| Inne

Orzeł Eddie, książę Hubertus, przemytnik Adrian i węgorz Erik. Najgorsi sportowcy świata w akcji

Eddie Edwards, Sogelau Tuvalu i książę Hubertus von Hohenlohe (fot. gettyimages)
Eddie Edwards, Sogelau Tuvalu i książę Hubertus von Hohenlohe (fot. gettyimages)

Sport to nie tylko wielkie triumfy, ale i spektakularne porażki. A im bardziej spektakularne, tym dłużej się o nich pamięta. O najlepszych zawodnikach na świecie powstają filmy – lecz i najsłabsi zapisują się w historii kinematografii. Zapisują się także w sportowych annałach – występami, które nie mogły być gorsze. Co łączy Eddiego Edwardsa, meksykańskiego księcia, sprintera z Samoa Amerykańskiego i pływaka z Gwinei Równikowej? Zrealizowane marzenia i koloryt dodany wyczynowym zmaganiom.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ

Urodziny wielkich sportowców zwykle obchodzone są z hukiem. Wspominkowe teksty, przypomnienie największych osiągnięć, sprawdzanie, co słychać u mistrzów – klasyka, nieprawdaż? Gdy kolejny rok przybywa słabym zawodnikom, pamięta o tym tylko garstka fanów. A i sprawdzić, co słychać u bohatera żartów trudno. 41. urodziny w czwartek obchodzi Christijan Albers – uznawany za jednego z najgorszych kierowców Formuły 1 w XXI wieku. Człowiek, który w wyścigach najszybszych bolidów świata był tylko tłem w ich historii zapisał się tym, że z pit stopu potrafił wyjechać wraz z pompą służącą do tankowania paliwa.


Startujący w F1 w latach 2005-2007 zawodnik nie ukończył aż siedemnastu z czterdziestu sześciu wyścigów i – o dziwo – raz zapunktował. Było to w pamiętnym Grand Prix USA, w którym przez problemy z oponami wystartowało tylko... sześciu kierowców. Każdy, kto dojechał do mety inkasował punkty. Albers był piąty i z czterema oczkami zajął 19. miejsce w klasyfikacji generalnej sezonu. W Indianapolis Holender przegrał z triumfującym Michaelem Schumacherem o dwa okrążenia. W całej karierze Albers nigdy nie dojechał do mety nie będąc zdublowanym.

Christijan Albers (fot. Gettyimages)
Christijan Albers (fot. Gettyimages)

Zawodnik Minardi Coswortha i Spykera Toyoty miał wielkich "rywali" zwłaszcza wśród japońskich kierowców. Dwóch z nich dało się zapamiętać jako absolutni nieudacznicy. Taki Inoue w wywiadach sam siebie określa mianem "najgorszego kierowcy F1 w historii". Jeżdżący w roku 1995 zawodnik, który zawsze został zdublowany zapisał się w annałach wyścigów występem nie do pobicia. Podczas Grand Prix Węgier ze względu na zbyt wysokie ciśnienie oleju bolid zespołu Footwork Hart, którym jechał Japończyk zaczął płonąć. Kierowca zjechał poza tor, wyskoczył z maszyny, po czym sięgnął po gaśnicę i chciał pomóc stewardom. Sęk w tym, że... nie zauważył nadjeżdżającego wozu technicznego, pod którego koła wpadł.


Skończyło się na złamanej nodze i... trzech najlepszych występach w historii. W kolejnych weekendach z F1 startujący w specjalnym opatrunku kierowca aż trzy razy z rzędu dojechał do mety. Oczywiście na miejscach niepunktowanych. – W osiemnastu startach nie zdobyłem nawet oczka, a kwalifikacje były fatalne w moim wykonaniu. Notowałem czasy gorsze o 2-5 sekund od mojego kolegi z zespołu. W trakcie całej kariery nigdy nie wyprzedziłem nikogo na torze – przyznał w jednym z wywiadów Inoue. Nic dziwnego, że jego wyścigowa kariera zakończyła się tak szybko, jak się zaczęła. Po wypadnięciu z obiegu w F1 Japończyk próbował startować w wyścigach innych klas. Bez skutku. Od 1999 roku jest menedżerem innych kierowców wyścigowych.

