Najpierw nauczył się chodzić, a niedługo potem wyprowadzał już… ciosy. Miał zaledwie 17 lat, gdy zdetronizował jednego z najwybitniejszych mistrzów kategorii superlekkiej. Do dziś pozostaje najmłodszym czempionem w boksie zawodowym. Wilfred Benitez rywalizował z takimi jak Sugar Ray Leonard i Roberto Duran, ale jeszcze przed 40. urodzinami przestał o tym pamiętać. Dlaczego do tego doszło? Wszystkie tropy prowadzą do ojca.
– Ten facet nawet we śnie unikał ciosów. To była jego specjalność, część jego tożsamości. Był wyjątkowy – miał po prostu wszystko, czego można wymagać od pięściarza – zachwycał się nim Teddy Atlas. Trener, który prowadził wielu mistrzów świata. Szlifował talent młodego Mike'a Tysona, ale nie ma wątpliwości – to właśnie Benitez był najlepszym zawodnikiem, z jakim kiedykolwiek pracował.
Ten pochodzący z Portoryko pięściarz zapracował w ringu na dwa wymowne przydomki. Ze względu na unikalny styl nastoletni Wilfred był nazywany "Radarem". W ułamku sekundy przetwarzał informacje o zagrożeniu i po prostu nie dawał się trafić. Ciosy mijały go o włos, ale nie było w tym przypadku - miał po prostu nadzwyczajną koordynację ruchów. Po kolejnych mistrzowskich zwycięstwach stał się znany jako "Biblia boksu", bo stosował w życiu wszystko, co zapisano w jakimkolwiek pięściarskim podręczniku.
Jego dokonania doceniają historycy i dziennikarze. Magazyn "The Ring" uznał go w 1994 roku za czwartego najlepszego pięściarza w historii kategorii junior średniej. Herbert Goldman sklasyfikował go z numerem 5. w rankingu najlepszych półśrednich. Wszyscy zgadzają się co do jednego - dokonywał rzeczy bez precedensu, a jego rekord (miał 17 lat, 5 miesięcy i 23 dni gdy został mistrzem) raczej nie zostanie pobity. W ostatnich dekadach zbliżył się do niego tylko Manny Pacquiao, który pierwszy mistrzowski tytuł wywalczył kilka tygodni przed 20. urodzinami. Dziś niepełnoletni na zawodowym ringu są rzadkością.
Kluczem do sukcesów Beniteza i jednocześnie największym przekleństwem okazało się wczesne poznanie tajników rzemiosła. Od małego był zaprogramowany na boks, który był największą życiową pasją ojca. Gregorio Benitez uwielbiał się bić i często przechwalał, że na portorykańskich ulicach stoczył ponad 300 pojedynków. Tuż po II wojnie światowej wyemigrował do Nowego Jorku, gdzie pracował w warsztacie, ale wciąż pozostawał blisko sportu. Wiedział jednak, że jest już zbyt późno na swoją karierę. Podpatrywał trenerów w bokserskich salach i snuł mocarstwowe plany w nieco innej roli.
Bokserski klan Jacksonów
Jak wielu ojców marzył o tym, że wychowa syna na mistrza świata. Młodo wziął ślub z Clarą - pielęgniarką, która tak jak on wyjechała z Portoryko w poszukiwaniu lepszego życia. Plan życia musiał jednak poczekać - rodzina powiększyła się bowiem najpierw o cztery córki. Potem już rok do roku rodzili się synowie - Gregorio junior (1955), Alphonso (1956), Frankie (1957) i Wilfred (1958). Wszyscy nauczyli się trzymać gardę tuż po tym jak zaczęli chodzić i mówić.
Pod pewnymi względami senior przypominał Joego Jacksona, który wykorzystał niepełnoletnich synów do marki The Jackson 5, co dało początek legendzie Michaela Jacksona - "Króla popu". Różnice są jednak zasadnicze - synowie Gregorio od małego dostawali po głowie. Nie tylko w ringu - od rywali i sparingpartnerów. Okładał ich także ojciec, który często demonstrował fizycznie niezadowolenie z ich postawy.
