jan Dworzyński, piękna postać włocławskiej koszykówki, kiedy dowiedział się, że chcę iść na AWF, powiedział mi: "słuchaj chłopcze, jaki AWF? Chcesz mieć do czynienia przez całe życie z takimi gamoniami jak ty? Daj sobie spokój. Dla ciebie widzę dwa kierunki – prawo, bo ci się gęba nie zamyka, albo ginekologia i tego już ci chyba nie muszę tłumaczyć".
– Nie posłuchał pan.
– Zdawałem do szkoły inżynierskiej, bo ludzie mnie przekonywali, że chemia to przyszłość, ale nie dostałem się, bo też nie miałem do tego przekonania. Moim kolejnym wyborem była oczywiście AWF. Studia zacząłem w 1972 roku w Warszawie, a już rok później zostałem asystentem trenera w pierwszej lidze kobiet, świętej pamięci Janusza Matusewicza. Byłem kapitanem drugiego zespołu akademickiego. "Matus" podszedł kiedyś do mnie i powiedział: "ty już mistrzem świata chyba nie będziesz". Zmierzyłem go od góry do dołu i odparłem: "gdyby to tylko ode mnie zależało, panie trenerze". Zaprosił mnie po treningu do swojego pokoju, później odwiózł do domu i złożył propozycję.
– Jakim był pan koszykarzem?
– Byłem rozgrywającym. Moim marzeniem było ograć obronę przeciwnika i podać na wolne pole. Lubiłem prowadzić grę, zarządzać piłką i kolegami. Gdy trafiłem do seniorów, to pierwszym rozgrywającym był Rysiek Matuszkiewicz i zepchnął mnie na pozycję skrzydłowego, a nie umiałem za dobrze rzucać. To była dla mnie Syberia. Ale przez dwa lata jeszcze grałem, w trzeciej lidze. Pamiętam jak dziś, że jednym punktem przegraliśmy awans do drugiej ligi ze Startem Gdynia na wyjeździe. W tej drużynie grałem z Andrzejem Dulniakiem i Arturem Radke, czyli ludźmi, którzy tworzyli historię włocławskiej koszykówki, ale nieco później...
Żeby być bardzo dobrym trenerem, odstawiłem alkohol. Jestem alkoholikiem. Jestem trzeźwym alkoholikiem, od niemal 32 lat...
– Skąd w ogóle miłość do koszykówki?
– Wszystko dzięki temu, że zobaczyłem film "Czarne błyskawice" w 1962 roku w Kinie Wolność w Szubinie. Zakochałem się dozgonnie.
– Druga miłość to jazz.
– I ta miłość narodziła się w tym samym roku! "Czarne błyskawice" oglądałem na wiosnę, a jesienią szukałem na falach krótkich stacji Luksemburg, bo w polskim radiu nie można było usłyszeć dobrej muzyki, poza rewią piosenek, którą prowadził raz w tygodniu, w niedzielę o 19:00, pan Lucjan Kydryński. I wtedy usłyszałem, proszę pana, głos Willisa Conovera. Myślałem, że to radio Luksemburg, ale później usłyszałem inne dźwięki i wmurowało mnie w ścianę. To był 1962 rok, więc musiało to być coś z hard bopu, czyli ostrego, bardzo wyrafinowanego jazzu. To mnie urzekło i od tamtego czasu jestem zafascynowany jazzem.
– Gra pan na jakimś instrumencie?
– Przez jakiś czas ćwiczyłem na saksofonie. Próbowałem grać jazz, ale bardzo późno się za to wziąłem, nie mam słuchu absolutnego i musiałbym poświęcać sześć-osiem godzin dziennie, żeby grać na dobrym, amatorskim poziomie. Już tego nie robię, ale jazz ciągle jest w moim życiu.
– To jak, Mirosław Noculak – trener czy komentator?
– Absolutnie trener. Proszę pana, ja naprawdę wiem w jakim kierunku zmierza koszykówka. Cały czas. Analizuje ją. Oczywiście nie mam takich narzędzi jak trenerzy, którzy zajmują się skautingiem, ale niech mi pan wierzy – gdyby ktoś mi powierzył drużynę o budżecie z TOP4, to skopałbym tyłki wszystkim.
– Nigdy nie prowadził pan topowej drużyny.
– Nie miałem takiego szczęścia.
– Jest pan megalomanem?
– Nie. Jestem pewny siebie, a to jest różnica. A jestem pewny siebie, bo włożyłem ogromną pracę, żeby być dobrym trenerem. Niech pan posłucha, zacząłem się uczyć języka angielskiego tylko dlatego, żeby studiować artykuły o koszykówce. Kupiłem czterotomowy słownik Stanisławskiego za trzy tysiące złotych. Te słowniki stały na półkach w księgarniach i nikt tego nie kupował, bo pensja wynosiła wtedy dwa tysiące. Profesorowie zarabiali trzy i pół. Mało tego! Nie wiem czy pan to opublikuje czy nie, ale powiem panu. Żeby być bardzo dobrym trenerem, odstawiłem alkohol. Jestem alkoholikiem. Jestem trzeźwym alkoholikiem, od niemal 32 lat...
Co pan tak zamilkł?
– Nie miałem pojęcia, mimo że znamy się kilka lat. Kiedy powiedział pan stop?
– Po zdobyciu mistrzostwa Polski juniorek balowałem przez kilka dni. 13 czerwca 1988 roku podjąłem decyzję, że koniec z tym dziadostwem. I od tego momentu, proszę pana, jestem trzeźwym alkoholikiem. Tylko po to, żeby być lepszym trenerem. Alkohol strasznie mi przeszkadzał w pracy. Oczywiście jestem odbierany jako megaloman i arogancki skur****, ale ja wiem kim jestem.