Jedynym pocieszeniem dla Inoue powinien być fakt, że nigdy nie została mu zabrana licencja kierowcy F1. "Szczęśliwcem", którego czekał ten los był Yuji Ide, kierowca powstałego w 2006 roku zespołu Super Aguri Honda, który z założenia stawiał na Japończyków. Skutki tego stanu rzeczy były opłakane. Słaba maszyna plus bardzo słaby kierowca – to nie mogło zadziałać. Ide przed sezonie nie wyjeździł odpowiedniej liczby godzin w bolidze, przez co groziło mu niedopuszczenie do zawodów. Władze Formuły 1 zezwoliły mu jednak na starty ze względu na sukcesy w Formule Nippon. I była to bardzo zła decyzja. W ciągu czterech weekendów, w których wystartował Ide, zdążył on kilka razy wypaść z toru przez własne błędy, potrącić mechaników swojego zespołu, wykręcić kilkanaście piruetów, a w końcu spowodować bardzo groźny wypadek... Christijana Albersa, którego bolid posłał w powietrze.


Po GP San Marino władze FIA poprosiły właścicieli Super Aguri Honda o wystawienie innego zawodnika. Po chwili zmieniły zdanie i ostatecznie odebrały superlicencję Japończykowi, którego wyniki również wołały o pomstę do nieba. Dość powiedzieć, że w pierwszych w karierze kwalifikacjach do GP Australii wykręcił czas gorszy od Juana Pablo Montoyi o... 9 sekund, do przedostatniego kolegi z zespołu tracąc aż 4 sekundy. Nokaut.

Yuji Ide w naturalnym środowisku – poza torem (fot. gettyimages)
Yuji Ide w naturalnym środowisku – poza torem (fot. gettyimages)

Kulomiot-sprinter w połowie bieżni
Z rywalizacji najszybszych bolidów świata przenosimy się do zmagań najszybszych biegaczy. Choć wśród nich znajdują się zawodnicy, których ani tempo, ani masa nie predestynuje do złamania magicznej granicy dziesięciu sekund. Podczas lekkoatletycznych mistrzostw świata w Daegu 17-letni reprezentant Samoa Amerykańskiego, Sogelau Tuvalu poprawił swój rekord życiowy w biegu na 100 metrów. 15,66 było wynikiem lepszym o 3,53 sekundy od... rekorud globu na 200 metrów autorstwa Usaina Bolta. Dlaczego zawodnik o nazwisku, które jest nazwą innego pacyficznego kraju wystąpił w sprincie? Ponieważ nie zakwalifikował się do zawodów w pchnięciu kulą. Po wiekopomnym występie Samoańczyk udzielił wywiadu. – W mojej szkole jestem najszybszy, dlatego zgłosili mnie do biegu na 100 metrów – przyznał, czym wprawił w zdumienie reporterkę.


Choć Tuvalu zapowiadał pozostanie przy lekkoatletyce, więcej na mistrzostwach świata się nie zaprezentował. Czas 15,66 do dziś pozostaje jego rekordem życiowym.

Bez minimum na igrzyska
Po występie sprintera-kulomiota władze IAAF (obecnie World Athletics) zadecydowały o wprowadzeniu minimów kwalifikacyjnych do mistrzostw świata. Podobnie stało się na igrzyskach olimpijskich po pływackim występie Erika Moussambaniego w Sydney w 2000 roku. Zawodnik z Gwinei Równikowej przed przyjazdem do Australii... nie widział na oczy 50-metrowego basenu. Nie musiał się także kwalifikować, bo skorzystał z dzikiej karty dla reprezentantów małych krajów. W eliminacjach na 100 metrów stylem dowolnym czekała na niego kolejna niemiła niespodzianka. Obaj jego rywale zostali zdyskwalifikowani za falstart. Pływak, który przed igrzyskami ćwiczył w kraju w jeziorze i w hotelowym basenie o długości dwunastu metrów – na który mógł wchodzić tylko od piątej do szóstej rano – został sam. Cała uwaga skupiona była na nim. I tu zaczęły się schody. Moussambani rzucił się w szaleńczym dla niego tempie i po kilkunastu metrach opadł z sił. Pierwszą pięćdziesiątkę przepłynął w czasie 40,97, podczas gdy rekord świata na setkę wynosił 48,30. Potem była już tylko walka o przetrwanie.