Gregorio junior miał 8 lat, gdy wziął udział w pierwszym turnieju. Dwa lata później ojciec organizował już synom walki po lekcjach w szkole w południowym Bronksie. Ich rywalami byli przypadkowi chłopcy. Bili się wszyscy, a 5-letni Wilfred walczył nawet z ośmiolatkami. Na każdym takim wydarzeniu obrotny tata zarabiał nawet kilkadziesiąt dolarów, bo nie brakowało chętnych do płacenia za bilety i oglądania wątpliwych widowisk.
W 1966 roku familia wróciła do Portoryko i plany seniora uległy zmianie. Chora miłość do boksu okazała się silniejsza - Gregorio wybudował ring tuż obok domu i hartował synów. Najstarszy miał już 11 lat, więc bywał nauczycielem młodszych, gdy ojciec musiał pracować. W 1969 roku Gregorio junior wygrał krajowe zawody do 15. roku. Był wyjątkowo zaawansowany technicznie - z łatwością zmieniał pozycje w trakcie walki. Brakowało mu tylko siły ciosu, ale nadrabiał to innymi zaletami.
Rok później nastolatek miał amatorski rekord: 122 zwycięstw przy zaledwie 14 porażkach. Bilans to oczywiście tylko oficjalne walki turniejowe. Wszystkich pojedynków było dużo więcej, bo senior uwielbiał sprawdzać synów podczas sparingów codziennie. W lutym 1970 roku doszło do przełomu - junior przegrał w ćwierćfinale prestiżowego amatorskiego turnieju. Nie tylko stracił szansę na dołączenie do reprezentacji kraju, ale przede wszystkim pogrzebał nadzieje ojca na zaistnienie w roli trenera.
Decyzja mogła być tylko jedna - skoro nie nadajesz się synu do boksu amatorskiego, to… sprawdzisz się z zawodowcami. Najstarszy zadebiutował w nowej roli zaledwie dwa miesiące po 15. urodzinach! Przez 2 lata walczył tylko w ojczyźnie, najczęściej przez cztery, góra sześć rund z niezbyt wymagającymi rywalami. Wygrywał dość pewnie, ale było widać, że przyjmuje zbyt dużo ciosów, by zrobić większą karierę.
Po dwóch latach Gregorio junior zdał najpoważniejszy test - wygrał ze starszym przeciwnikiem w dziesięciu rundach. W 1972 roku rodzina wróciła do USA, a on zdążył stoczyć 20 walk, z których wygrał wszystkie. Większości nie ma jednak w jego oficjalnym bilansie, bo w wielu miejscach pilnowano kryterium wieku. W latach siedemdziesiątych pięściarze musieli mieć przynajmniej 18 lat, by zaliczyć pojedynek profesjonalistów - takie zasady obowiązywały między innymi w Nowym Jorku.
Efekt zużycia
Po powrocie do USA 17-letni Benitez otrzymał zgodę - w drodze wyjątku - na zawodowy pojedynek. Zamiast ośmiu rund były jednak tylko cztery, ale dostał lanie i przez moment był na skraju nokautu. Porażka ta rozsierdziła ojca, który wymyślił plan ostatniej szansy. Przez kilka tygodni najstarszy syn sparował codziennie z dużo większymi od siebie przeciwnikami. To, co miało zahartować, odbierało młodemu siły.
17 listopada 1972 roku przetrenowany i porozbijany Gregorio junior stracił resztki złudzeń. Starszy i silniejszy Vilomar Fernandez (11-1) sprawił mu lanie. Benitez dwa razy lądował na deskach i chwilami chwiał się na nogach. Przyszło jednak pocieszenie. W walce wieczoru prowadzony przez papę 21-letni Esteban de Jesus (32-1) nieoczekiwanie pokonał Roberto Durana (31-0). Po takim wieczorze pełnym wrażeń ojciec stwierdził, że z syna nic nie będzie i skończył jego karierę przed 18. urodzinami. Kilka lat później zmienił wersję.
– Gregorio był najlepszym bokserem z wszystkich synów. Niestety, zakochał się w pewnej dziewczynie. Powiedziałem mu, że jeśli weźmie z nią ślub to może zapomnieć o karierze – opowiadał dziennikarzowi "Sports Illustrated". Fakty są inne - junior przed osiągnięciem pełnoletności był już pięściarzem wyeksploatowanym do granic możliwości. Zakończenie kariery nie uchroniło go przed losem, który stał się też udziałem braci - jeszcze przed czterdziestką pamięć zaczęła szwankować.