– Nie miał pan kryzysu przez te 32 lata?
– Miałem jeden kryzys, a drugi raz, zupełnie przypadkowo, na bankiecie przy okazji festiwalu filmowego w Gdyni, wypijałem różne soki. Mówię sobie: "a, jeszcze z czarnej porzeczki nie piłem". Okazało się, że to była cola wymieszana z wódką. Gdy poczułem w ustach gorzałę, od razu wyplułem. Później siedziałem dwie godziny w samochodzie i bałem się ruszyć. W takim byłem szoku.
– Mówił pan kiedykolwiek o tym?
– Publicznie nigdy, bo sam z tego wyszedłem. Nikt mi nie pomagał. Mam tak mocny charakter, że wiedziałem, że muszę sobie z tym poradzić sam. Raz byłem na spotkaniu Anonimowych Alkoholików, ale tylko dlatego, że szedł tam mój kolega, z którym chlaliśmy jak dzikie psy. Przestaliśmy pić w tym samym czasie. Pomyślałem, że skoro on decyduje się na taki krok, to pójdę z nim, żeby mu pomóc, żeby było raźniej. Po wyjściu od razu oznajmiłem, że to był mój pierwszy i ostatni raz, bo nie nadaję się na taką psychodramę. Musiałem sobie poradzić sam.
– No dobrze, a jak sobie pan uświadomił, że jest alkoholikiem? Bo to podobno jest najtrudniejsze.
– Uświadomił mi to artykuł, jak się okazało, mojego sąsiada z Gwiaździstej w Warszawie – Wiktora Osiatyńskiego. W połowie lat osiemdziesiątych dowiedziałem się, że jestem alkoholikiem. Walczyłem z tym parę lat i w 1988 roku udało mi się uporać z nałogiem. Przynajmniej do tej pory, bo wie pan, że jest to nieuleczalna choroba. Pamiętam ten ogromny artykuł w "Polityce", w którym na końcu zamieścił dziesięć punktów i dopisał: "jeśli masz powyżej pięciu, to jesteś trafiony". Skończyłem czytać na siódmym i już wiedziałem, że mam problem.
– Żałuje pan czegoś, co robił w stanie upojenia?
– Niczego! Z lubością wspominam te czasy. To, co wyprawiałem, przechodzi ludzkie pojęcie. Tańce na rurze ze striptizerkami, sam robiłem striptiz w barze, zainspirowany Gene'em Hackmanem ze "Stracha na wróble". Byłem wesołkiem, ale kończyło się dramatem, bo nie znałem ograniczeń i to było najgorsze. Nie piłem codziennie, po kryjomu, tylko co jakiś czas, ale od początku do końca.
– Umie się pan bawić bez alkoholu?
– Cały czas chodzę na różnego rodzaju imprezy. I koledzy pytają mnie: dlaczego nie pijesz? Jak możesz nie pić, tu wszyscy są napier****, a ty jeden trzeźwy. Wtedy mówię: "nie piję, bo ciągle jestem najeb***". To jest stan umysłu! Ciągle jestem najeb***. I to dotyczy wszystkiego – życia, podejścia do jazzu czy do koszykówki. Gdyby ktoś dzisiaj powiedział mi, że mam prowadzić jakiś zespół, to wsiadam w samochód i jadę, a żonie mówię: "do zobaczenia".
– Po takim wyznaniu trudno się pozbierać...
– Ja nie mam żadnego problemu, żeby o tym mówić, bo mam do tego dobry stosunek.
– Wróćmy do tego jak rozpoczął pan przygodę z trenerką. Zostanie asystentem Matusewicza było jednoznaczne z zakończeniem przygody zawodniczej?
– Tak, w wieku 22 lat stwierdziłem, że koniec grania i będę trenerem. Wcześnie zaczynałem.
– Jak się pracowało z płcią piękną?
– Były różne etapy. Gdy pierwszy raz objąłem samodzielnie kobiecy zespół, po spadku do drugiej ligi, to był 1977 rok. Byłem napompowany wiedzą, choć jeszcze nie skończyłem studiów, ale miałem trzy specjalizacje, z różnymi trenerami. Pierwszym moim trenerem-wykładowcą był Witold Zagórski, którego nie muszę przedstawiać, drugim Janusz Mróz, wybitny trener koszykówki żeńskiej, szczególnie młodzieżowej, a trzecim Wiesław Piwowar, który był dobrym szkoleniowcem ligowym u mężczyzn. Od nich uczyłem się zawodu i byłem przekonany, że wiem o koszykówce wszystko. To typowe dla młodych ludzi.
– Ale teoria jedno, a praktyka drugie.
– Po którymś treningu przyszła do mnie kapitan drużyny i powiedziała "słuchaj" – byliśmy na "ty", bo była starsza ode mnie – "co ty chcesz z nami osiągnąć?". "Jak to co? Chcę wygrywać!" – odpowiedziałem. "A znasz takie pojęcie jak motywacja pozytywna? Pochwal nas czasami, pogłaszcz, to zrobimy dla ciebie wszystko. Będziemy wygrywać dla ciebie". Chodziłem z tym dwa tygodnie, gryzłem się i w końcu zaczęło do mnie docierać, jak ważna w pracy z kobietami jest afirmacja. Jeśli trener zdobędzie zaufanie kobiet, to jest w stanie więcej z nimi osiągnąć niż z facetami. Wiem, co mówię, bo z mężczyznami też pracowałem.
– Ma pan też doświadczenie w pracy z młodzieżą.
