Rano otworzył biblię. "Trafił na fragment, który mówił, że Pan dał mu największy dar. Jego samego". Kilka godzin później stanął na starcie Grand Prix San Marino. 1 maja 1994 roku, o 18:37, serce Ayrtona Senny przestało bić... dziś jednak wspominamy jego urodziny. 62 lata temu Brazylijczyk będący legendą Formuły 1 przyszedł na świat.
Przypominamy tekst Antoniego Cichego z 2020 roku...
Był jednym z największych w sporcie, który kochał. I którym w pewien sposób się brzydził. Zawsze uważał, że prawdziwe ściganie się jest w kartingu. Tam, gdzie w grę wchodzą umiejętności. Tam, gdzie kierowca ma więcej do powiedzenia. Tam, gdzie myśli tylko o jednym – prędkości i wyniku. – To była czysta jazda, takie wyścigi kochałem. Żadnej polityki, układów finansowych – tą wypowiedzą zaczyna się i kończy film "Senna”, dokument pokazujący 10 lat z życia Brazylijczyka.
Ściganie się to była jego miłość, a rodzice mogli tylko drżeć z obawy, że kiedyś zapragnie Formuły 1. Pęd powietrza w otwartym karcie, a potem bolidzie i zwycięstwa są bowiem jak narkotyk. Nie można przestać. I Ayrton też nie potrafił. Bał się, miał wątpliwości, ale nie potrafił. Kiedy na Imoli zginął Roland Ratzenberger, poszedł na miejsce tragedii. Rozmawiał z lekarzem F1 Sidem Watkinsem. Ten namawiał go, by wszystko rzucili i pojechali na ryby. Senna powiedział tylko: "nie mogę". To było już ponad 26 lat temu.
"Dopóki nie przekroczysz mety, nic nie jest przesądzone"
Rodzice marzyli o jednym. Bardzo wierzący, podobnie jak młody Ayrton. – Oby Bóg chronił go przed wypadkami – mówiła mama w wywiadach telewizyjnych. On też pokładał los w rękach Boga. Jego największy konkurent, Francuz Alain Prost, zarzucał mu nawet, że przez tę wiarę czuje się nieśmiertelny. I dlatego staje niebezpiecznym dla innych na torze.
Na zaczepki odpowiadał w swoim stylu. Prostolinijnie, szczerze. Nie wdawał się w żadne gierki. – Wierzę w Boga, ale wbrew temu, co twierdzą inni, nie uważam, jakobym był nieśmiertelny. Jakoby nie groził mi wypadek. Jak każdy boję się, że coś mi się stanie, zwłaszcza kiedy siedzę w bolidzie. Stale grozi nam niebezpieczeństwo – przyznawał otwarcie.
Ale ścigał się do granic możliwości. Nie potrafił jechać na pół gwizdka, nie zniósłby minimalizmu. Tego nauczył go karting. Irytowało go, że w czymś paradoksalnie tak banalnym jak jazda samochodem górę nad umiejętnościami mogą brać pieniądze i zakulisowe rozgrywki. Przez nie przegrał pierwszy w karierze wyścig w Monako w sezonie 1984. Jeździł wtedy jeszcze w stajni Tolemana. Startował z trzynastej pozycji. Spadł deszcz, a kiedy lało, on czuł się jak ryba w wodzie. Wyprzedzał rywali jednego po drugim. Aż został przed nim tylko jeden – Alain Prost. I wtedy wyścig przerwano.
A Senna świętował, jakby to on wygrał w Monte Carlo. Pełnej satysfakcji nie czuł, bo wiedział, że wygrać mógł i pewnie powinien. Wtedy przekonał się, że w Formule 1 nie tylko szybkość i umiejętności dają pierwsze miejsca.
– Miałem wielką szansę na zwycięstwo, ale dopóki nie przekroczysz linii mety, nic nie jest przesądzone. Formuła 1 to polityka i pieniądze. Dopóki nie staniesz się kimś znaczącym, musisz to tolerować – wyrzucał z siebie niepocieszony.
