Część z was namiętnie ją śledzi, inni zagladają do niej od święta, jest też pewnie grupa, która omija szerokim łukiem, bo choć próbowała, to nie potrafi pojąć fenomenu Bundesligi. Chcąc nie chcąc od najbliższej soboty zgodnie połączycie siły i przed telewizor przyciągną was nie tylko mecze Bayernu, Borussii czy Lipska – z braku laku zajrzycie też do Duesseldorfu, Moguncji oraz Augsburga. A skoro tak, to spróbujmy przygotować was na ten piłkarski cug i trafić do waszych serc – oczywiście przez żołądki.
Co kraj, to obyczaj, a i upodobania kulinarne inne. Włoskiego kibica wyobrażamy sobie z kieliszkiem wina w jednej i trójkątem pizzy w drugiej dłoni, angielskiego pałaszującego smażony boczek i sadzone jajko, zaś niemieckiego – oczywiście z kiełbasą w bułce. Gastronomia jest na co dzień nieodłączną częścią Bundesligi i choć na stadionach tego typu punkty będą w najbliższym czasie zamknięte, nie oznacza to, że mamy oglądać mecz głodni.
Bundesligę, która stanie się centrum piłkarskiego świata na co najmniej kilka tygodni, smakować można od wielu stron. Możemy się zachwycać młodymi i innowacyjnymi trenerami, przywiązanymi do tradycji kibicami czy głośnym dopingiem właściwie na każdym stadionie. Nie wszyscy jednak w temat piłki u naszych zachodnich sąsiadów są, nomen omen, wgryzieni. Dlatego też przybliżmy charakterystykę klubów pierwszej ligi, ale od nieco innej strony – spróbujmy zestawić tamtejsze zespoły z... posiłkami.
1. Bayern Monachium – złoty stek u Salt Bae
Wyprawa na tę kolację uderzy was po kieszeni. Za ten posiłek nie zapłaci się zbliżeniowo, prawdopodobnie zabraknąć może wam grosza, nawet jeśli rozbijecie skarbonkę z oszczędnościami i wyzbieracie wszystkie zaskórniaki. Słynny turecki restaurator, który pseudonim "Salt Bae" zawdzięcza specyficznemu sposobowi solenia, karmi jednak najpopularniejszych celebrytów świata, a za jakość przecież się płaci. Bayern jest w pewnym sensie jak ten legendarny złoty stek, którym chwalił się kiedyś Franck Ribery. Decydując się na oglądanie meczu piłkarzy Hansiego Flicka, zwłaszcza na stadionie, ma się świadomość, że będzie to zabawa kosztowna, ale można być też pewnym, że gospodarze ugoszczą nas jak króla i zapewnią rewelacyjny wieczór.
2. Borussia Dortmund – zestaw obiadowy w barze mlecznym
Sentyment do tego miejsca mają wszyscy. Miało swoje wzloty, miało swoje upadki. Był okres, gdy serwowało naprawdę świetne dania, potem podupadło jakościowo, teraz znów można tam zjeść obficie i smacznie. Niezależenie jednak od wszystkich okoliczności, bary mleczne przez lata mogły się pochwalić fantastyczną frekwencją, legendy o specyficznym klimacie tych miejsc przyciągały nie tylko lokalną społeczność, ale i zafascynowanych turystów z całego świata. Jest tylko jeden problem – od kilku lat szefowie bistro chcieliby uchodzić za prestiżową i czołową knajpę, ale ciągle im czegoś brakuje. Na gwiazdki Michelin przyjdzie jeszcze poczekać.
3. RB Lipsk – zestaw Big Mac
Każdy prycha i udaje, że gardzi tym produktem. A bo sztuczne, plastikowe, naładowane konserwantami, pewnie jakby schować w piwnicy, to i prawnuczek mógłby zjeść relatywnie świeże. Tymczasem smak buły przeplecionej kotletem, serem i warzywami podbił kubki smakowe milionów, które z rozkoszą zapełniają tym żołądki.
4. Borussia Moenchengladbach – placki po węgiersku w góralskiej karczmie
Pewnie nigdy nie będzie już królem stołów, synonimem prestiżu i bogactwa. Ale jeśli ktoś zajeżdża do góralskiej karczmy i ma ochotę na coś konkretnego, to wybiera właśnie tę pozycję. Potężny, dobrze wysmażony placek, skąpany w gęstym sosie, miękkie, rozpływające się w ustach mięso – właściwie od lat wiadomo, że to gwarancja jakości, a taka uczta gwarantuje spełnienie kulinarne. Podobnie zresztą jak obejrzenie meczu Borussii, która do dawnej chwały raczej w najbliższym czasie nie nawiąże, ale konsumować jej grę to czysta przyjemność.
