Legendy mają to do siebie, że w zależności od opowieści, różnią się detalami. Historia jest jednak niepodważalna. Pięćdziesiąt lat temu Górnik Zabrze awansował do finału Pucharu Zdobywców Pucharu. O wyeliminowaniu AS Romy zadecydował… los.
Szczygłowice. Żwirowe boisko. 1970 rok i dzień, który ma przejść do historii. Grupa dzieci kopie piłkę, choć wieczorem przeniesie się przed telewizor. Wkrótce na ich oczach rozegrany zostanie mecz, który przejdzie do historii. I to nie z powodu samej piłki, a monety.
Metalowy żeton dla jednych okazał się synonimem sprawiedliwości. Dla innych był ślepym losem. Moneta stała się symbolem legendy, a przy tym najważniejszym elementem wspomnień sprzed 50 lat.
Sprawiedliwość
W 1964 roku Górnik Zabrze mierzył się w Pucharze Europy Mistrzów Krajowych z Duklą Praga. W Czechach gospodarze wygrali 4:1. W Polsce śląski klub zwyciężył 3:0. Nie było rzutów karnych. O losach rywalizacji miał zdecydować trzeci mecz. Na neutralnym terenie w Duisburgu padł bezbramkowy remis. Awans do 1/8 finału rozgrywek stał się kwestią szczęścia. "Rzut monetą" zdecydował, że Dukla dostała się do kolejnej rundy rozgrywek.
Sześć lat później stawka była większa. Górnik nie miał już Ernesta Pohla, za to Włodzimierz Lubański zdołał odebrał dowód osobisty. I rywal miał w sobie więcej magnetyzmu. AS Roma prowadzona przez Helenio Herrerę, trenera, który stał się częścią historii futbolu. Znów potrzebne były trzy mecze. Znów światła reflektorów i uwagę publiki skradła moneta. Tylko jedno się zmieniło. Tym razem los sprawił, że cieszyć mogli się Polacy.
– Doskonale pamiętam moment, gdy moneta poszybowała w górę. Trudno zapomnieć pełen radości wyskok Stanisława Oślizły. Te ręce uniesione w górze. Zwycięstwo wzięte z marzeń… Górnik je spełniał, bo awansował do finału. Ja dopiero mogłem marzyć o tym, by stać się częścią Górnika. Nie da się nie utożsamiać wyeliminowania Romy z sukcesem i świetną grą w europejskich pucharach – wspomina Józef Dankowski. Późniejszy piłkarz i trener zabrzańskiej drużyny, obserwował mecz z Romą po zejściu ze szczygłowickiego boiska.
– Byłem dzieckiem i na dobrą sprawę pamiętam tylko jedną rzecz – rzut monetą. Za mały na pamiętanie przebiegu meczów, ale wystarczająco duży, by utrwalić sobie taką chwilę – dodaje Jan Urban, który w 1970 roku nie mógł zdawać sobie sprawy, że w barwach Górnika zdobędzie w przyszłości ponad pięćdziesiąt bramek. – Potem było huczne powitanie na lotnisku w Pyrzowicach – dodaje Ryszard Szuster, wówczas młodzieniec, lata później, prezes zabrzańskiej ekipy.
– Dramatyczny moment. Uwaga... Nikt z piłkarzy nie patrzy w tamtą stronę... (...) Polska! Górnik! Sprawiedliwości stało się zadość! Kochani chłopcy, macie jednak szczęście! – krzyczał Jan Ciszewski, który komentował decydujące spotkanie.
Remis 1:1 w Rzymie. Wynik 2:2 na Śląsku. Ponownie 1:1 w Strasburgu. I moneta. – Byłem jak świnka morska do testowania innowacji. Gole w dogrywce nie liczyły się podwójnie, stąd bramka w Zabrzu w 120. minucie nie uratowała nas przed trzecim mecze. Skończyło się rzutem monetą. Po tym absurdzie, zasady zostały zmienione – opowiadał po latach Fabio Capello, który w meczach z Górnikiem strzelił dwa gole.