– Przez cztery lata byłem trenerem kobiecych grup młodzieżowych w Polonii Warszawa, z którą zdobyłem wicemistrzostwo Polski kadetek i mistrzostwo Polski juniorek. Prowadziłem też reprezentacje młodzieżowe kobiet. W pracy z młodzieżą odpowiedzialność za wynik powinna być jak najmniejsza, a największa powinna spoczywać na wyszkoleniu i przygotowaniu gracza do zawodowej kariery. Nie miałem tolerancji dla tzw. działaczy społecznych, którzy panoszyli się w sporcie, nie mając żadnej wiedzy na ten temat. Kiedy jechaliśmy na Spartakiadę Młodzieży do Elbląga w 1987 roku, ci działacze mówili: "to co, przywieziecie medal panie trenerze?". "Widać, że nie czytali panowie mojego planu ośmioletniego". Ośmioletniego, rozumie pan? Tam były wyznaczone cele szkoleniowe na każdy rok. Cele, nie wyniki!
– I jak na to reagowali?
– Roszczeniowo. "My oczekujemy". Pytałem: "panie kochany, czym się pan zajmujesz?". "No, pracuję na kolei". "To idź pan prostuj szyny, bo na pewno się, kur**, powyginały". Nie miałem tolerancji dla takich ludzi.
– To dlatego nigdzie nie zagrzał pan dłużej miejsca w roli trenera?
– Myślę, że jest to jeden z powodów. Przyznaję, że brak tolerancji na głupotę to moja wada. Jeśli tacy ludzie pomagali, załatwiali autobusy czy inne sprawy, to było w porządku. Gorzej jak wkraczali na pola, które przekraczały ich kompetencje. W ogóle to jest najważniejsze w pracy. Przecież ślusarz nie tłumaczy reżyserowi filmowemu jak ma poprowadzić grę aktorów. Jak przychodzi do mnie hydraulik, to nie tłumaczę mu, co ma zrobić, żeby rura nie ciekła. Pewność siebie wynikająca z wiedzy, którą mozolnie zdobywałem, powodowała lekką arogancję w moim zachowaniu. Starałem się nad tym pracować, ale efekty były takie same. Trzeba być sobą i to jest fundament. Z brygadą zawodników czy zawodniczek, jeśli zacznie się grać innego typa, to jest się na przegranej pozycji. Autentyzm jest kluczowy.
Zawsze się obawiałem, że zaczną mi mówić, co mam robić, a to skończyłoby się mordobiciem.
– Dlaczego rozstał się pan z Polonią po zdobyciu mistrzostwa Polski juniorek?
– Wyrzucili mnie. Sytuacja była złożona. Wróciłem, co ciekawe, z Korei Północnej, gdzie byliśmy z kadrą na turnieju, a w Polonii nie zatrudniono dwóch trenerek, które rekomendowałem do pracy z grupą młodzieżową. Dlatego, od razu po powrocie, musiałem jechać na zgrupowanie z tymi dziewczynami. Na tym obozie przedstawiłem im zasady 3D – defensywa, determinacja i dyscyplina. I powiedziałem, że jak zabraknie, któregoś z tych trzech D, to pojawia się czwarte – dupa, czyli nic. Po którymś treningu, gdy słabo trenowały, napisałem na środku koła "dupa", powiedziałem do widzenia i poszedłem. Dziewczyny się poskarżyły mamusiom i tatusiom, a w Polonii tylko na to czekali.
– Jak pan trafił do męskiego basketu?
– Przyszedł nowy selekcjoner kadry żeńskiej i odsunął wszystkich trenerów, którzy dotychczas pracowali. Poszedłem do Polskiego Związku Koszykówki, gdzie mnie przyjęto z otwartymi ramionami. Byłem odpowiedzialny za referat żeński, najogólniej rzecz biorąc, tylko że była to praca biurowa, co na dłuższą metę absolutnie nie wchodziło w grę. Dlatego nie zastanawiałem się, gdy pojawiła się oferta z trzecioligowego Instalu Białystok. To było szalenie ciekawe doświadczenie, po pierwszym treningu byłem w szoku. To była zupełnie inna szybkość i atletyczność.
– Przeskok ze sportu kobiecego.
– Olbrzymi. W tym zespole grał świetny Litwin Ramunas Butautas, zresztą później selekcjoner swojego kraju. Był rozgrywającym, miał niesamowity przegląd pola, Ogólnie mieliśmy bardzo dobry skład jak na trzecią ligę i bez żadnej porażki awansowaliśmy o poziom wyżej.
– To dlaczego pan nie został, by walczyć o awans do pierwszej ligi?
– To jest ciekawa historia, bo to znów było zderzenie z brutalną rzeczywistością. Gdy podpisałem dwuletni kontrakt, od razu przedstawiłem plan na dwa sezony. Byłem technokratycznym trenerem, wszystko robiłem według planu, a pięć procent zostawiałem na przypadek. Powiedziano mi, że plan na pierwszy sezon mi zatwierdzą, ale na drugi jest jeszcze czas. Nie chciałem się na to zgodzić. "Ale jak pan może zakładać, że awansujemy, jak my czekamy na ten awans 25 lat?". Po dwóch tygodniach treningów już widziałem jaką mam ekipę i byłem tego pewien. Powiedziałem: "gwarantuję, że bez porażki awansujemy do drugiej ligi i już trzeba myśleć o budżecie na przyszły sezon". Byłem aroganckim chu***, to prawda. Nie chcieli się na to zgodzić, więc zadeklarowałem, że od razu po awansie rezygnuję z pracy. Byli w szoku, ale zrobiłem tak, jak powiedziałem.
– Ujął się pan honorem?