Zbyt blisko perfekcji
Drugi raz zwycięstwo w Monte Carlo stracił, kiedy... jechał niezagrożony. To było w 1988 roku, już po przenosinach do McLarena. W latach 1985-1987 ścigał się dla Lotusa i w jego barwach wygrał pierwszy wyścig w karierze (Grand Prix Portugalii w 1985 roku). Podczas tamtego wyścigu w Monako inżynier mówił mu, żeby uważał, ale on robił swoje. I rozbił bolid.
– Nie zależało mu na tym, żeby wygrać. Chciał mnie upokorzyć. Udowodnić, że jest lepszy. I to była jego słabość – uważał utytułowany partner z McLarena, Prost. Tworzyli duet marzeń – sportowy. Dla całej Formuły 1 – marketingowy. Im więcej wyścigów mieli za sobą, tym bardziej się nie znosili.
Po straconej wygranej w Monako Senna zniknął na długie godziny. Nie chciał się pokazywać w pit lane. Popełnił błąd, który bardzo go bolał. Ale też nauczył i wzmocnił jako człowieka.
– Tego dnia moja jazda była tak bliska perfekcji, że rozluźniłem się. Uchyliłem drzwi pomyłkom i to była cenna lekcja. Z czasem udało mi się przywrócić pewność siebie i podjąłem walkę. Wróciłem na tor jeszcze silniejszy. Przybliżyłem się też do Boga, co stało się bardzo ważne dla mnie jako człowieka – mówił.
Potem wygrał 6 z 7 wyścigów. Do pięciu z nich startował z pole position.
Oko za oko, ząb za ząb
Australijski skwar żegnał w tamtych czasach, a nie witał jak dzisiaj kierowców. Adelajda gościła szesnasty wyścig sezonu. Inny był też system punktowy, do klasyfikacji generalnej nie zaliczano wszystkich wyników tylko te najlepsze. Ale w Australii nic nie mogło się zmienić. Dwa tygodnie wcześniej, na Suzuce w Japonii, Senna miał popędzić po pierwszy w karierze tytuł. Musiał tylko wygrać. Ruszał z pole position.
Po starcie spadł na czternastą pozycję. Wiedział, że to ten moment, że musi jechać jak w kartingu. Nie myśleć o pieniądzach i polityce. W głowie mieć tylko prędkość i czasy okrążenia. Zanim ukończył pierwsze, minął sześciu rywali. Zanim minęło pełne czwarte, miał za sobą już dziesięciu. Na czternastym rozpadało się. Brazylijczyk był w swoim żywiole. Na 27. okrążeniu z 51 do przejechania wyprzedził Prosta. Jechał po mistrzostwo.
– Już podczas ostatniego okrążenia dziękowałem Bogu. Nie wierzyłem jednak, że zdobędę mistrzostwo świata. Mimo niepokoju i napięcia czułem jego obecność. Widziałem go. To była wyjątkowa chwila, to niezwykłe uczucie na zawsze wryło się w pamięć i pozostaje częścią mnie – zwierzał się w archiwalnej scenie filmu.
– Po zdobyciu mistrzostwa Ayrton się zmienił. Dopiero wtedy naprawdę odnalazł siebie. Zrozumiał, co się dla niego liczy – dopowiada siostra, Viviane Senna.
Minął rok, było kilkanaście wyścigów. Sześć z nich wygrał Ayrton. Znów Japonia, znów walka o mistrzostwo. Po raz drugi z rzędu Suzuka miała być miejscem koronacji mistrza. Nowego-starego, czyli Prosta, lub starego, czyli obrońcy tytułu Senny. Podobny scenariusz. Jeśli Brazylijczyk dojedzie pierwszy w Japonii i Australii, będzie nadal panował w Formule 1. To jedna z tych chwil, która zapisała się w jej długiej historii. Jedna z tych, która pokazała, że największym wrogiem najczęściej jest zespołowy partner. I że brudna gra to nieodłączna część F1.
Na 46. okrążeniu podjął manewr wyprzedzania Francuza. Ten zjechał do wewnętrznej. Obaj wypadli z toru. Prost wysiadł z samochodu, Senna poprosił stewardów, żeby go popchnęli i jechał dalej. Po mistrzostwo świata. Błyskawicznie zmienił przednie skrzydło i wrócił na tor. Wygrał, ale po wyścigu został zdyskwalifikowany. Tytuł odzyskał konkurent z zespołu.
