Przejdź do pełnej wersji artykułu

Bojkot igrzysk w Los Angeles 1984. Historie sportowców, którzy stracili szanse na medale

/ Trener Hubert Wagner wrócił do reprezentacji Polski w 1983 roku Śp. trener Hubert Wagner zdobył z kadrą złoto IO 1976. Liczył na medal również w Los Angeles... (fot. PAP/CAF/Zbigniew Matuszewski)

Sześciu sportowców i sześć historii. Mimo czterech lat ciężkiej pracy nie mogli wystartować w IO w Los Angeles 1984. Tracili często jedyną okazję, aby zdobyć najcenniejszy medal. Polityka wygrała ze sportem, a oni – odwrotnie niż na olimpijskich arenach – byli tylko widzami.

IO 1984: piłkarze ręczni marzyli o medalu. "Wbili nam nóż w plecy"

Kalendarium:
1980 – bojkot igrzysk olimpijskich w Moskwie przez większość państw zachodnich, w tym Stany Zjednoczone i Niemcy
1984 – bojkot igrzysk olimpijskich w Los Angeles przez większość państw z bloku wschodniego, w tym ZSRR i Polskę (wyjątkiem Rumunia i Jugosławia)
1984 – organizacja Zawodów Przyjaźni w dziewięciu państwach z bloku wschodniego (Bułgaria, Czechosłowacja, Korea Północna, Kuba, NRD, Mongolia, Polska, Węgry, ZSRR)

* * *

Pierwsza historia: Marian Kardas (siatkówka)
Brązowy medal Zawodów Przyjaźni na Kubie

Hubert Wagner i kadra siatkarzy na zgrupowaniu, które kończy pierwszy etap przygotowań do IO (fot. PAP/Krzysztof Świderski) Hubert Wagner i kadra siatkarzy podczas przygotowań do IO w Los Angeles (fot. PAP/Krzysztof Świderski)

Nadzieja umiera ostatnia. W naszym przypadku umarła podczas obozu we Francji, gdzie szlifowaliśmy formę na igrzyska. Przed jednym z treningów śp. trener Hubert Wagner przekazał nam wiadomość, że Polska zbojkotuje igrzyska w Los Angeles. Ścięło nas z nóg. Obóz miał trwać 23 dni i… zaczął nam się niesamowicie dłużyć. Kontynuowaliśmy przygotowania, ale nie wiedzieliśmy po co? Nie wiedział tego również trener, bo poza turniejami w Opolu i Brazylii, nie mieliśmy wtedy innych planów.

Pamiętam, że spotkaliśmy się w gronie zawodników i zastanawialiśmy się, co możemy w tej sytuacji zrobić. Nie wymyśliliśmy nic poza tym, że trzeba dalej trenować i czekać. Na pewno bardziej przeżyli to starsi, jak Tomek Wójtowicz i Leszek Łasko, dla których to miały być ostatnie igrzyska. A ja? Byłem młody i szybko się otrząsnąłem. Miałem dużo zapału. Wiedziałem, że jeśli zdrowie dopisze, to mam szansę na występy jeszcze w dwóch kolejnych igrzyskach. Nie przewidziałem jednak, że reprezentacja Polski się do nich nie zakwalifikuje…

Rok przed igrzyskami w Los Angeles wrócił do kadry śp. Hubert Wagner. Z reprezentacją zdobył wicemistrzostwo Europy i wydawało się, że na igrzyskach możemy też powalczyć o medal. Świadczyły o tym wyniki w meczach z najgroźniejszymi rywalami – Stanami Zjednoczonymi, Jugosławią, Czechosłowacją i Kubą. Ciężko pracowaliśmy, treningi trwały po cztery godziny. Starsi koledzy tłumaczyli, że warto, bo oni to przeżyli i odnieśli sukces. A dzięki temu będziemy mieli siłę, aby walczyć w piątym secie.

Chcieliśmy wygrywać, a trener przekonywał, że… musimy wygrywać. Bo jeśli będziemy wygrywać, to będą nas zapraszać na turnieje, to wreszcie będziemy zdobywać medale mistrzostw Europy, świata i igrzysk olimpijskich.

Decyzja o starcie w Zawodach Przyjaźni dotarła do nas podczas tzw. Mundialito w Brazylii. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że zagramy na Kubie. O tym poinformowano nas dopiero w Warszawie. Dla sportowców miejsce nie powinno mieć znaczenia, hale są wszędzie podobne, ale Kuba wygrywała pod innymi względami. Byliśmy ciekawi tego kraju i ludzi. Chociaż… nie każdy chciał polecieć. Koledzy, którzy byli zmęczeni i narzekali na drobne urazy, woleli zostać w domach. Takie tłumaczenia nie zawsze pomogały. Przykładem Andrzej Martyniuk, który na początku lipca złamał kość śródręcza, a i tak poleciał na Kubę. Pierwsze mecze obserwował z boku, ale w tych decydujących – jak o brąz z Czechosłowacją – bardzo nam pomógł.

