| Piłka ręczna / Reprezentacja mężczyzn
Tomasz Tłuczyński przez wiele lat był odpowiedzialny w reprezentacji Polski piłkarzy ręcznych za rzuty karne. W kadrze pojawił się krótko przed MŚ 2007, zniknął prawie równo z odejściem Bogdana Wenty. I o to pożegnanie ma żal... Gdy przestał grać w Bundeslidze, skupił się na pracy w firmie spedycyjnej i zdobywaniu tytułów w... czwartej lidze. Co słychać u skrzydłowego, który od piątego roku życia mieszka w Niemczech, a kibicom kojarzy się z siódmym metrem?
Damian Pechman, TVPSPORT.PL: – Nie czuje się pan ostatnio jak bohater filmów Barei?
Tomasz Tłuczyński, medalista MŚ 2007 i 2009: – Dlaczego?
– Puste półki w sklepach, kolejki, brak papieru toaletowego…
– Coś w tym jest. Jako dziecko przez krótko przeżyłem to w Polsce. Kartki na mięso i cukier, kupowanie tego, co jest, a nie tego, co by się chciało.
– Czyli coś pan pamięta? Podobno koledzy musieli tłumaczyć absurdy PRL-u.
– Lubili sobie żartować. Ci starsi, którzy jeszcze cokolwiek z tego okresu pamiętali, opowiadali jeden przez drugiego. Wyjechałem jako małe, 5-letnie dziecko. W Niemczech spędziłem dzieciństwo, tutaj dorastałem, tutaj grałem w piłkę ręczną. Pewne obrazy z dzieciństwa w Polsce zostały jednak w mojej pamięci.
– Ulubiony film?
– Nie tylko Bareja, ale też "Stawka większa niż życie" i "Czterej pancerni i pies". Kupiłem kiedyś cały zestaw. Oglądali ze mną nie tylko koledzy, ale też Bogdan Wenta. Te filmy budzą miłe wspomnienia. Kojarzą mi się z reprezentacją Polski, wyjazdami na zgrupowania, meczami.
– Miał pan szczęśliwe dzieciństwo?
– Nie mogę narzekać. Wyjechaliśmy ze względu na ojca, który też grał w piłkę ręczną i w latach 80. podpisał umowę z VfL Fredenbeck. Wspólnie z młodszym bratem, Maciejem, szybko odnaleźliśmy się w nowym otoczeniu – poznaliśmy nowy język i nowych kolegów. Nie mieliśmy problemów w szkole, zaczęliśmy grać w piłkę ręczną. Po tylu latach chyba trudno byłoby nam wrócić do Polski. Za bardzo jesteśmy już związani z tym krajem.
– Koledzy zamienili boisko na ławkę, a pan nadal biega w krótkich spodenkach.
– Mnie też to czeka w nowym sezonie. Poprowadzę klub w 4. lidze niemieckiej – VfL Mennighueffen. Będzie to dodatek do pracy w firmie spedycyjnej. Wcześniej grałem tutaj przez trzy sezony, trzy razy zostałem królem strzelców. Może nie był to mistrzowski poziom, ale też daleko nam do amatorów. Zdarzało się, że klub z czwartej ligi wygrał w Pucharze Niemiec z tym z drugiej.
– Kibice wciąż pana pamiętają?
– W Niemczech czy w Polsce?
– Pytam o rodaków.
– Wciąż mnie kojarzą. Firma spedycyjna, w której od kilku lat jestem zatrudniony, współpracuje z przewoźnikami z Polski. Gdy usłyszą moje nazwisko, to często przypominają dawne sukcesy...
– Nie było pokusy, żeby wrócić do Polski?
– Była, ale krótko. Mieliśmy dość przeprowadzek. Żona nie chciała kolejnej rewolucji. Od dziesięciu lat ma stałą pracę, nasza 13-letnia córka ma swoją szkołę i przyjaciół. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że zostaniemy w Niemczech, niedaleko Minden, i tutaj zapuścimy korzenie. A ja? Cóż, miałem zostawić piłkę ręczną, skupić się na innej pracy, ale... piłka ręczna jakoś nie chce się ode mnie odczepić. Od nowego sezonu będę wypełniał funkcję trenera.
– Był pan w ogóle kiedyś blisko powrotu?