Gregorio junior zaczął więc pełnić inną rolę - pilnował treningu braci oraz sprawdzał się jako sparingpartner innych pięściarzy prowadzonych przez ojca. Drugi z synów - Alphonso - nie lubił boksu. Podobno miał talent, ale wolał imprezy i dziewczyny. Ojciec zabierał go na kolejne turnieje, ale w końcu dał za wygraną. W 1974 roku nastolatek oznajmił, że nie będzie już walczył, bo wybiera szkołę. W latach osiemdziesiątych krótko pomagał Wilfredowi w sprawach finansowych.
Trzeci z synów - Frankie - bił podobno najmocniej z wszystkich braci. W lutym 1973 roku wygrał nawet portorykańską edycję turnieju "Złote rękawice" w kategorii piórkowej. Nie miał 16 lat, gdy toczył zawodowe walki. Z sukcesami - pierwszych dwanaście wygrał, jedenaście razy kończąc rywalizację przed czasem. 1 kwietnia 1974 roku miał w San Juan pokonać kolejny szczebel. Tego samego dnia walczyli także inni prowadzeni przez Papę Beniteza - Alfredo Escalera (22-5) i zaledwie 15-letni Wilfred (5-0). Obaj wygrali dość pewnie, ale Frankie zaliczył wpadkę. Narzucił ostre tempo, ale nie wytrzymał kondycyjnie, ulegając ostatecznie Laudielowi Negronowi (6-3). Dumny ojciec rzucił ręcznik, bo nie mógł dłużej oglądać jednostronnego pojedynku.
Sankcje były srogie - krytykując kondycję syna postanowił pozbawić go wypłaty. Drugim krokiem było wprowadzenie katorżniczego reżimu. Pobudka o 4:30, ponad 11 kilometrów do przebiegnięcia, a potem mordercze sparingi z dużo cięższymi rywali. Frankie odbił się od dna. Po kilku zwycięstwach zaczął liczyć się w rankingach i coraz głośniej mówiło się o walce z Roberto Duranem. Pod koniec 1975 roku młokos przegrał jednak dwie walki z rzędu i przestał się liczyć w grze o mistrzowskie pasy.
Pojawiła się wersja, że odreagowując nieludzkie przygotowania i kolejne niepowodzenia Frankie wpadł w narkotyki. Próbował wrócić do poważnej gry - w 1978 roku pokonał nawet mistrza Europy Cemala Kamaciego (38-6-5), ale był to już tylko łabędzi śpiew. Coraz lepiej orientujący się w meandrach federacyjnych rankingów ojciec próbował zrobić z niego rasowego pretendenta, ale nie pomogły w tym kolejne problemy z prawem syna, który zaczął się angażować w rozprowadzanie narkotyków. Na początku lat osiemdziesiątych zapadł się pod ziemię na wiele lat. Wrócił na łono rodziny dopiero w połowie kolejnej dekady. Był już wrakiem człowieka.
Proces trwał dłużej niż można się było spodziewać. W gronie zainteresowanych był między innymi Don King, ale on chciał się spełniać wyłącznie w roli promotora. A Gregorio szukał kogoś, komu podrzuci syna, którego był trenerem, menedżerem i promotorem w jednym. Plan udało się zrealizować częściowo - za 75 tysięcy znaleziono nowych menedżerów. Ojciec pozostał blisko Wilfreda i nadal regularnie podnosił wszystkim ciśnienie.
W styczniu 1979 roku syn chciał sięgnąć po mistrzowski pas kolejnej kategorii. Na jego drodze stanął Carlos Palomino (27-1-3) - uznany czempion wagi półśredniej, który rządził od lat. Pojedynek znów udało się zorganizować w Portoryko, ale w obozie pretendenta wrzało. Bill Cayton i Jim Jacobs - nowi opiekunowie Wilfreda - chcieli powierzyć go nowemu trenerowi. Emile Griffith miał inny plan taktyczny na walkę niż ojciec. Iskry były nieuniknione i na porządku dziennym.