Gra w zielone
Wspomnienia o monetach są wiecznie żywe, choć symbol legendy tak naprawdę miał różną postać w wielu opowieściach.
Podstawową formą legendarnego przedmiotu, która wówczas pojawiła się w publikacjach, była moneta. Jednak już przeciwko Dukli, los miał formę… papierków. Jeden z napisem "in", drugi ze słowem "out". Właśnie ten został wybrany przez zabrzan. We Francji pierwotnie chodziło o metalowy żeton. Po jednej stronie reszka nazwana "pille", po drugiej "face". Pierwsze słowo, to w języku francuskim forma czasownika "rabować". W drugim przypadku chodziło o ”twarz”.
I Górnik zrabował awans, ale w jeszcze innej formie. Po latach Oślizło wspominał, że żeton miał dwa kolory: zielony i czerwony. Ten pierwszy okazał się szczęśliwy dla zabrzan, bo żeton po wylądowaniu na ziemi, zlał się z murawą i był podstawą do wielkiej radości.
Górnik wygrał, choć droga wiodła przez wyboje. Jeszcze przed meczem, zabrzanie ledwo dotarli na stadion. Wszystko przez autokar, który najpierw zawiózł Włochów, a potem nie wrócił po Polaków. Teorii spiskowych związanych z Herrerą nie zabrakło. Potem dwukrotnie na stadionie gasło światło, choć nie przeszkodziło to Górnikowi w rozegraniu dobrego meczu. – Los opowiedział się po stronie lepszej drużyny – stwierdził na gorąco Nick Britz, delegat UEFA.
– O wszystkim musiał zdecydować los, na szczęście opowiedział się po stronie lepszego. Cieszę się, że moi zawodnicy wykazali odpowiednią wytrzymałość nerwową, jak również doskonałą kondycję. Podziwiam chłopców, że w tym dramatycznym nerwowym maratonie do końca walczyli nadzwyczaj ambitnie cały czas nie rezygnując z awansu mimo przeciwności w postaci niedobrego sędziowania – skomentował przebieg rywalizacji Michał Matyas, trener śląskiej ekipy.
Marsz do marzeń
– Jakiś czas po meczu, Alfred Olek, jeden z bohaterów Górnika, zamieszkał na szczygłowickim osiedlu. Mieszkał trzy, może cztery bloki ode mnie. Nigdy nie zapomnę jak znowu graliśmy w piłkę, a on nieco zaczął nam przeszkadzać. Biegł przez boisko. Spieszył się na autobus do Zabrza, gdzie w planach był popołudniowy trening. Ale to nie był kłopot. Każdy wiedział, kto nas mija. Wszyscy się rozstąpili, by jak najszybciej zrobić mu miejsce – wspomina Dankowski, który najpierw marzył o wyeliminowaniu Romy, a potem o wygranej z Manchesterem City.
Górnik w finale nie poradził sobie z Anglikami. Olympiakos, Rangers, Lewski Sofia i Roma - tak wyglądał marsz po spełnienie marzenia o triumfie w Pucharze Zdobywców Pucharu. W Wiedniu, tydzień po wyeliminowaniu Włochów, lepsi okazali się Anglicy. Nie pomógł gol Oślizły. Wcześniejsze trafienia Neila Younga i Francisa Lee pozwoliły zespołowi z Manchesteru na uniesienie pucharu. Na pocieszenie pozostała korona króla strzelców rozgrywek, którą zdobył Włodzimierz Lubański, który siedmiokrotnie pokonywał bramkarzy rywali.
– Po latach inaczej patrzy się na coś, w czym dosłownie się uczestniczyło, a na coś, co zna się głównie z opowieści. To już zupełnie inne czasy, inny poziom, choć nie zmienia się fakt, że był to wielki sukces Górnika. Sukces, który nie podlega żadnej wątpliwości – dodaje Urban.