– Tak. Działo się to w czasach, gdy jeszcze grałem w kadrze. Były rozmowy z Bogdanem o ewentualnej zmianę klubu. Dobrze nam się razem współpracowało, ale ostateczna decyzja nie zapadła. W Niemczech miałem dobre warunki, nie mogłem na nic narzekać. Długo grałem w drugiej lidze, ale w końcu spełniłem marzenie i trafiłem na kilka lat do 1. Bundesligi.
– Mając takie geny trudno wybrać inną dyscyplinę…
– W mojej rodzinie wszyscy grali w piłkę ręczną – ojciec, mama, wujek, brat i kuzyn. Po szkole mieliśmy zajęcia w klubie, a później jeździliśmy jeszcze z ojcem na jego treningi. Każdego dnia mogliśmy oglądać jak ćwiczą i grają najlepsi. Oczywiście próbowaliśmy z bratem innych dyscyplin, piłki nożnej czy tenisa. Przyszedł jednak moment, gdy trzeba było podjąć decyzję. Wybrałem piłkę ręczną i nie żałuję.
– Nazwisko było ciężarem czy trampoliną?
– Nigdy nie narzekałem, że nazywam się Tłuczyński. Bardziej mi to pomagało niż przeszkadzało. Ojciec wyrobił sobie w Niemczech dobrą markę, był lubiany przez kibiców.
– Może się pochwalić jednym medalem MŚ, pan zdobył dwa.
– Ma jeszcze brąz z Zawodów Przyjaźni, rozegranych w miejsce igrzysk w Los Angeles. A ja nie przywiozłem medalu z Pekinu, a do Londynu w ogóle nie pojechaliśmy... Na pewno ojciec był dumny z moich sukcesów. Cieszył się, że miał w reprezentacji następcę. Chociaż graliśmy na innych pozycjach – on jako rozgrywający, a ja na lewym skrzydle.
– Drugim ojcem był Bogdan Wenta. To on wymyślił pana w kadrze.
– Jestem bardzo wdzięczny, że dał mi szansę i mogłem zagrać w reprezentacji. I to nie raz czy dwa, ale przez sześć lat. Ale nic za darmo. Cały czas udowadniałem, że zasługuję na miejsce w drużynie. A z każdym rokiem presja była coraz większa. Przestaliśmy być anonimową drużyną, staliśmy się kandydatem do medalu w każdym turnieju.
– Wenta musiał słuchać gorzkich żali, dlaczego powołuje kogoś z drugiej ligi.
– To były dziwne pretensje, bo nie byłem amatorem. Mój klub balansował między 1. a 2. Bundesligą. Zapewniam, że był lepszy niż wiele innych w Polsce. Poza tym, gdy debiutowałem w kadrze miałem już podpisany kontrakt z 1. Bundesligą. Wówczas jeszcze nie byliśmy wicemistrzami świata i cieszyliśmy się z awansu na wielki turniej. Przełom nastąpił w styczniu 2007 roku.
– Pół roku po debiucie miał pan już medal na szyi. Mogło się zakręcić w głowie.
– Żaden z nas nie liczył wtedy na medal. Dopiero w trakcie turnieju zaczęliśmy rozmawiać, że możemy osiągnąć coś więcej niż wyjście z grupy. Pojawiła się szansa na finał i ją wykorzystaliśmy. Nasz występ był niespodzianką, ale czy sensacją? Mieliśmy wtedy naprawdę mocny zespół. Koledzy grali w czołowych klubach Bundesligi i odgrywali ważne role. W końcu udało się to przełożyć na sukces reprezentacji.
– Niemieckie media poświęcały panu sporo uwagi. "Morderca o twarzy dziecka" – to było nawiązanie do karnych, które wykonywał pan z zimną krwią.
– Znałem dziennikarzy z Bundesligi. Lubili wbić szpileczkę. Wiem, że próbowali mnie zdekoncentrować. U Niemców nie brakowało też zawodników, którzy grali jeszcze z moim ojcem, jak choćby Christian Schwarzer. Starałem się jednak o tym nie myśleć i robić swoje. Szkoda, że nie udało się po raz drugi wygrać z Niemcami… To był dla mnie niesamowity turniej. Tłumy na trybunach, mnóstwo dziennikarzy. Do tego graliśmy niedaleko miejsca, w którym mieszkałem.