Choć pięściarz przygotowywał się pod okiem nowego szkoleniowca, to w dniu walki w narożniku był dwugłos. Wilfred zaufał nowemu trenerowi i walczył defensywnie. Nie można jednak powiedzieć, że unikał walki - pojedynek toczył się na jego warunkach. – Sztuka samoobrony jeszcze nigdy nie była tak przenikliwa – zachwycał się po latach Michael Katz w "The New York Times". Mimo to jeden z sędziów wypunktował wygraną Palomino. Na szczęście dwóch pozostałych nie oślepiło słońce...
W kolejnym występie znów wszystko kontrolował ojciec. Przed dwunastą rundą rewanżu z Haroldem Westonem (26-7-5) - jedynym pięściarzem, który z Wilfredem zdołał zremisować - nie zostawił na synu suchej nitki. Nie skończyło się na ostrych słowach – młody Benitez został kilka razy spoliczkowany. Po wszystkim przyznał jednak seniorowi rację i… dziękował mu za tę nietypową motywację. Nie da się ukryć – zaczęło to zakrawać na syndrom sztokholmski.
Kronika powolnego upadku
Po kilku miesiącach nie pomogły nawet rękoczyny. Na mistrza czekała wschodząca gwiazda amerykańskiego boksu – opromieniony olimpijskim złotem Sugar Ray Leonard (25-0). Gra była warta świeczki – Wilfred po raz pierwszy zarobił milion dolarów. Kilkanaście dni przed walką życia mógł przeczytać w "The Ring" bardzo ciekawy artykuł. "Dlaczego Benitez nie wygra" – tak zatytułował artykuł... Gregorio Benitez. W nim bezpardonowo atakował syna za lekceważące podejście do treningu i ignorowanie jego zaleceń.
– Nie będę pracował w jego narożniku nawet jeśli zapłaci mi 200 tysięcy dolarów – przekonywał senior. Papier przyjmie wszystko – w dniu walki oczywiście to on prowadził syna do boju. W pierwszych rundach Amerykanin miał problemy ze śliskim stylem mistrza – wiele ciosów pruło powietrze. Stopniowo decydowało lepsze przygotowanie kondycyjne. Leonard przełamywał opór rywala i w ostatniej rundzie zdołał wygrać przed czasem.
Przegrany zrobił sobie przerwę i postanowił poszukać wyzwań w innym środowisku. Przybrał na wadze i mając zaledwie 22 lata zaatakował mistrzowski tytuł w trzeciej kategorii wagowej. Udało się – w maju 1981 roku pokonał przed czasem Maurice'a Hope'a (30-2-1), mistrza wagi junior średniej (limit – 69,8 kg). "The Ring" uznał kończący cios "Nokautem roku". Nikomu nie udało się podbić trzech kategorii w tak młodym wieku jak Benitezowi. Mało tego – w tamtym czasie taka sztuka udała się w ogóle po raz pierwszy od 43 lat!
Pisanie historii było wtedy chlebem powszednim Wilfreda. W pierwszej obronie nowego pasa zmierzył się z Carlosem Santosem (22-0). Nigdy wcześniej nie doszło do mistrzowskiej walki pięściarzy z Portoryko. Po piętnastu rundach triumfował mistrz, który po raz kolejny skierował oczy w kierunku Roberto Durana (74-2). Do tego hitowego starcia doprowadził Don King, a pojedynek nie rozczarował. Po piętnastu twardych rundach Benitez pokonał rywala, ale sędziowie przyznali mu "tylko" minimalne zwycięstwo.
Pewnie nikt wtedy nie zdawał sobie z tego sprawy, ale to był ostatni zryw 23-letniego geniusza obrony. W kolejnej walce pozbawił go mistrzowskiego tytułu Tommy Hearns (35-1), a potem rozpoczął się przyspieszony zjazd w kierunku dna. W 1983 roku po raz kolejny rozstał się z ojcem. Senior Gregorio zarobił na synu ogromne pieniądze, więc coraz częściej oddawał się hazardowi z dala od rodziny.