– Jakim honorem? Jeszcze raz panu powtarzam, że miałem technokratyczne podejście. Przez całe życie miałem do czynienia z dyletantami. Ten facet, o którym mówimy, był prezesem Instalu, świetnie znał się na inżynierskich sprawach, ale o koszykówce miał pojęcie jak większość działaczy w tamtych czasach. Zatrudnił mnie za olbrzymie pieniądze jak na trzecią ligę i nie chciał realizować planu, za który tak naprawdę płacił. Nie chciałem być narzędziem w ich rękach. Zawsze się obawiałem, że zaczną mi mówić, co mam robić, a to skończyłoby się mordobiciem.
– Nie miał pan ochoty dalej prowadzić tej drużyny?
– Miałem olbrzymią ochotę. To był znakomity zespół, błyskawicznie złapaliśmy kontakt. Najtrudniej było z Ramunasem Butautasem, ale on przeżywał wtedy dramat rodzinny i dopiero gdy z tym sobie poradził, to mieliśmy świetne relacje. Ci goście to zepsuli, bo jak amator wtrąca się w sprawy zawodowca, proszę pana, to zawsze skończy się źle dla zawodowca. Tu dochodzimy do ważnej kwestii. Mottem mojego życia trenerskiego jest tekst Bohdana Tomaszewskiego. "Najważniejsza jest jakość ludzi, którzy sportem kierują. Gdy będzie duży format, to będzie i dobry sport". W tych dwóch zdaniach Tomaszewski zawarł kwintesencję polskiego sportu i zarządzania nim.
– Przez całą karierę nie spotkał pan działacza, który dobrze zarządzał?
– Jednego. Nazywał się Andrzej Dulniak. Tylko on nie był działaczem, był inwestorem.
– Płynnie przechodzimy do Włocławka, gdzie pan trafił z Białegostoku.
– W turnieju o awans do drugiej ligi grała też Włocłavia. Pamiętam, że strasznie im złoiliśmy skórę. Z drużyną do Białegostoku przyjechał Zbyszek Polatowski, który z mojego pokoju zadzwonił do Andrzeja Dulniaka. "Ty wiesz, jaki dostaliśmy łomot? I wiesz kto to zrobił? Twój kolega z boiska, Mirek Noculak". I w czerwcu podpisałem kontrakt we Włocławku, dwuletni, bo dłuższego nie chciałem. Tę umowę przygotowywał Artur Radke, ojciec Huberta, który wtedy był pacholęciem. W kontrakcie pojawił się zapis, że "obie strony zrobią wszystko, co w ich mocy, żeby wywalczyć awans rok po roku, z trzeciej ligi do drugiej i z drugiej do pierwszej". Chciałem takiego punktu i dokładnie tak się stało. Tam nie było żadnego zarządu, a o wszystkim decydowaliśmy ja i Andrzej Dulniak. Oczywiście Zbyszek Polatowski pełnił bardzo ważną funkcję administracyjną, a Artur Radke pomagał w sprawach prawnych.
– Opowiada pan to, jakby to była oczywistość. Awans rok po roku, bez problemów.
– W trzeciej lidze przegraliśmy tylko jeden mecz, ze Stalą Ostrów, ale łatwo nie było. Doszło nawet do tego, że zawodnicy chcieli mnie "spuścić", bo treningi, które im serwowałem, były ponad siły większości z nich. Ale nie było innej drogi, żeby mogli walczyć o awans do drugiej ligi i grać na takim poziomie. Musieli przejść przyspieszony kurs i naprawdę duże uznanie dla chłopaków, którzy przetrwali. Część jednak nie wytrzymywała i chciała mojego zwolnienia, ale u Dulniaka nie mieli szans. I to oni odeszli, a nie ja. A w drugiej lidze mieliśmy już innych graczy.
– M.in. Igora Griszczuka, który został legendą klubu. To był pana pomysł, żeby go sprowadzić?
– Mój i Andrzeja Dulniaka. W trzeciej lidze graliśmy mnóstwo meczów z mocniejszymi zespołami, m.in. z pierwszej ligi. Byliśmy nawet bliscy podpisania kontraktu z Jackiem Łączyńskim, ale ostatecznie się z tego wycofał. Jakoś pod koniec sezonu w trzeciej lidze mieliśmy turniej, na który przyjechał m.in. RTI Mińsk, z którego później mnóstwo zawodników grało w polskiej lidze. Igor od razu wpadł nam w oko, później Zbysio Polatowski wsiadł w samochód, pojechał na Białoruś i załatwił, żeby zwolnili go z kontraktu i tak Griszczuk przyjechał do Polski.
– Jakie były jego początki?
– Był zszokowany, bo ekstraklasa radziecka to był zupełnie inny poziom niż druga liga w Polsce. Myślał, że od razu będzie hipergwiazdą, ale musiał się przyzwyczaić do trochę innych warunków i trochę mu to zajęło.
– Awansował pan z Provide Włocławek z trzeciej do pierwszej ligi, tak jak zapowiadał. Dlaczego nie został pan po awansie na najwyższy szczebel?
– To znów wynikało z mojego technokratycznego podejścia. Założyłem sobie, że awansujemy z pierwszego miejsca do pierwszej ligi i tak miało być. Niestety, jakimś cudem przegraliśmy mecz w Szczecinie. Nie będę wnikał dlaczego i nie chcę tego roztrząsać. Ostatni mecz sezonu mieliśmy grać w sobotę, ale ja w czwartek miałem zabukowany lot do Stanów Zjednoczonych na staż. Umówiłem się z moim kolegą Jurkiem Olejniczakiem, że ten mecz z AZS Koszalin przełożymy na środę, żebym mógł polecieć. Tylko, że przez tą przegraną w Szczecinie zajęliśmy drugie miejsce i to powodowało, że musieliśmy grać baraż z Górnikiem Wałbrzych o awans do pierwszej ligi. Zespół był tak przygotowany, że ktokolwiek by go nie poprowadził, to można było być pewnym wygranej. Moja ówczesna żona była asystentem i świetnie znała ten zespół. Ale nie poprowadziła go – ja poleciałem do USA, a drużynę przejął już ktoś inny. Oczywiście Provide awansował do pierwszej ligi.