– Długo płakaliście po finale?
– Byliśmy mocno rozczarowani. Złoto było tak blisko... Szybko jednak płacz zamienił się w radość. Nie co roku graliśmy w finale, więc zaczęliśmy doceniać ten sukces. Wtedy liczyłem, że z kolejnych turniejów też przywieziemy medale. Presja była ogromna, ale sami zawiesiliśmy sobie poprzeczkę tak wysoko.
– Ile razy obejrzał pan finał MŚ 2007?
– Kilka razy, ostatnio całkiem niedawno. Po tylu latach łatwo się ocenia – tutaj można było zagrać inaczej, popełnić mniej błędów… Proszę pamiętać, że nie byliśmy przyzwyczajeni do gry o taką stawkę. Za plecami mieliśmy 20 tysięcy kibiców i każdy był przeciwko nam. Szkoda, że nie udało się wygrać, ale powtórzę: finał MŚ to również duże osiągnięcie.
Tworzyliśmy naprawdę zgraną grupę. Razem walczyliśmy w meczach, razem chodziliśmy na imprezy. Na treningach nikt się nie oszczędzał, ale poza nimi była okazja, żeby pograć w karty, pożartować... Bez tego chyba trudno byłoby nam osiągnąć sukcesy. Najlepszy dowód, że mimo upływu lat wciąż mamy kontakt.
– Z Arturem Siódmiakiem graliście także w klubie. Ile w tym prawdy, że pomylił Lubekę z Luebbecke? Liczył, że z okna będzie miał widok na morze, tymczasem…
– Nie słyszałem tej historii, ale mogę sobie wyobrazić, że tak było. Z Arturem wszystko było możliwe. Na jego obronę dodam, że nie był wyjątkiem. Wiele osób myli te miasta.
– To on dbał o atmosferę w kadrze?
– Nie. Ważne było to, że trzymaliśmy się razem. Tworzyliśmy naprawdę zgraną grupę. Razem walczyliśmy w meczach, razem chodziliśmy na imprezy. Na treningach nikt się nie oszczędzał, ale poza nimi była okazja, żeby pograć w karty, pożartować… Nikt nie uciekał, nie chował się, nie zamykał się w pokoju. Bez tego chyba trudno byłoby nam osiągnąć sukcesy. Najlepszy dowód, że mimo upływu lat wciąż mamy kontakt. Kibicuję kolegom, którzy prowadzą kluby w Superlidze.
– Myślisz: Tomasz Tłuczyński, mówisz: rzuty karne.
– Nie obrażam się, że kibice tak mnie zapamiętali. Trochę tych karnych rzuciłem w kadrze.
– Bogdan Wenta od razu postawił na pana?
– Wyszło naturalnie, po kilku treningach. Miałem najlepszą skuteczność i zacząłem rzucać także w meczach. Chyba nikt nie czuł się poszkodowany, bo wychodziło mi to dość dobrze. To wcale nie takie proste, jak się wydaje. Wziąć piłkę, stanąć na siódmym metrze i rzucić. Presja jest ogromna. Od tej jednej bramki może zależeć wynik całego meczu. Jako skrzydłowy miałem więcej atutów niż na przykład koledzy grający na rozegraniu. Wkrętki, przerzutki i obniżki.
– Do tego analizy wideo i zeszyt, w którym byli opisani bramkarze.
– Na początku kariery to był żywioł. Z czasem nabierałem doświadczenia, miałem dokładne informacje, czego się spodziewać po bramkarzach. Przewidywałem, jak mogą się zachować i jak powinienem rzucić. Mieliśmy w kadrze znakomitego analityka. Otrzymywałem specjalnie przygotowane wideo, w którym było 30-40 karnych. Taka wiedza przydawała się później w meczach.
– Jak ważny był Tomasz Tłuczyński przekonaliśmy się później. Podczas MŚ 2015, w meczu z Arabią Saudyjską, nie wykorzystaliśmy aż sześciu karnych!