Erik "Węgorz" – jak ochrzciły go później światowe media – mimo ogromnych kłopotów dopłynął do mety z czasem 1,52,72. Towarzyszyły mu owacje na stojąco. Występ ten na stałe zapisał się w historii igrzysk olimpijskich, a sam Gwinejczyk choć poprawił rekord życiowy do... 57 sekund, nigdy więcej nie wystąpił na najważniejszej imprezie czterolecia. Do Aten nie pozwoliły mu przyjechać problemy wizowe.

Po występie Moussambaniego media z ciekawością zaczęły przyglądać się jego rodaczce, Pauli Barili Bolopie. Na co dzień będąca... piłkarką ekstraklasowego E Waso Ipola Bolopie wystartowała na 50 metrów stylem dowolnym. Dystans przepłynęła w czasie 1,03,97. – Pierwszy raz pokonałam taką odległość płynąc. To było dużo dalej niż myślałam – przyznała po swoim wyścigu kwalifikacyjnym. "The Telegraph" występy reprezentantów jedynego hiszpańskojęzycznego kraju Afryki określił mianem "przyzywania duchów Eddiego Edwardsa" – najsłynniejszego nielota w historii skoków narciarskich.

Erik Moussambani zaczynający zmagania z dystansem 100 metrów na IO w Sydney (fot. Gettyimages)
Erik Moussambani zaczynający zmagania z dystansem 100 metrów na IO w Sydney (fot. Gettyimages)

Zanim jednak przeniesiemy się na skocznie, pora na korty. Na nich ostatnio mieliśmy wątpliwą przyjemność oglądać w akcji Artema Bakhmeta – ukraińskiego "tenisistę". Podczas kwalifikacji do turnieju ITF w Dausze przegrał on z Krittinem Koyakulem 0:6, 0:6, nie zdobywając w meczu ani punktu.

Jak się później okazało, występ Ukraińca mógł być zaplanowany. Debiutujący w tenisowych zmaganiach zawodnik miał nigdy wcześniej nie trzymać rakiety w dłoni – co po oglądaniu ostatnich wymian spotkania nie dziwi – był za to menedżerem jednego ze znanych harzardzistów, który postawił bardzo wysoką kwotę na jego porażkę. I opłacało się. Według medialnych informacji pieniądze wygrane na przegranej Bakhmeta wystarczyły do opłacenia urlopu w Katarze.

Wśród grających na co dzień tenisistów w swojej lidze występował Brytyjczyk Robert Dee. To właśnie on uznawany jest za najgorszego zawodnika w historii dyscypliny. 21-latek zasłynął przegraniem 54 spotkań z rzędu. Co więcej, w żadnym z meczów nie wygrał choćby seta. Przełamanie przyszło w Katalonii. W turnieju w Reus Dee wygrał z Amerykaninem Arzhangiem Derakhshanim 6:4, 6:3. 22 kwietnia 2008 roku na pewno został w pamięci dzielnego Anglika, którego bilans ostatecznie zatrzymał się na 67 profesjonalnych spotkaniach i trzech wygranych.

Przemytnik na nartach
Dwa występy w karierze – oba zakończone kupą śmiechu i upadków – zanotował najgorszy biegacz narciarski w historii. Adrian Solano z Wenezueli miał marzenie o starcie na mistrzostwach świata w narciarstwie klasycznym w Lahti. I mimo wielu problemów je zrealizował. Gdy wcześniej pracujący jako kucharz 23-latek przyleciał do Europy, by zacząć przygotowywać się do startu, został zatrzymany we Francji, bo wzięto go za... przemytnika. Solano spędził kilka dni w areszcie, bo nikt nie dowierzał mu, że przyjeżdża na narciarskie mistrzostwa globu. Gdy w końcu udało się przekonać funkcjonariuszy było za późno na dotarcie do Szwecji na obóz przygotowawczy. Solano ostatecznie przyleciał do Finlandii i przekonał się, że treningi na nartorolkach to zupełnie co innego.