– Od kogo dostał pan propozycję stażu w USA?
– Od trenera Glenna Donaughy. Jego zespół spod Detroit był na tym samym turnieju, co RTI Griszuczka. On zaprosił mnie na finał rozgrywek uniwersyteckich. W 1992 roku rozgrywany był akurat w Minneapolis. Miałem też krótki staż u niego w uczelni przed wyjazdem na Final Four. To był dla mnie niezwykle kuszące, bo, tak jak wspomniałem, bardzo dużo czasu poświęcałem na studiowanie koszykówki amerykańskiej. W 1979 roku Piotr Błajet odkrył w bibliotece na AWF, wśród czasopism zagranicznych, dwa magazyny sportowe. Były tam artykuły o koszykówce i już można było je kopiować. To było źródło naszej wiedzy, bo wtedy w Polsce nie było materiałów o baskecie. Dosłownie były dwie książki. A tu mieliśmy w jednym numerze po cztery-pięć artykułów wybitnych trenerów, które traktowały o szkoleniu w koszykówce. Mam wielkie uznanie dla moich mentorów w Polsce, ale zawsze chciałem tę wiedzę poszerzać.
– Jakie wrażenie zrobiły Stany Zjednoczone?
– Poza tym, że żarcie do niczego, to nie zawiodłem się. Zobaczyłem jak się pracuje w szkołach i jak z bliska wygląda koszykówka na najwyższym poziomie. Byłem na treningach Detroit Pistons, bo rok wcześniej spotkałem Chucka Daly'ego na mistrzostwach Europy w Rzymie. Przyjechali z Mike'em Krzyzewskim obejrzeć potencjalnych rywali Dream Teamu na igrzyskach. Podszedłem do Chucka Daly'ego, bo byłem wielkim fanem gry Pistonsów, którzy dwa lata z rzędu zdobyli mistrzostwo NBA. Bardzo się ucieszył, jak usłyszał, że jestem z Polski, bo jego żona miała polskie korzenie. Od razu, jak to Amerykanin, powiedział, żebym wpadał do niego, jak będę w Detroit. Rok później okazało się, że Glenn Donaughy jest zaprzyjaźniony z menedżerem generalnym Detroit Pistons i załatwił mi wejście na treningi.
– Ile pan przebywał w Stanach?
– Niedługo, około tygodnia. Kolejne moje wizyty były dłuższe, a byłem na Final Four trzy razy z rzędu. Zawsze brałem udział w szkoleniach trenerskich, byłem członkiem NABC, dzięki czemu mogłem uczestniczyć w kongresach, klinikach, konferencjach, itd.
Najważniejsza jest jakość ludzi, którzy sportem kierują. Gdy będzie duży format, to będzie i dobry sport
– Raz do roku latał pan do USA, ale nie trenował żadnego zespołu, więc co pan robił?
– W 1992 roku, urzeczony systemem ustroju wolnorynkowego, założyłem własną działalność gospodarczą, żeby być szefem swojego biznesu. To się nazywało "Pro Basket". Nie zastrzegłem tej nazwy i do tej pory ona gdzieś funkcjonuje. Zajmowałem się komercyjnym szkoleniem dzieci, bo już był boom na koszykówkę. Dostęp do stacji satelitarnych spowodował, że można było oglądać NBA. Namówiłem firmę reprezentującą Reeboka do koszykówki ulicznej. Nazywało się to Black Top, bo Streetball miał Adidas, a Nike – Hoop It Up. I przez dwa czy trzy lata organizowałem te turnieje Black Top. A w 1994 roku, gdy byłem w USA, na dobre dopadli mnie agenci, żeby sprowadzać Amerykanów na polski rynek, bo dla nich to był dziewiczy teren.
– Był pan pierwszym agentem w Polsce?
– Można tak powiedzieć. Lubiłem być pionierem. Wydaje mi się, że z Provide też jako pierwszy awansowałem z trzeciej ligi do pierwszej, rok po roku. Później powtórzył to Trefl w połowie lat dziewięćdziesiątych.
– To kogo pan pierwszego sprowadził do Polski?
– Pierwszy był Martin Eggleston, bardzo dobry środkowy, olbrzym. Przyszedł do Spójni Stargard. A dwa tygodnie później kontrakt z tym samym klubem podpisał Tyrone Thomas. To byli pierwsi gracze, których sprowadziłem do Polski. Później to ruszyło. Moja agencja sprowadziła też Joe McNaulla, ale ja już nie byłem agentem. Robiłem to, bo uważałem, że jest to dobre dla rodzimej koszykówki.
– Nie próbował pan zostać przedstawicielem polskich zawodników?
– Oczywiście, że próbowałem, ale nie chcieli, bo bali się, że zostaną przeze mnie przekręceni. A Tomek Jankowski mi zarzucił, że sprowadzam Amerykanów, którzy zarabiają dziesięć razy więcej od Polaków. Powiedziałem mu: "słuchaj, to jest prosta sprawa, udowodnij tym Amerykanom, że jesteś lepszy od nich i wtedy ci będą płacić". I po mistrzostwach Europy w 1997 roku i siódmym miejscu naszej reprezentacji pod wodzą Eugeniusza Kijewskiego, nasi zawodnicy już nie schodzili poniżej pewnej kwoty. Może pan ich o to zapytać, ale i tak panu nie powiedzą. Natomiast jedynym polskim zawodnikiem, który podpisał ze mną kontrakt był nasz najlepszy ówczesny koszykarz. Niech pan zgadnie kto?