– Pamiętam, oglądałem. Pomyślałem wtedy: szkoda, że mnie nie ma w kadrze. Próbowali Krzysiek Lijewski, Karol Bielecki, Bartek Jurecki i nic. Wiem, że niektórzy trenerzy wolą zmieniać zawodników, żeby zaskoczyć bramkarza. Jestem innego zdania, ważne jest też doświadczenie i pewność siebie. Zawsze wiedziałem, że koledzy na mnie liczą, a ja muszę zrobić wszystko, żeby ich nie zawieść.
– W kadrze Wenty była w ogóle opcja rezerwowa?
– Żeby ktoś inny rzucał karne? Chyba nie. Przynajmniej ja o tym nie słyszałem. Koledzy z góry zakładali, że to ja będę rzucał. Chociaż było kilku kolegów, którzy potrafili to robić. Na przykład Patryk Kuchczyński czy Grzesiek Tkaczyk, który czasami rzucał w Bundeslidze.
– Bardziej stresowały pana karne czy lot do Chorwacji?
– Teraz się z tego śmieję, ale wtedy nie było mi wesoło. Trafiliśmy po drodze na burzę, rzucało samolotem na prawo i lewo. Ale co mogłem zrobić? Wysiąść? Podobną przygodę przeżyliśmy jeszcze raz – podczas lotu na turniej do Danii. Lotnisko w Warszawie było zasypane śniegiem. Zastanawiałem się czy w ogóle lecieć, ale skoro koledzy wsiedli na pokład, to ja też. Po tych przygodach trzymam się daleko od samolotów. Odkąd przestałem grać w kadrze, to już nie wsiadłem do samolotu. W wakacje wybieram polskie morze.
– Dlaczego nie wierzył pan, że Polska wygra z Norwegią, a Artur Siódmiak zostanie bohaterem?
– Po latach wszyscy przyznają, że wierzyli, że byli pewni… Bogdan Wenta wspomina, że się załamałem, założyłem ręcznik na głowę i musiał rzucić w moją stronę kilka ostrych słów. Nie do końca tak było. To była raczej złość z tego, co działo się na boisku. Chciałem, żebyśmy wygrali. Bardzo chciałem. Ale wtedy dla każdego z nas wydawało się to nieprawdopodobne. Artur został bohaterem i został zapamiętany z tego jednego rzutu. Mecz miał szczęśliwe zakończenie, ale mogło być inaczej. Artur kilka razy jeszcze na treningach próbował to powtórzyć, ale piłka nie chciała wpaść do bramki, na szczęście udało się to w tym pamiętnym meczu...
– To był ostatni medal tej reprezentacji. Dlaczego?
– Ktoś może pomyśleć, że nam się nie chciało albo wcześniej mieliśmy po prostu szczęście. Nie! Nigdy nie odpuściliśmy. Naprawdę walczyliśmy w każdym meczu i w każdym turnieju chcieliśmy zdobyć medal. Tylko, że taki sam cel miało kilka innych drużyn. Na tym poziomie o "być albo nie być" decydują detale.
– Przeczuwał pan, że zbliża się powoli koniec tej drużyny i tego trenera?
– Oddałbym wszystkie medale MŚ za ten jeden, z igrzysk olimpijskich. W Londynie chcieliśmy naprawić to, co nie udało się cztery lata wcześniej. Mieliśmy poczucie, że w Pekinie mogliśmy zrobić więcej. Bardzo nam wtedy zależało na medalu. Wiele osób przypomina mecz z Islandią, z którą przegraliśmy w ćwierćfinale. Jeśli chodzi o mnie, to częściej wracam do remisu z Francją, na koniec fazy grupowej. Niepotrzebnie kalkulowaliśmy, zamiast pójść na całość i spróbować z nimi wygrać. Dopiero po meczu powinniśmy myśleć, z kim lepiej się spotkać w ćwierćfinale. Może wtedy przywieźlibyśmy medal? Co do Londynu… Dostaliśmy po głowie w kwalifikacjach. Nie potrafię powiedzieć, czy bardziej zabrakło nam formy, czy szczęścia. Po turnieju w Alicante trener Wenta powiedział na gorąco kilka słów. Wtedy nie wiedziałem, że to były nasze ostatnie wspólne mecze…
– Kilka dni później rozstał się z reprezentacją.