– Każdy kierowca jedzie do granic możliwości. Spójrzmy prawdzie w oczy, moje granice są inne niż Prosta. Prost nie stara się podnosić umiejętności, bo uznał, że wygodniej będzie mnie atakować – Senna nie krył żalu po kontrowersyjnym werdykcie.
W klasyfikacji triumfował Francuz. W realiach czysto wyścigowych, tych z ideałów Ayrtona, niekoniecznie. A w kwalifikacjach Prost razem z resztą stawki oglądał plecy rywala. Dwa sezony – 26 pole position. Po trzynaście w każdym roku. Tylko sześciokrotnie Senna nie miał najlepszego czasu okrążenia.
Ayrton, jeszcze dużo do zrobienia
W sezonie 1990 Prost przesiadł się do Ferrari, a Brazylijczyk nadal gnał McLarenem. W kwalifikacjach znów był niedościgniony, a w wyścigach sześć razy najlepszy. 30 września ścigali się w Jerez. Dwa dni wcześniej wypadek podczas treningu zakończył karierę Martina Donnelly'ego. Uszedł z życiem, ale do bolidu już nie wsiadł.
– Postanowiłem pójść tam i zobaczyć to na własne oczy. Przez głowę przebiegały miliony myśli. Ale zrozumiałem, że nawet po tym, co zobaczyłem, nie zrezygnuję z mojej pasji. Musiałem wziąć się w garść, wsiąść do bolidu i znowu wyjechać na tor. Jeździć nawet lepiej niż przedtem, bo tylko tak mogłem złagodzić tamten wstrząs. Jeszcze nie potrafiłem zrezygnować. Panicznie się bałem, ale nie potrafiłem zrezygnować z marzeń, celów, pasji. To jest moje życie – walczył sam ze sobą.
Sid Watkins zawsze był na miejscu zdarzeń, które mroziły krew w żyłach. Ruszał samochodem medycznym z tym samym pytaniem: czy śmierć wróciła na tor? I często z boku rozbitego bolidu spotykał Brazylijczyka. Przychodził sprawdzić, czy z rywalem wszystko w porządku.
– Z żadnym innym kierowcą nie łączyła mnie tak silna więź. Sennę zwykle otaczał krąg dziennikarzy i wielbicieli, ale ilekroć mnie widział, to jego twarz rozjaśniał cudowny, promienny uśmiech. Cechowała go wyjątkowa skromność, to rzadka cecha kierowcy – mówił Watkins.
W 1991 roku Senna przekonał się w Meksyku, że jemu też może się coś stać. Kraksa w kwalifikacjach przypomniała o tym, co kiedyś powiedział: wszyscy, którzy siadają za kółkiem bolidu wiedzą, co im grozi. Nie muszą zawsze z niego wysiąść.
– Uważaj na siebie. Masz jeszcze dużo do zrobienia – rzucił Watkins do odjeżdżającego autem Senny.
– Tak, parę rzeczy – odparł.
To Bóg dał mu ten wyścig
Przed sezonem 1990 Prost zmienił barwy i zespołowego partnera, ale pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. Wciąż za największego rywala miał Sennę. Dwa lata i tysiące kilometrów przejechanych w bolidach niczego nowego do scenariusza nie dołożyły. Po raz trzeci z rzędu wszystko sprowadzało się do Suzuki. Wszystko, czyli pytanie: Senna czy Prost? Była jedna różnica. W 1989 roku Francuz nie musiał dbać na swój wynik. Wystarczyło, że Brazylijczyk nie dojedzie do mety. A jeśli dojedzie, to zostanie zdyskwalifikowany. To się odwróciło. Mistrzem zostanie Senna, jeśli wyścigu nie ukończy Prost.
Kwalifikacje wygrał Brazylijczyk. Ale nie czuł się dobrze z jednym: miejscem, z którego ruszy do wyścigu. Upierał się, że lepiej startować z drugiej pozycji i cieszyć się lepszą przyczepnością. A tam miał ustawić się bolid Prosta. Prośby Brazylijczyka zostały wysłuchane, ale już nie spełnione. Zapowiedział więc, że tym razem się nie da. I jeśli straci pozycję, to nie odpuści. Zderzyli się na pierwszym okrążeniu.