Wilfredem zajął się chwilowo sędziwy Cus d'Amato, który równolegle pracował z nastoletnim Mikiem Tysonem. Próbował przywrócić wiarę niedawnego mistrza w siłę uderzenia. Planem był podbój czwartej kategorii wagowej, ale tym razem Benitez odpadł już po pierwszej przeszkodzie. Potem bywało już przeważnie smutno – w 1984 roku rzucił go na deski Davey Moore (13-1). Upadając uszkodził kostkę, ale próbował walczyć dalej. W desperacki sposób nawiązał przez moment do czasów świetności – kontuzjowany przez 40 sekund tańczył w narożniku, a rywal i tak nie był w stanie go trafić. Ten pojedynek nie miał jednak sensu i został przerwany. – To wciąż młody facet, ale już stary pięściarz – ocenił wszystko pogromca.
Na tym etapie kariery regres był widoczny z walki na walkę. W 1986 roku Beniteza znokautował ciężko Matthew Hilton (19-0). Była w tym smutna symbolika – nabierający rozpędu przyszły mistrz zdmuchnął byłego czempiona i pozbawił go złudzeń. Problem w tym, że Wilfred miał wtedy zaledwie 28 lat – według wszelkiej logiki nie powinien być jeszcze wrakiem. Z czasem sparingowe wojny pod okiem ojca i trudne pojedynki z ringów zawodowych zaczęły jednak dawać znać o sobie.
Tajemnicze zaginięcie i życie po życiu
W listopadzie 1986 roku wydarzyło się coś niezrozumiałego. Benitez dostał zaproszenie do Argentyny, gdzie przegrał z Carlosem Herrerą (54-9). Podobno przed walką oblał testy medyczne, ale i tak wyszedł do ringu, gdzie został znokautowany. Potem... zapadł się pod ziemię. Wiadomo, że skradziono mu pieniądze i dokumenty. Nikt jednak nie wie, co działo się z nim przez rok, ale jest wiele teorii. Jedna z nich wyjaśnia, że zmuszano go do walk i podawano mu narkotyki. Na pewno nie spotkało go nic dobrego – jako bezdomnego znalazł go na ulicy urzędnik wysłany przez portorykański rząd.
– Ten chłopak był w fatalnym stanie. Słyszałem, że nikt nie mógł z nim porozmawiać. W takich sytuacjach uciekał – biegł dopóki miał siły, a potem najzwyczajniej w świecie padał na twarz – wspominał Leonardo Gonazalez, który wrócił do domu z pięściarzem tuż przed Wigilią 1987 roku. Na miejscu Benitez dostał pracę jako jeden z młodzieżowych trenerów i kategoryczny zakaz boksowania. Zdiagnozowano chroniczną encefalopatię (CTE) – uszkodzenie mózgu na skutek przyjętych ciosów.
Już wtedy miał spore problemy z pamięcią. Mimo wszystko w 1990 roku spróbował raz jeszcze, ale w ostatnich czterech występach miał bilans 2-2. Jak to możliwe, że ktoś wpuścił go do ringu w takim stanie? Zakaz obowiązywał w Portoryko, a on walczył w USA, gdzie nikt nie wiedział o badaniach. Pięściarz z poważnie uszkodzonym mózgiem przyjmował ciosy jeszcze przez 37 rund... Ostatni raz Benitez był w ringu sześć dni po 32. Urodzinach. Niedługo potem zniknął z pola widzenia. Podobno wrócił do Portoryko, mieszkał z matką i żył z zasiłku wypłacanego przez rząd oraz ze stypendium gwarantowanego przez federację WBC.
Pojawiało się na jego temat sporo plotek. Nikt nie wie, co stało się z pieniędzmi zarobionymi podczas kariery. Według różnych szacunków powinien mieć na koncie przynajmniej 5 milionów dolarów. Wiadomo, że w najlepszych latach żył jak rasowy playboy i wydawał oszczędności lekką ręką – podobno miał nawet romans... z siostrą Sugara Raya Leonarda. A rodzice Wilfreda w 1994 roku ogłosili separację. Ojciec żył wyjątkowo rozrzutnie, wydając ogromne kwoty między innymi na zakup koni.