5. Bayer Leverkusen – zakalec
Przepis na to znakomite ciasto dała twojej mamie babcia, teraz próbujesz też wypiekać ty. Wszystko czarno na białym – tyle mąki, tyle drożdży, tyle cukru i owoców. To rozbić, to wymieszać, to podgotować, poukładać na herbatnikach, wrzucić do piekarnika na taką temperaturę i tyle czasu. Na papierze zgadza się każdy element, w praktyce po trzech kwadransach powinieneś wyciągnąć pięknie rozrośnięty, smaczny i delikatny jabłecznik. Rzeczywistość bywa brutalna – efekt działań coraz częściej przypomina loterię. Raz zachwyca się cała rodzina, raz wujek ląduje w szpitalu po zjedzeniu zakalca. Można odnieść wrażenie, że nigdy nie ma pewności, czy akurat tym razem uda się osiągnąć zadowalający rezultat – sprawa może się spartolić nawet na ostatniej prostej, więc bliscy podśmiechują się nazywając cię "Neverkusen".
6. Schalke 04 – kotlet de volaille w przydrożnej knajpie
Brzmi całkiem prestiżowo, bo przecież nie jest to tak powszechny pod strzechami polskich domów schabowy czy mielony. Nadziany rozpływającym się masłem de volaille to wyższa szkoła jazdy, dlatego tkwiące przy ruchliwych drogach karczmy cenią go sobie całkiem zdrowo. Jakość pozostawia jednak zazwyczaj wiele do życzenia. W przypadku Schalke nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że w ostatnich latach – zamiast wykwintnej uczty za spore pieniądze – otrzymywało się przemielone z odpadkami trociny. Bolał i portfel, i żołądek.
7. VfL Wolfsburg – kebab w cienkim cieście, sosy mieszane
Kilka lat temu był moment, gdy zyskał gigantyczną popularność, społeczeństwo tłumnie maszerowało do okolicznych budek i zamawiało łagodno-ostrą mieszankę sosów, mięsa i warzyw. Spopularyzował się w niesłychanym tempie, wydawało się, że może wyprzeć dotychczasowe fast-foody i może nigdy nie będzie serwowany w luksusowych restauracjach, ale stanie się podstawowym wyborem klasy średniej. Tak się jednak nie stało – relatywnie szybko spowszedniał i choć gdzieniegdzie pozostaje ceniony, to rzadko kiedy dogadza kubkom smakowym w sposób nadzwyczajny. Przytomnie odkryto, że regularne jedzenie mięsa podejrzanego pochodzenia nie działa najlepiej na układ trawienny.
8. SC Freiburg – zupa pomidorowa
Lubią ją właściwie wszyscy, nie ma wielu wrogów. Jest relatywnie smaczna, nieszkodliwa, można ją łatwo przygotować, bo przecież nawet wykorzystując niedzielny rosół. Ci, którzy ją serwują, nigdy nie mieli jednak wielkich ambicji – wiedzieli, że światowych kuchni z pomidorówką nie podbiją, ale też nie powinni nigdy spodziewać się krachu w biznesie. To danie zawsze będzie miało swoich wyznawców.
9. TSG Hoffenheim – WieśMac
Biedniejsza i znacznie skromniejsza wersja kompana z Lipska. Na rynek trafił znacznie wcześniej, ale przyjęto go z porównywalną odrazą i lekceważeniem. Szefa tej kuchni do dziś obraża się w innych restauracjach, knajpy pracujące na swoją markę od lat gardzą poczciwym emerytem, który chciał wymyślić coś prostego, skutecznego i sycącego. Posiłki tam są podobnie sztuczne jak te na wschodzie kraju, ale jednak mają ten małomiasteczkowy sznyt, który – wbrew temu, jak mówi się o tej knajpie w Niemczech – u nas określa się "wieśniackim". No i tak po prostu... smakują.
10. FC Koeln – golonka chłopska
Lata świetności z pewnością ma już za sobą. Kiedyś była pierwszym męskim wyborem w knajpach – zwłaszcza, że tak oczywiste jest połączenie jej z piwem. W dobie życia fit, posiłków przygotowywanych na parze, odtłuszczanego mięsa i kotletów z buraka, mało kto chętnie sięga po starą, poczciwą golonkę. Wciąż serwujący ją szefowie kuchni nie bardzo mogą się jednak z tym pogodzić, więc twardo trzymają w menu tę pozycję – mimo kiepskiego zainteresowanie ze strony klienteli.
11. Union Berlin – świetna pizza w obskurnym lokalu
Za rogiem powstaje dwupiętrowa, efektowna restauracja serwująca kiepskie żarcie, więc jeśli w Berlinie zjeść porządnie to właśnie po drugiej stronie. Lokal nie przyciąga koneserów – schowany jest w obskurnej kamienicy, ze ścian odpada tynk, drewniane stoliki i krzesła są powyszczerbiane. Klimat tego miejsca rekompensuje jednak wszystkie straty wizualne. Pizza smakuje znakomicie, przyrządzana jest relatywnie szybko, kosztuje niewiele, a przy zakupie dwóch – rozentuzjazmowany szef dorzuca zimne piwo w gratisie. Coś i dla ciała, i dla duszy.