Startujący z numerem 1 w eliminacjach do wyścigu na 10 kilometrów stylem klasycznym Wenezuelczyk wywrócił się tuż po starcie. Potem było jeszcze gorzej. Solano mimo momentów zwątpienia postanowił dotrzeć do mety. Zapomniał jednak, że w biegu na dziesięć kilometrów trzeba zrobić dwie pętle. Skończył na jednej. Choć gdyby zaczął drugą połowę dystansu, mogłoby się już ściemnić. Wenezuelczyk przebiegł – a w zasadzie przeszedł – pięć kilometrów w czasie 55 minut. Ot, trudno biegać na nartach w mistrzostwach świata, gdy pierwszy raz widzi się śnieg.

Niezrażony niepowodzeniem w debiucie 23-latek postanowił spróbować swych sił w sprincie. I o dziwo został w nim sklasyfikowany. Trasę o długości 1,5 kilometra pokonał w 13 minut, zaliczając po drodze kilkanaście upadków i podpórek. Zajął 156., ostatnie miejsce. Teraz marzy o występie na igrzyskach olimpijskich w 2022 roku.

Solano znów na trasie. "To jest folklor"
fot. TVP
Solano znów na trasie. "To jest folklor"

Narciarz, muzyk, książę – Meksyk na stoku
Występów na igrzyskach Wenezuelczyk mógł pozazdrościć innemu pionierowi z Meksyku. Książę Hubertus Rudolph von Hohenlohe-Langenburg, potomek znanego rodu Hohenlohe urodził się w Meksyku, gdzie jego ojciec był odpowiedzialny za nadzór prac przy budowie fabryki Volkswagena. Z tego względu mógł ubiegać się o obywatelstwo Meksyku, gdy okazało się, że będzie za słaby na reprezentowanie na igrzyskach olimpijskich rodzinnego Liechtensteinu. Założona i opłacana przez niego Meksykańska Federacja Narciarska miała jeden cel – sprawić, że nie zapomni się o narciarzach z egzotycznych krajów. Von Hohenlohe jako jedyny członek powstałej w 1981 roku federacji zapragnął pojechać na igrzyska olimpijskie do Sarajewa. Udało się. Ba, to tam Meksykanin rodem z Liechtensteinu zajął najwyższe w olimpijskiej karierze, 26. miejsce w slalomie. W Pucharze Świata największy sukces von Hohenlohe zanotował w sezonie 1981/1982, kiedy to... zajął czwarte miejsce w klasyfikacji generalnej superkombinacji – najbardziej niszowej z konkurencji alpejskich. Potem było już znacznie gorzej, ale weselej.

Książę wystartował jeszcze w pięciu edycjach igrzysk olimpijskich – w 1988, 1992, 1994, 2010 i 2014 – w Soczi dając się zapamiętać z dwóch rzeczy. Po pierwsze, w wieku 55 lat von Hohenlohe został najstarszym w historii alpejczykiem na igrzyskach, po drugie, nikt wcześniej nie pokonywał stoku w stroju kojarzącym się z filmu "Desperado". Niestety, potomek rodu Hohenlohe do mety nie dojechał. W światowej imprezie ta sztuka po raz ostatni udała mu się w amerykańskim Vail w 2015 roku. Von Hohenlohe był ostatnim sklasyfikowanym zawodnikiem i zajął 46. miejsce ze stratą prawie minuty do zwycięzcy – Jeana-Baptiste’a Grange’a z Francji. W 2018 roku książę próbował zakwalifikować się na igrzyska w Pjongczangu, lecz ta sztuka mu się nie powiodła. Zamiast tego zaprojektował stroje dla innych reprezentantów Meksyku – dzięki jego staraniom kadra została bowiem poszerzona, a kadra kraju z Ameryki Północnej na zimowych igrzyskach olimpijskich nie była już jednoosobowa.


Największe triumfy książę święcił na krajowym podwórku. Osiemnaście razy został alpejskim mistrzem Meksyku. Problem w tym, że gdy podczas krajowych zmagań jedenaście razy wypadł z trasy, mistrza nie wyłoniono – bo nie było konkurentów. Rozgrywane zwykle w bułgarskim Bansku mistrzostwa były okazją do imprezy w stylu meksykańskim dla zawodników z innych krajów. Mogli oni startować, lecz ich wyniki nie były wliczane. Wszystko fundował von Hohenlohe, który poza narciarstwem zajmuje się fotografią i muzyką. Sześciokrotny olimpijczyk jest też piosenkarzem i śpiewa pod pseudonimami Andy Himalaya lub Royal Disaster. Pod drugim szyldem również mógłby startować w zawodach narciarskich, zwłaszcza, gdy przekroczył już pięćdziesiątkę. Choć udziału w rekordowej liczbie mistrzostw świata – aż piętnastu – i bycia uwielbianym przez narciarskie środowisko nikt mu nie zabierze.