– Najlepszy był Adam Wójcik.
– Przez pół roku reprezentowałem interesy świętej pamięci Adama Wójcika. Później rozstaliśmy się przez innych ludzi, ale nie będę tego rozwijał, bo było to mało eleganckie.
– Podobno maczał też pan palce w sprowadzeniu do Polski Igora Milicicia.
– Współpracowałem z amerykańskim agentem Dave'em Maravillą, z którym do dziś współpracuje wielu menedżerów, m.in. Hubert Radke. Maravilla skontaktował się ze mną i powiedział, że przyśle mi świetnego Chorwata i że trzeba pomóc mu wejść na polski rynek. Mieszkałem wtedy w Trójmieście i ściągnąłem go do Trefla na okres międzyświąteczny. Dave zapewnił mnie, że Igor dostanie tzw. list czystości od jego ówczesnego klubu (KK Split – przyp. kol). Przyjechał do Grand Hotelu, miał testy. Wszystko było w porządku, oprócz tego, że ten list czystości nie nadszedł. Milicić wrócił do Chorwacji, a ja musiałem opłacić jego pobyt w hotelu. W następnym sezonie skończył już mu się kontrakt w klubie, przyjechał do Polski i podpisał umowę w Kielcach, ale wtedy już bez mojego udziału.
– Był pan agentem, ale wrócił też na ławkę trenerską. W końcu poprowadził pan klub w męskiej ekstraklasie.
– Sezon 1995/96, Dojlidy Białystok. To był dramat. Kolejny prezes, który próbował mi tłumaczyć, gdzie mam rozgrywać mecze towarzyskie. W przerwie na mecze reprezentacyjne zorganizowałem wylot do USA na sparingi. Mało tego, załatwiłem, że poleci z nami ekipa telewizyjna, która potem pokazałaby relację z tej podróży i meczów. Dla sponsora to było szalenie ważne, ale nie dla prezesa klubu, który nie dał nam pieniędzy na ten wyjazd. Ten gość miał zero kompetencji sportowych. Kompletne zero. Nawet zero do setnej potęgi, co też daje zero! Był cwany i myślał, że jestem dla niego zagrożeniem.
– To dlaczego pana zatrudnił?
– Miał naciski z różnych stron. Rekomendował mnie Zdzisio Janowicz, mój kierownik z poprzedniego okresu pracy w Białymstoku. Bardzo pomocny człowiek, świetny organizator. A ten ówczesny prezes bał się, że straci robotę, ale to był absurd, bo ja w ogóle nie byłem dla niego zagrożeniem. A jak mi powiedział, że nie pojedziemy na sparing do Stalowej Woli, to strzeliłem mu drzwiami przed nosem. Znów wyszło, że nie miałem cierpliwości do takich durniów. W tym świecie trzeba mieć tolerancję na głupotę i tępe cwaniactwo. A ja trzaskałem drzwiami, wychodziłem i jechałem.
– Tym razem do Tarnowa.
– To też długa historia. Bo moja pierwsza przygoda z Unią Tarnów miała miejsce w drugiej lidze. Gdy zajmowałem się komercyjnym szkoleniem dzieci i sprowadzaniem graczy, tak naprawdę robiłem to, bo musiałem. Chciałem wrócić na parkiet. Więc gdy zgłosiła się Unia, od razu się zgodziłem. Zwolnili trenera przed play-offami. Przeszliśmy pierwszą i drugą rundę, a w finale graliśmy z Zagłębiem Sosnowiec. I tu znów jest miejsce na ten cytat Bohdana Tomaszewskiego. Otóż prezesem Zagłębia był sędzia koszykarski! Miły człowiek, bardzo go lubiłem, był dobrym sędzią, ale był też prezesem klubu, który walczył o awans do pierwszej ligi (śmiech). Przyjechali na pierwszy mecz do Tarnowa, pan prezes sędzia z obstawą: innym sędzią, późniejszym prezesem PZKosz. Nazwisk nie wymieniam. Jak to zobaczyłem, pomyślałem sobie: jesteśmy w dupie. Nie pomyliłem się. To, co panowie sędziowie odwalili w tym meczu jest nie do opisania. Tych nazwisk też nie wymienię. Przegraliśmy tę serię i nie uzyskaliśmy awansu. Inna sprawa, że zespół z Sosnowca był lepszy – personalnie i pod względem przygotowania. Ale otoczka tej rywalizacji była bardzo niesmaczna.
– Wrócił pan do Unii po roku.
– Zespół awansował do najwyższej klasy rozgrywkowej pod wodzą Ryszarda Żmudy. To ważne nazwisko w tej historii. Świetny trener. Miał identyczny charakter jak ja. Twardy gość, który nie znosi jak mu się dmucha w kaszę, proszę pana. Ten gość wprowadził Unię do ekstraklasy i mu podziękowano. Gdy zaproponowano mi stanowisko, powiedziałem, że zgodzę się pod warunkiem, że moim asystentem będzie pan Ryszard Żmuda. I początkowo, o dziwo, się zgodzili. Ale na nieszczęście Ryśka, udzielił wywiadu jakiejś gazecie, w którym jechał równo z tymi działaczami. Jak przyjechałem na następne spotkanie, to powiedzieli mi: "panie Mirosławie, na wszystko się zgadzamy, z jednym wyjątkiem – pan Żmuda nie będzie pana asystentem". I rzucili mi gazetę na biurko. Jeszcze próbowałem jakoś ratować tę sytuację, ale już wiedziałem, że nie dam rady ich przekonać. Moim asystentem został wtedy Janusz Stawarz, przesympatyczny człowiek, zupełne przeciwieństwo Żmudy.