12. Eintracht Frankfurt – pikantny befsztyk popity rakiją
Szefom tamtejszej karczmy przez długi czas wyrzucano, że mają wszystko – świetną lokalizację, zainteresowanie klientów i spory potencjał finansowy. Brakowało tylko smacznego jedzenia. W końcu jednak sięgnięto po starego wygę w branży, on rozpuścił wici po Europie i zmontował bałkańską ekipę, która rozsławiła gospodę. Od dwóch-trzech lat jest tam parno i nie ma co liczyć na taryfę ulgową – posiłki są pikantne, syte, serwowane efektownie i popijane wyłącznie wysokoprocentowymi alkoholami. Obiady rzadko kiedy kończą się przed godziną dwudziestą, kolacje permanentnie przechodzą w brawurowe libacje.
13. Hertha BSC – pizza we "włoskiej" knajpie
Jak spadać to z wysokiego konia, więc gdy obrzydliwie bogaty inwestor zainwestował w berlińską knajpę, dziarsko zapowiedział, że wkrótce będą się do niej ustawiały kolejki. Uznał, że – przy odpowiednim wkładzie – ten biznes jest w gruncie rzeczy prosty. Zainwestował zatem we własne środki we włoską restaurację, na ścianach porozwieszał flagi Italii, z głośników płynie subtelny głos Eros Ramazzotti. Szef kuchni ma na imię Riccardo, pod nosem kręci artystycznym wąsikiem i nawet w menu podkreślono, że pizza wyjeżdża z pieca opalanego drewnem. A to w gruncie rzeczy zwykła mrożonka posypana wytworem seropodobnym, który odbija się czkawką już w trakcie konsumpcji.
14. FC Augsburg – strogonow o 3 w nocy na weselu
Wjechali na bundesligowe stoły blisko 10 lat temu i nie wróżono im przyszłości. Wprawdzie stanowili powiew świeżości, ale wydawało się, że jakościowo to posiłek na tyle lichy, że szybko wypadnie z menu. Tymczasem Augsburg trzyma się dzielnie w elicie i choć każdy ma świadomość, że to zbiór odpadów i resztek z talerzy, to każdy ma do niego słabość. Niby żaden rarytas, ale wygląda kolorowo i w kryzysowej sytuacji rozgrzeje wnętrzności. Menedżerowie tego biznesu wprawili się już w łataniu dziur na ostatnią chwilę, więc nikogo nie zdziwiło, gdy ostatniego tygodnia okienka zakontraktowali trzech podstawowych potem kucharzy, a dziś mają weselnych zamówień na dwa lata do przodu.
15. FSV Mainz – pierogi z truskawkami od babci
Proste, klasyczne danie, które może nie przychodzi w pierwszej kolejności na myśl, ale nie ma takich, którym by nie smakowało. Na talerzu jest kolorowo, jest całkiem smacznie i chociaż podczas kolacji biznesowej nikt nie chciałby się raczyć akurat takim rarytasem, to każdy lubi od czasu do czasu siąść pod meblościanką, ułożyć obrus i przegryźć dobrego pieroga.
16. Fortuna Duesseldorf – bigos
Ma swoją specyfikę i to chyba głównie przez nią nigdy nie osiągnie międzynarodowej sławy. Oddani fani oczywiście z wielką przyjemnością przygotowują kapustę z mięsem i grzybami, ale jednak znacznie większa grupa woli zajrzeć do mniej swoiskich restauracji. Zwłaszcza, że tym w regionie jest ich znacznie więcej i trafiają w gust znacznie szerszej klienteli. Umówmy się – nie każdy musi kochać klimat polowań, chłopskiego jadła i wypijanych dla zdrowotności kieliszków bimbru.
17. Werder Brema – zapiekanka
W pierwszej dekadzie tego stulecia stanowiła powiew świeżości. Zachwycali się nią wszyscy, by ją dostać, w polskich miastach kolejki do okienek ustawiały się na kilku ulic. Dziś bagietka z serem i pieczarkami nikogo już nie rajcuje – właściwie gdyby jej nie było, łzę uroniliby tylko ci najbardziej sentymentalni smakosze, którzy od czasu do czasu lubili niewiele wydać i pochrupać.
18. Paderborn – hot-dog ze stacji z ostrymi sosami
Na taką strawę udajecie się w ostateczności. Ani to sensowne śniadanie, ani sensowna kolacja, ani tym bardziej będący kulminacyjnym momentem dnia obiad. Niby nic, luźny zapychacz. Trzy gryzy i po robocie. Taka historia, że jutro nie będziecie pamiętać... No, może byście nie pamiętali, gdyby nie sensacje żołądkowe, które potrafi przywołać. Najskromniejszy w stawce, ale na pewno nie taki, który nie zaznacza obecności w towarzystwie. Lubi dać popalić.