Hubertus von Hohenlohe upadający na trasie slalomu podczas IO w Soczi w 2014 roku (fot. Gettyimages)
Hubertus von Hohenlohe upadający na trasie slalomu podczas IO w Soczi w 2014 roku (fot. Gettyimages)

Ze świata muzyki do narciarstwa alpejskiego próbowała także przejść Vanessa Mae. Znana skrzypaczka, koncertująca głównie na... skrzypcach elektrycznych postanowiła wystartować na igrzyskach w Soczi. Cel zrealizowała i zajęła ostatnie miejsce w slalomie gigancie. Kilka miesięcy później okazało się, że Tajka wraz z sędziami ze Słowenii sfałszowała wyniki kwalifikacji olimpijskich, dzięki czemu udało jej się wystąpić w Rosji. Po apelacji narciarka-artystka została oczyszczona z zarzutów przez Międzynarodowy Trybunał Arbitrażowy ds. Sportu, lecz więcej na zawodach już się nie pojawiła. Na światowych scenach – a i owszem.

Orzeł jest tylko jeden
Historia Hubertusa Rudolpha von Hohenlohe-Langenburga nadaje się na film. Na razie jednak w światowej kinematografii zapisał się inny sportowiec znany nie z wielkich wyników, a wręcz przeciwnie – z fatalnych występów. Eddie Edwards po dziś dzień pozostaje niedoścignionym wzorem dla wszystkich, którzy marzą o zrobieniu czegoś szalonego, nieważne z jakim skutkiem. Brytyjczyk z Cheltenham postanowił zostać skoczkiem narciarskim – i cel zrealizował. Wszystko po to, by zrealizować marzenie o występie na igrzyskach olimpijskich. Finansujący swoje starty i dorabiający jako tynkarz i sprzątacz Brytyjczyk po raz pierwszy spróbował swych sił w Lake Placid. Gdy wrócił do Europy miał za sobą skoki na skoczni K40. Pół roku później po raz pierwszy wystartował w zawodach FIS. W Pucharze Europy w Sankt Moritz pobił rekord życiowy, pofrunął na 60. metr i zajął ostatnie miejsce. 30 grudnia 1986 roku zadebiutował w Pucharze Świata. Podczas zmagań w Oberstdorfie skoczył 65 metrów i był... 110., ostatni.


W premierowym występie w mistrzostwach świata, dwa miesiące później również zamknął stawkę, a do przedostaniego Hiszpana, Bernata Soli stracił aż sześćdziesiąt punktów. Historyczny moment nadszedł 20 marca 1987 roku. W Oslo Edwards wyprzedził Holendra, Gerrita Konijnenberga. To właśnie z nim w całej karierze zwany "Orłem" skoczem wygrał najwięcej razy – bo aż cztery. W całej karierze Eddie dwukrotnie pokonał w zawodach trzech zawodników. Największym sukcesem był jednak występ, który uczynił go sławnym. W 1988 roku Edwards spełnił swoje marzenie – został olimpijczykiem. W Calgary Anglik zajął 55. miejsce na dużej skoczni i 58. na normalnej. Dwa razy był ostatni – ale nie to było ważne. Oklaskiwany przez wielotysięczną publiczność zupełnie jak mistrz olimpijski, Matti Nykaenen, stał się jednym z symboli zimowych igrzysk olimpijskich – zupełnie jak jamajscy bobsleiści. Niesiony aplauzem fanów "Eddie the Eagle" w Kanadzie pobił rekord życiowy w oficjalnych zawodach, skacząc zawrotne na jego możliwości 71 metrów.