– Kiedy patrzyłem na Sennę wracającego z toru, jego mowa ciała wyraźnie potwierdzała, że przeżywa rozdarcie. Na pewno nie był z siebie dumny. Nie cieszył się, że w ten sposób zdobył mistrzostwo świata – tak dobrze szef McLarena Ron Dennis znał swojego kierowcę.
Senna miał już właściwie wszystko. Dwa tytuły, zwycięstwa, rekordy. Brakowało wygranej, która wykraczałaby daleko poza statystyki. Przeżycia duchowego. Triumfu w Grand Prix Brazylii. Na Interlagos, na oczach tysięcy, dla których był jedynym powodem radości. Ubóstwo, włamania do sklepów, smutek, przygnębienie – i w tym wszystkim rodak, najlepszy kierowca świata.
Jechał po to pierwsze zwycięstwo. Los i skrzynia biegów kazały mu wydobyć z siebie to, co najlepsze. Dowieść tam, na Interlagos, że jest geniuszem kierownicy. Został z szóstym biegiem i topniejącą przewagą. Uciekały z niej ułamki sekund, mniejsze, potem sekundy. Ale tego wyścigu nie mógł przegrać. Nie on, ktoś, kogo Brazylia kochała miłością bezgraniczną. I chciał jej za to wreszcie podziękować. Linię mety minął o niecałe 3 sekundy wcześniej niż Riccardo Patrese.
– Nie wierzę! Ku**a mać, wygrałem! – krzyczał przez radio, a na trybunach niosło się śpiewne "Senna, Senna". Brazylia się doczekała. Widziała wreszcie jak mistrz wygrywa w domu. Przeżył zbyt wiele. Jego bolid stanął, on był pogrążony w gorączce, cierpiący przez skurcze ramion. Ledwie ruszał rękoma. Siłą woli wzniósł trofeum dopiero po kilku próbach. – Walczyłem z całych sił, musiałem dojechać do mety, bo On jest większy od wszystkich. To On dał mi ten wyścig. Bóg podarował mi ten wyścig – wzruszał się.
Siedem miesięcy później po raz trzeci został mistrzem świata. Dalej nie był spełniony. Chciał być lepszy na torze i poza nim. – Wciąż pragnę robić postępy, stawać się lepszym, to mnie uszczęśliwia i nakręca. Kiedy czuję, że zwalniam, że moja chęć uczenia się słabnie, nie jestem zadowolony. To dotyczy nie tylko mojego życia zawodowego, ale także rozwoju osobistego. Oczywiście, dłużej będę się uczył jako człowiek, bo moja kariera może potrwać jeszcze kilka lat, a żyć mam nadzieję, będę jeszcze dłużej. Być może jestem dopiero na półmetku. Wiele jeszcze mogę się nauczyć, wiele dokonać. Szczęście nadejdzie dopiero, gdy poczuje się spełniony jako człowiek, a do tego jeszcze mi daleko. Na szczęście mam jeszcze dużo czasu, by spełnić i to marzenie – konstatował.
To było jego ostatnie mistrzostwo świata. Trzecie, wówczas rekordowe – tak zrównał się liczbą tytułów z Prostem.
Dzień przed tragedią. "Sid, nie mogę odejść"
W kolejnych sezonach, tak jak w 1993, mógł jeździć wybitnie. Ale dominował i tak Williams z techniczną nowinką, aktywnym zawieszeniem, prowadzony przez Prosta. Senna hołdował ściganiu się. Prawdziwemu, takiemu, gdzie największą rolę odgrywają umiejętności kierowcy. Rozwiązanie Williamsa się z tym kłóciło. – Kiedy wdamy się w taką elektroniczną wojnę, możemy zabrnąć w ślepą uliczkę. Elektronika stawia kierowcę w określonej sytuacji, nie liczą się umiejętności ani taktyka. Elektronika zrobi za niego całą pracę. Wydaje mi się, że nie o takie mistrzostwa chodzi – buntował się.