– Byliśmy tak zadowoleni z tego co zrobiliśmy, przez co przygotowania do meczu wyglądały tak, jakbyśmy byli zadowoleni z tego, co zrobiliśmy. Znalazły się paszporty dla żon i autobus, który zabrał je do Wiednia. Dostarczyliśmy im też pieniądze na ewentualne zakupy – opowiadał po latach Lubański. Ortaliony, rajstopy – to były główne łupy. Zawodnicy poszli z partnerkami na zakupy. Zabrakło tylko ostatecznego skalpu – pucharu, który mógł po raz pierwszy w historii trafić do Polski. Nikt inny nie miał jednak okazji zagrać w finale.
– Przegraliśmy z przeciwnikiem, który reprezentuje dobrą klasę. Jednak w normalnych warunach nie powinniśmy stracić takich bramek – komentował Matyas. – Przykro mi, że byłem współautorem drugiej bramki dla Anglików, bo Florenski napewno chciał zagrać lepiej. Ale murawa była śliska i lekko się zachwiał – dodawał Oślizło. Nie mogło też zabraknąć komentarza ze strony władz, które reprezentował Władysław Herman, pierwszy sekretarz KM PZPR w Zabrzu. – Szczerze mówiąc, stracone bramki były trochę głupie. Obie drużyny nie stworzyły wielkiego widowiska, ale to zupełnie zrozumiałe, zważywszy, że pogoda była więcej niż kapryśna – opisywał swoje wrażenia komunista.
Legenda
Minęło 50 lat. – To było najważniejsze zwycięstwo polskiej drużyny w tamtym okresie. W całej historii polskiej piłki? Nie wiem. Na pewno w tamtych czasach. Świat poszedł do przodu. Polska piłka miała też inne sukcesy. Przychodziły nowe wyzwania, choć wtedy to było coś wyjątkowego – uważa Dankowski.
– Paradoksalnie jeszcze lepiej pamiętam mecz Górnika z Manchesterem United. Na Stadionie Śląskim było ponad sto tysięcy widzów. Siedzieliśmy ściśnięci jak ryby w puszce. Do tego był niesamowity mróz. Wzięliśmy z ojcem termos, który przez temperaturę pękł w środku. Mecz był niesamowity, zwłaszcza, że na boisku byli też Bobby Charlton czy George Best. Nie dało się też zapomnieć rywalizacji GKS-u Katowice z Barceloną. Polacy byli skazywani na pożarcie, a jednak prowadzili 2:0. Skończyło się przegraną 2:3, bo w końcówce zabrakło sił. Był upał, a do tego doszły zakupy przed meczem. O tyle dobrze pamiętam tamto wydarzenie, bo kierownikiem wyprawy był mój ojciec, człowiek zaangażowany w zakładanie katowickiego klubu – dodaje Szuster.
Nic nie zmienia faktu, że ówczesny Górnik przeszedł do historii. A jaka była tajemnica sukcesu legendy? Tę wyjaśnia Szuster. – Lubański był indywidualistą, zawsze trzymał się nieco z boku. Ale cały Górnik… Oni się po prostu strasznie lubili. Nie było między nimi zawiści. Wszyscy daliby się za siebie pokroić. I to widać po latach, bo mówimy o ludziach, którzy strasznie cieszą się na każde spotkanie.
Górnik Zabrze - AS Roma 1:1 (1:0)
1:0 - (40’) Lubański
1:1 - (57’) Capello - k.
Górnik: Kostka - Gorgoń, Floreński, Oślizło, Latocha - Olek, Szołtysik, Wilczek (Deja) - Banaś, Lubański, Szaryński (Musiałek)
Roma: Ginulfi - Scaratti (Benites), Bet, Spinosi, Salvori - Santarini, Petrelli, Capello - Cappellini (Larossa), Peiro, Landini.