Eddie Edwards był obiektem wielkiego zainteresowania w Calgary (fot. gettyimages)
Eddie Edwards był obiektem wielkiego zainteresowania w Calgary (fot. gettyimages)

Popularność Eddiego Edwardsa i jego niesamowite boje z rywalami z Holandii czy Węgier sprawiły, że FIS postanowił... wprowadzić kwalifikacje do zawodów Pucharu Świata. Uzasadniano to tym, że najsłabszy skoczek nie może być bardziej rozpoznawalny i wielbiony od najlepszego. Dla Anglika był to koniec marzeń o zaistnieniu. Popularność jednak pozostała.


W 2016 roku światło dzienne ujrzał film "Eddie zwany Orłem". Inni skoczkowie narciarscy takiego wyróżnienia się nie doczekali. To najlepszy dowód na to, że sportowy sukces nie zawsze oznaczać musi złoty medal. I że za marzenia nigdy nie należy ganić, choćby ich realizacja pozostawiała bardzo wiele do życzenia.

Zobacz też
Wielka Krokiew z międzynarodową imprezą!
(fot. Marcin Kin/informacja prasowa)

Wielka Krokiew z międzynarodową imprezą!

| Inne 
Carlsen się wściekł! Przegrał i... uderzył w stół [WIDEO]
Magnus Carlsen znów zaskoczył zachowaniem (fot. Getty)

Carlsen się wściekł! Przegrał i... uderzył w stół [WIDEO]

| Inne 
Polka na podium Pucharu Świata
Radość Aleksandry Kałuckiej (fot. Getty).

Polka na podium Pucharu Świata

| Inne 
Otylia Jędrzejczak: namówić młode dziewczyny do aktywności
Otylia Jędrzejczak (fot. materiały prasowe)

Otylia Jędrzejczak: namówić młode dziewczyny do aktywności

| Inne 
Moc piłkarskich emocji w TVP. Sprawdź plan transmisji
Sportowa zapowiedź tygodnia w TVP. Sprawdź ramówkę i plan transmisji 2-8 czerwca 2025 (fot. Getty)

Moc piłkarskich emocji w TVP. Sprawdź plan transmisji

| Inne 
Polecane
Najnowsze
Beniaminek szuka nowego trenera. Kandydaci zgłaszają się sami
tylko u nas
Beniaminek szuka nowego trenera. Kandydaci zgłaszają się sami
Jakub Kłyszejko
Jakub Kłyszejko
| Piłka nożna / Betclic 2 Liga 
Piłkarze Pogoni Grodzisk Mazowiecki będą mieć nowego trenera (fot. Pogoń Grodzisk Mazowiecki).
To tam zagra Modrić! Romano ujawnił szczegóły
Luka Modrić (fot. Getty Images)
nowe
To tam zagra Modrić! Romano ujawnił szczegóły
FOTO
Wojciech Papuga
Dawna gwiazda Barcelony poprowadzi dwójkę kadrowiczów?!
Cesc Fabregas może zostać nowym trenerem Interu Mediolan (fot. Getty).
nowe
Dawna gwiazda Barcelony poprowadzi dwójkę kadrowiczów?!
| Piłka nożna / Włochy 
Kiedy mecze polskich siatkarek w Lidze Narodów? Sprawdź terminarz!
Liga Narodów siatkarek 2025 – kiedy mecze reprezentacji Polski kobiet? [TERMINARZ]
Kiedy mecze polskich siatkarek w Lidze Narodów? Sprawdź terminarz!
| Siatkówka / Reprezentacja 
Pięciokrotny mistrz Polski z głośnymi transferami przed nowym sezonem
Arkadiusz Miłoszewski i Andrzej Mazurczak trafili do Zielonej Góry (fot. PAP).
Pięciokrotny mistrz Polski z głośnymi transferami przed nowym sezonem
| Koszykówka / Rozgrywki ligowe 
Oferowali 200 mln za trzy lata. Gwiazdor United podjął decyzję
Od lewej: Casemiro, Bruno Fernandes i Alejandro Garnacho (fot. Getty Images)
Oferowali 200 mln za trzy lata. Gwiazdor United podjął decyzję
FOTO
Wojciech Papuga
Dawna gwiazda komplementuje Świątek. "Uwielbiam oglądać jej grę"
Radość Igi Świątek w ćwierćfinale French Open (fot. Getty).
Dawna gwiazda komplementuje Świątek. "Uwielbiam oglądać jej grę"
| Tenis / Wielki Szlem 
Do góry