Rok później przechodził do Williamsa. Zastąpił tego, który wyznaczał granice jego kariery – Prosta. Po siedmiu sezonach opuszczał McLarena. Ron Dennis prosił go, żeby w ostatnim starcie jeszcze się postarał. A Senna, jak to on, mówił: że wcale nie trzeba go o to prosić, i tak pojechałby najlepiej jak potrafi. Zwyciężył. Na podium on i Prost. Z Dennisem pożegnał się słowami:
– Powiedziałem: zapamiętajmy to, co było dobre. Dobre chwile. I tak się rozstańmy.
W sezonie 1994 FIA zakazała stosowania aktywnego zawieszenia. Bolid prowadził się źle, Senna go nie czuł. Przełom miało przynieść San Marino. Tam wygrał trzykrotnie. Wreszcie było lepiej, ale to go nie pocieszało. Od pierwszych przejazdów tragedia wisiała w powietrzu. Najpierw auto rozbił Rubens Barichello. Trafił do punktu medycznego. Szczęśliwie, cały i zdrowy. Dzień później roztrzaskał się Roland Ratzenberger. On tego nie przeżył.
W "Sennie" jest wymowna scena. Brazylijczyk wbija w ciszy wzrok w ekran. A potem idzie na miejsce tragedii. – Ayrton ogromnie to przeżył. Płakał. Wtedy powiedziałem: jesteś najszybszym człowiekiem na świecie, zdobyłeś trzy mistrzostwa. Lubił wędkować, więc dodałem: rzućmy to, wybierzmy się na ryby. Odparł: Sid, nie mogę odejść – opowiada Watkins.
Senna zwyciężył w kwalifikacjach, miał startować z pole position, Frank Williams nie miał pewności, czy jego kierowca pojedzie. Wątpił w to podczas kolacji w wieczór poprzedzający wyścig na Imoli. Komentator Globo Reginaldo Leme wspomina: – Pierwszy raz widziałem go tak spiętego. Ani razu się nie uśmiechnął, cały czas był skupiony, rozdrażniony, po prostu smutny – tak zapamiętał ostatni wieczór życia Senny.
Zdążył się pożegnać
W końcu wsiadł do bolidu. Chciał pojechać po czwarte zwycięstwo na Imoli. Prowadził. Na siódmym okrążeniu, tuż po neutralizacji, uderzył w ścianę. Watkins tam był. Próbował ratować przyjaciela. Przeciął skórę, wykonał zabieg tracheotomii. Wiedział, że to poważny uraz mózgu. Że pewnie nic już nie da się zrobić. – Potem westchnął, ciało się rozluźniło. To był ten moment, choć nie jestem wierzący, kiedy poczułem, że jego dusza odeszła – tak przeżywał tę scenę.
W bolidzie Senny służby medyczne odnalazły austriacką flagę. Wiózł ją ze sobą, żeby oddać hołd Ratzenbergerowi.
Rano, w tamtą feralną niedzielę, zdążył zobaczyć się z Alainem Prostem. – Byłem razem z wieloma w motorhomie Renault. Zazwyczaj prosto z garażu chodził do motorhome'u, ale tego ranka byłem bardzo zaskoczony. Wszedł w środek tego tłumu, choć nigdy tego nie robił, tylko po to, żeby się ze mną spotkać – wspomina Francuz.
– Kiedy zmarł, poczułem, jak umiera cząstka mnie. Nasze kariery były tak związane. Naprawdę tak czułem, choć wiele osób nie wierzyło, że to szczere – dodaje. Nie wahał się, czy jechać na pogrzeb do Sao Paulo. Obawiał się tylko, jak zostanie przyjęty w Brazylii. Od przyjaciela, którego żona jest Brazylijką usłyszał, że jej rodacy będą wdzięczni. Po uroczystości rodzina Senny zaprosiła go do domu. Do dzisiaj zasiada w zarządzie Fundacji Ayrtona Senny.
Korzystałem z cytatów z filmu Senna oraz wywiadu z Alainem Prostem opublikowanym w Motorsport.
Antoni Cichy