– Nie dokończył pan tamtego sezonu...
– Bardzo dobrze mi się z Januszem pracowało, wykonaliśmy tam świetną pracę. Sprowadziłem do zespołu Radka Hyżego, Adriana Małeckiego, Marka Sobczyńskiego czy Jarosława Jechorka. Działacze wiedzieli, co robią, bo nikt inny nie sprowadziłby im takich graczy do Tarnowa. Ograliśmy wszystkie drużyny z czołówki, oprócz Mazowszanki, z którą przegraliśmy w Pruszkowie jednym rzutem. Ale pokonaliśmy Śląsk Urlepa po dogrywce. Graliśmy świetny basket. Marcin Stokłosa, 18-latek, który wchodził za Sobczyńskiego, siedział na Miglinieksie jak pchła na psie, proszę pana. Jak ci chłopcy pracowali.
– Małecki faktycznie był tak utalentowany?
– Zdecydowanie! Najbardziej utalentowany gracz z jakim kiedykolwiek pracowałem. To był potencjał NBA. Miał jednak problem, bo nie potrafił do końca rozwinąć tego talentu. Nie miał takiego charakteru, żeby postawić wszystko na jedną kartę w sposób bezwzględny. Do tego dochodzą tylko mistrzowie, a on tego genu najwidoczniej nie miał.
– Wciąż nie wiem dlaczego pana wyrzucili z Unii.
– I znów wracamy do cytatu Bohdana Tomaszewskiego. W meczu z Dojlidami Białystok, czerwoną latarnią ligi, prowadziliśmy 20 punktami już na początku. Nie lubiłem, gdy mój zespół od początku miał wysoką przewagę, bo to powodowało podświadome rozprężenie. Tym razem było podobnie. Rywale zbliżyli się w końcówce i wygraliśmy ostatecznie trzema czy czterema punktami. W szatni zjawili się, proszę pana, dwaj panowie prezesi – jeden prezes klubu, notabene ten, którego dwa lata wcześniej zastąpiłem w roli trenera, a drugi prezes sekcji, bo to była jeszcze struktura PRL-owska. I awantura. "Co to jest? Graliście gorzej od ostatniej drużyny tarnowskiego TKKF-u". Z takim tekstem do chłopaków. A ja do nich zupełnie spokojnie, bo miałem zasadę, że po meczu nie analizowałem gry, tylko dziękowałem zawodnikom bez względu na wynik, żeby w ferworze nie powiedzieć czegoś, co będzie się ciągnęło bardzo długo. Więc mówię: "panowie, możecie się spotkać z zawodnikami, jeśli macie jakieś uwagi, nawet beze mnie, ale nie teraz". A oni znów z wrzaskiem, że chcę ich wyrzucić z szatni. I znów tonowałem: "nie chcę was, panowie, wyrzucić, tylko proponuję lepsze rozwiązanie, bo te emocje są niepotrzebne. Wygraliśmy mecz. Pozwolą panowie, że podziękuję chłopakom". Zrobiłem okrzyk i wyszedłem na konferencję prasową. I w tej drodze – od szatni do sali konferencyjnej – wstąpił we mnie demon. Pierwszy głos zabrał Jacek Gembal, trener Dojlid. Zupełnie nie pamiętam, co mówił. Problem w tym, że byłem w takim amoku, że nie pamiętam też, co ja mówiłem! Pamiętam tylko, że otrzeźwiałem jak poprosiłem o pytania od dziennikarzy, a oni do mnie: "panie trenerze, teraz to my mamy materiału na pół roku" (śmiech).
– Aż szkoda, że pan tego nie pamięta...
– Na drugi dzień przychodzę na trening, a chłopaki umierają ze śmiechu. Część z nich nie miała jeszcze samochodów i jeździła autobusami na treningi. "Panie trenerze, we wszystkich autobusach leci pańska wypowiedź z konferencji i w zasadzie nie słychać nic, tylko piiii, piiii, piiii". Taka poszła wiązanka. Byłem w zupełnym afekcie. Później Jacek Gembal mi mówi: "słuchaj, kopałem cię pod stołem w kostkę". A ja w ogóle tego nie czułem. Tacy goście w sporcie doprowadzają mnie do furii i szewskiej pasji. Już pan ma odpowiedź, dlaczego nie jestem trenerem.
– Ale wtedy to nie był koniec pana przygody.
– Nie. Kochałem to robić. Pomiędzy tymi przygodami w Tarnowie byłem jeszcze trenerem w kobiecej Bundeslidze w Wurzburgu i prowadziłem Silke Nowitzki, siostrę Dirka. Oczywiście poznałem całą rodzinę, a była to sportowa rodzina. Mama grała zawodowo w koszykówkę, a ojciec był piłkarzem ręcznym. Dirk miał 18 lat i robił furorę w drugiej lidze, a skauci już go mieli na oku. Wszyscy się nim zachwycali, ale – o ile dobrze pamiętam – do 15. roku życia trenował tenis, a potem zobaczył NBA i powiedział "tato, od teraz chcę grać w koszykówkę". A później już pan dobrze wie, co się z nim stało.
– Ostatnim pańskim klubem w PLK była Noteć Inowrocław, gdzie spędził pan niespełna dwa sezony.