– Dla mnie to był szok. Nie przykładałem wagi do tego, co trener powiedział w szatni. Po meczu towarzyszy nam stres, buzują emocje… Myślałem, że Bogdan wróci do Polski, ochłonie i będzie chciał dalej z nami pracować. Podjął jednak inną decyzję. Może uznał, że nie będzie potrafił z nas więcej wycisnąć? Albo miał żal, że nie udało mu się nas dostatecznie zmotywować na koniec swojej pracy? Mimo wszystko uważam, że był najlepszym trenerem kadry polskiej jaki dotychczas był. Potrafił nas znakomicie przygotować do meczu. Z żadnym innym trenerem nie osiągnęlibyśmy tylu sukcesów. Jego brak odczuliśmy w kolejnych latach. Michael Biegler miał swoje przebłyski, ale to już nie było to samo.
– Z reprezentacji zniknął Bogdan Wenta, zniknął też Tomasz Tłuczyński...
– Nie wiem, dlaczego tak się stało. Proszę zapytać Michaela Bieglera.
– Żadnego telefonu?
– Nie, nie, nie.
– Bolało?
– Czułem żal i rozczarowanie. Nie podobał mi się sposób, w jakim zakończyłem grę w kadrze. Chciałem jeszcze zagrać w jednym turnieju. Widocznie trener miał inny pomysł na kadrę. Szkoda.
Pamiętam zgrupowania, na które przyjeżdżałem z kontuzją. Takie sprawy ukrywało się przed trenerem i ukradkiem chodziło do lekarza. Bo kadra była ważniejsza niż ból. Nie wyobrażałem sobie, że można odpuścić z tak błahego powodu jak zwichnięta noga. Zagryzałem zęby i grałem. Za to poświęcenie oczekiwałem trochę innego pożegnania...
– Asystentem Bieglera był Jacek Będzikowski, graliście razem w Hanowerze.
– I co? Miałbym dzwonić i prosić o powołanie? To nie w moim stylu. Chociaż miłe byłoby zaproszenie na mecz, pamiątkowa koszulka, kwiaty. Cokolwiek. Symboliczny gest. Trochę dałem tej reprezentacji przez sześć lat… Pamiętam zgrupowania, na które przyjeżdżałem z kontuzją. Takie sprawy ukrywało się przed trenerem i ukradkiem chodziło do lekarza. Bo reprezentacja była ważniejsza niż ból. Nie wyobrażałem sobie, że można odpuścić z tak błahego powodu jak zwichnięta noga. Zagryzałem zęby i grałem. Za to poświęcenie oczekiwałem trochę innego pożegnania...
– Obraził się pan na reprezentację?
– Nie, absolutnie! Oglądałem prawie wszystkie mecze. Było mi smutno, ale kibicowałem chłopakom. Tylko ostatnio mam z tym problem. Żadnego meczu nie widziałem w całości. Wyłączałem w trakcie, bo za bardzo się denerwowałem. Pomijam już umiejętności, ale uważam, że na boisku powinno być więcej walki i więcej zaangażowania.
– Gdyby los reprezentacji zależał od jednego rzutu karnego, to kogo by pan wytypował. Siebie?
– Kiedyś pewnie tak, ale teraz nie. Mój czas już minął. Wolę się skupić na pracy trenerskiej, a łączenie tego z graniem nie ma sensu. Trudno budować autorytet, gdy samemu się popełnia głupie błędy. Na boisko już nie wrócę, ale mam cudowne wspomnienia. Za mną piękna przygoda z piłką ręczną.
Tomasz Tłuczyński – ur. 1979. Medalista MŚ 2007 i MŚ 2009, wystąpił na igrzyskach w Pekinie 2008. Po raz ostatni w kadrze zagrał w meczach z Litwą w kwalifikacjach do MŚ 2013. W Bundeslidze grał m.in. w TSV Hannover-Burgdorf i TuS Nettelstedt-Luebbecke. Piłkarzami ręcznymi byli także jego ojciec Zbigniew (brązowy medalista MŚ 1982 i król strzelców 1. Bundesligi) oraz brat Maciej.
33 - 27
Polska
29 - 26
Izrael
29 - 29
Rumunia
36 - 36
Portugalia
36 - 23
Izrael
27 - 28
Polska
37 - 30
Rumunia
32 - 32
Izrael
15:00
Polska
16:00
Portugalia
15:00
Portugalia
16:00
Rumunia