W 1996 roku jego najmłodszy syn został przyjęty do Bokserskiej Galerii Sław. Tu również pobił rekord – nikogo ten zaszczyt nie spotkał w tak młodym wieku. Podczas ceremonii bełkocząc szokował słuchaczy, bo snuł plany powrotu na ring. W tym samym roku zmarł senior Gregorio Benitez – dokładnie dzień przed 20. rocznicą walki z Cervantesem, która zapewniła obu miejsce w historii. Wilfred po kilku miesiącach trafił do domu opieki - taką decyzję podjęła matka. Nie miał wtedy nawet czterdziestu lat…
– Zanim postawisz dwa kroki, on już nie będzie pamiętał tego co ci powiedział – tłumaczyła Clara dziennikarce „The New York Times", która w 1996 roku odwiedziła rodzinny dom Benitezów w Portoryko. Wtedy życie Wilfreda mogło się zakończyć – przewrócił się w domu i stracił przytomność. Przez 3 dni znajdował się w stanie śpiączki i lekarze przewidywali, że organizm może się poddać, ale kolejny raz dał o sobie znać mistrzowski charakter.
W 2002 roku do Beniteza przyleciał Sugar Ray Leonard. Gospodarz początkowo nie poznał byłego rywala. Dopiero gdy ktoś puścił fragmenty ich pojedynku Wilfred na moment wrócił do żywych. – Ray! W ogóle nie trenowałem do tej walki! – powiedział w niespodziewanym przebłysku świadomości, a potem wrócił do swojego świata.
Jeszcze kilka lat temu najmłodszy mistrz świata w historii na hasło "boks" zamykał oczy i robił w powietrzu kilka kombinacji ciosów. Tak jakby w magiczny sposób udało mu się przenieść się na kilka sekund do lat siedemdziesiątych, gdy był bożyszczem tłumów. Menedżerowie, promotorzy, piękne kobiety i milionowe wypłaty – miał to wszystko na wyciągnięcie ręki.
Dziś nie ma nic. Boks dał mu wszystko, a potem zostawił z niczym. Po śmierci matki opiekują się nim na zmianę siostry – te same, którymi tak rozczarowany był ojciec na początku zakładania rodziny. Nie mają łatwo, bo pomagać trzeba też Gregorio juniorowi i Frankiemu, którzy również walczą z demencją. Sprawa Benitezów nigdy nie trafiła do sądu, a głowa rodziny nigdy nie poniosła odpowiedzialności za wychowanie. Toksyczne relacje ojców i synów doczekały się jednak w końcu zainteresowania najważniejszych organizacji.
W 2018 roku władze federacji WBC ogłosiły, że planują wprowadzenie pilotażowego programu, który zbada to zagadnienie. Podkreślono, że ojcowie często patrzą na synów w sposób skrajnie subiektywny i pewnych czynników nie uwzględniają. Przykład? Wiara w nadprzyrodzone zdolności potomka może sprawić, że w krytycznej sytuacji z narożnika nie poleci ręcznik. Wśród współczesnych gwiazd prowadzonych przez ojców są między innymi Shawn Porter, Danny Garcia i Wasyl Łomaczenko. Próżno jednak szukać kogoś, kto eksperymentowałby na dzieciach w tak brutalny i bezsensowny sposób jak Gregorio Benitez.
Jego najmłodszy syn nadal walczy. W 2017 roku huragan Maria zdewastował Portoryko, niszcząc też rodzinny dom. Pomocną dłoń wyciągnął wtedy sparingpartner z młodości. – Czuję, że to wszystko przeze mnie. Biłem wtedy naprawdę mocno, a teraz widzę go w tym stanie i pytam: Boże, dlaczego mu to zrobiłem? – tłumaczy Luis Mateo. Dzięki jego staraniom po kilku miesiącach najmłodszy mistrz świata w historii boksu trafił z siostrą do Chicago, gdzie może liczyć na lepszą opiekę medyczną.
Rokowania nie są optymistyczne. Wilfred Benitez przestał chodzić i wymaga stałej opieki. Żyje już wyłącznie w swoim świecie i przez większość dnia śpi. Czasami budzi się z krzykiem i trzeba go długo uspokajać. Nikt nie wie, o czym śni, ale gdy zaciska pięść to można odnieść wrażenie, że przez oblicze schorowanego ciężko mistrza przemyka coś na kształt uśmiechu.
Kacper Bartosiak