– Dostałem telefon od sponsora Noteci czy obejmę zespół. Już wie pan, jak działałem, więc zapytałem tylko od kiedy. Usłyszałem: "od jutra". Mieszkałem w Gdyni, więc wsiadłem w samochód i pojechałem do Inowrocławia. Przede mną był Jurek Chudeusz, który przegrał kilka meczów i go zwolnili. Typowe w polskich warunkach. W pierwszym sezonie utrzymaliśmy się. Miałem wówczas świetnego koszykarza, Aleksa Austina, ale praca z nim należała do jednych z największych wyzwań. To był człowiek, który miał dziesięć twarzy jednego dnia. Mógł przyjść uśmiechnięty na trening, a na koniec rzucać wszystkimi przedmiotami. Dużo z nim rozmawiałem, doszliśmy do względnego porozumienia, ale trudno było mu się zmienić.
– Z PLK pożegnał się pan awansem do play-offów.
– Pierwszy i ostatni awans Noteci do ósemki. Wtedy miałem już świetny skład. Przemek Frasunkiewicz, Yann Mollinari, był jeszcze Austin. Jednak najgorszą rzeczą jaka nas spotkała na początku sezonu była kontuzja Krzysia Szubargi. To był cios, bo Krzysiek miał być zastępcą Mollinariego na rozegraniu. Już w poprzednim sezonie, jako 18-latek, dostawał szanse. Pamiętam mecz z Legią, nikomu się nie chciało grać, bo była słaba. Wpuściłem "Szubiego", który zaprezentował się znakomicie i porwał do gry nawet Austina. Miałem plan, żeby w kolejnym sezonie dzielił minuty z podstawowym rozgrywającym. Tuż przed rozpoczęciem rozgrywek graliśmy w turnieju Mazovia Cup, ze Śląskiem Wrocław. Krzysztof był po urazie, którego nabawił się na zgrupowaniu kadry młodzieżowej. Zapytałem lekarza klubowego czy jest w stu procentach gotowy do gry. Usłyszałem, że tak. Po przekazaniu w obronie, Krzysia przejął Maciek Zieliński, uderzył w jego kolano i do widzenia. Szubarga miał cały rok z głowy. Mimo to wiedziałem, że z tymi chłopakami mogę coś namieszać. I faktycznie, na dzień dobry puknęliśmy Polonię Warszawa, którą prowadził Darek Szczubiał. Mieliśmy ogromny potencjał ofensywny. Ogólnie różnie nam szło, ale udało się awansować do play-offów i pięć dni później mnie zwolniono.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Moim asystentem, proszę pana, był miejscowy człowiek, który chciał być pierwszym trenerem. Nie wymieniam nazwiska. Dostałem cios w plecy, ale nie ma sensu o tym rozmawiać.
– Z pana zeznań wynika, że zawsze wyrzucali pana po sukcesie. No i tak też było w kadrze 3x3.
– To było bardzo fajne doświadczenie. Siedem lat, 19 imprez mistrzowskich, długo jeszcze nikt nie będzie miał takiego stażu. I całkiem niezłe wyniki. A zaczęło się tak, że byłem dyrektorem sportowym. Miałem wysłać dwóch trenerów na mistrzostwa U-18 do Dżakarty. Tak się złożyło, że nie mogli jechać, więc powiedziałem Jackowi Jakubowskiemu, ówczesnemu sekretarzowi generalnemu: "słuchaj, Jacek, pojadę tam i zobaczę w ogóle co to jest to 3x3". Pojechałem i kupiłem to. Wtedy zupełnie nikogo to nie interesowało. Nie było na to pieniędzy, bo był to sport nieolimpijski. Praktycznie nie trenowaliśmy, tylko zbieraliśmy się na wyjazdy. I w takich warunkach zajęliśmy piąte miejsce w igrzyskach młodzieży w Nankinie w 2014 roku. Tam grał Igor Wadowski, który dzisiaj jest w Anwilu, Maciej Bojanowski, który ma za sobą karierę w ekstraklasowych drużynach, Dominik Olejniczak, który był na ostatnich mistrzostwach świata i Mateusz Fatz, który ostatnio uzyskał awans z Astorią do ekstraklasy. Później, w różnych składach, mimo że w ogóle się nie przygotowywaliśmy, mieliśmy niezłe wyniki.
– A najlepszy w 2018 roku.
– Czwarte miejsce na mistrzostwach świata w Manili. Tylko że wtedy poprzedziliśmy to czterema tygodniami zgrupowania. Gdyby nie kuriozalna decyzja sędziego, który odgwizdał Marcinowi Sroce flopowania, zamiast faulu na nim, który był ewidentny, to pewnie bylibyśmy mistrzami, bo w finale czekała Holandia. A to było przy stanie 19:17 w półfinale z Serbią. Tak się jednak nie stało. Później byliśmy na piątym miejscu w mistrzostwach Europy, proszę pana, a potem mi podziękowano. Ale jak pan widzi z tej rozmowy, byłem do tego przyzwyczajony, choć nie powiem, że mnie to nie zdziwiło. Później, jak dowiedziałem się jakie było tło tego wszystkiego, to zrozumiałem, o co chodziło.
– A jakie było tło?
– Nie zdradzę szczegółów. Zdecydowała polityka. Prezes Piesiewicz zapewniał mnie, że nie dojdzie do żadnej zmiany. Ale spotkałem się z nim tydzień przed wyborami i wiedziałem po jego mowie ciała, że jest niedobrze. A po wyborach już wiedziałem, że mnie nie ma.
– Gdyby był pan bardziej spolegliwy, osiągnąłby więcej jako trener?
– Niewykluczone. Jedno jest pewne – coraz rzadziej się golę, ale jak już to robię i patrzę w lustro, to zawsze widzę tę samą twarz. Twarz Mirosława Noculaka.