Ktoś może nam zarzucić, że zdobyliśmy medal w nic nie znaczącym turnieju. Nie do końca tak było. Wzięły w nim udział drużyny, które miały zapewnione kwalifikacje olimpijskie i każda z nich mogła zdobyć medal w Los Angeles. My, jako reprezentacja Polski, walczyliśmy o pełną pulę. Poza tym, Kubańczycy naprawdę się starali, abyśmy czuli się wyjątkowo. W Hawanie miało miejsce uroczyste otwarcie. Nie przeżyłem czegoś podobnego ani podczas mistrzostw Europy, ani mistrzostw świata. Na wszystkich meczach, nie tylko tych z udziałem gospodarzy, było mnóstwo kibiców.

Pamiętam zabawną sytuację… Graliśmy z Kubą i nagle z trybun zniknęli wszyscy. Okazało się, że telewizja w tym samym czasie emitowała serial "Niewolnica Isaura", a w holu był akurat odbiornik. Cóż, serial bardziej elektryzował kibiców niż siatkówka. Ale podobnie było kilka lat później w Polsce.

Co jeszcze zapamiętałem? Kąpiele w oceanie, wycieczki, między innymi do fabryki cygar, i zapchane windy. Chociaż hotel był luksusowy i – poza tymi windami – nie mogliśmy na nic narzekać. Przynajmniej w czasie Zawodów Przyjaźni. Tak się złożyło, że zaraz po ich zakończeniu wszystkie reprezentacje wróciły do domów, a my zostaliśmy dzień dłużej. Rano obudziliśmy się w pustym hotelu, ruszyliśmy do restauracji, a tam... inny świat. Nie było już na stołach takiego jedzenia, jak wcześniej. Na szczęście to był tylko jeden dzień, więc jakoś to przeżyliśmy.
* * *

Druga historia: Zbigniew Raubo (boks)
Srebrny medal Zawodów Przyjaźni na Kubie

Zbigniew Raubo (P) w 1984 roku zdobył tytuł mistrza Polski, ale na IO w Los Angeles nie mógł pojechać (fot. PAP/Wojciech Frelek)

W Słupsku trwały mistrzostwa Polski, które były jednocześnie kwalifikacjami olimpijskimi. Byliśmy po ćwierćfinałach, gdy dotarła smutna informacja o bojkocie. Oj, bardzo to przeżyłem. Zwłaszcza, że dla mistrzostw Polski zrezygnowałem z matury. Śp. Andrzej Gmitruk nie chciał słuchać żadnych tłumaczeń. Mówił: "Zbyszek, mnie twoja piątka z matematyki nie interesuje. Znasz zasady – nie zdobędziesz mistrzostwa, nie polecisz na igrzyska". Wyszło na to, że zostałem z niczym, bo nie pojechałem ani na igrzyska, ani nie zdałem matury. Podszedłem do niej dopiero po dwudziestu latach.

Byliśmy wtedy źli, bardzo źli. Nie chcę używać mocniejszych słów. Trzeba było jednak walczyć dalej, bo to nie wina trenera Gmitruka czy trenera Sylwestra Kaczyńskiego, że zabroniono nam startu w igrzyskach. Zakończyły się mistrzostwa, w których zdobyłem złoty medal, wróciłem do domu i… była pustka. Dziura. Nikt nie wiedział, co będzie jutro. Wszystkie przygotowania zostały przerwane. Owszem, trenowałem w klubie, bo byłem zawodnikiem Legii, ale bez emocji, na dużym luzie. Częściej grałem w piłkę niż ćwiczyłem w rękawicach.

Po 30-40 dniach zapadła decyzja, że weźmiemy udział w Zawodach Przyjaźni. Pamiętam, że odwiedził mnie trener Kaczyński:
– Szykuj się, bo zaraz jedziemy zgrupowanie do Zakopanego, a później na Zawody Przyjaźni.
– A gdzie będą?
– Na Kubie.
– Na Kubie? To świetnie! Byłem tam dziesięć lat temu, ale chętnie wrócę. Dostałem lanie, to teraz sobie odbiję.

Do Hawany pojechaliśmy trzy tygodnie przed startem, głównie z myślą o aklimatyzacji. Spaliśmy w ośrodku akademickim, dopiero po zakończeniu igrzysk (12 sierpnia – przyp. red.) mogliśmy się przenieść do hotelu. Zawody Przyjaźni miały mocniejszą obsadę niż turniej olimpijski w Los Angeles. Tam, gdzie startuje Kuba i Związek Radziecki, tam można się sparzyć już w pierwszej rundzie, a Fidel Castro był na trybunach.

Do Los Angeles miałem lecieć po medal, nie inaczej było w Hawanie. Byłem naprawdę dobrze przygotowany. Zdobyłem srebrny medal, Kubańczyk Pedro Reyes był poza zasięgiem. Gdybyśmy startowali w Los Angeles, to układ podium mógł być podobny. I wtedy, i teraz bardzo cenię tę nagrodę. Właśnie z uwagi na rywali. To nie był turniej barbórkowy.

Do Polski wróciłem z medalem, a w torbie miałem jeszcze rum i cygara. Tutaj ukłon w stronę polskiej ambasady na Kubie, która się pięknie nami zaopiekowała. Została mi jeszcze jedna pamiątka – ręcznik z Zawodów Przyjaźni. Zwiedził ze mną cały świat! Nie wygląda na swoje 36 lat...
* * *

Trzecia historia: Jerzy Wybieralski (hokej na trawie)
Srebrny medal Zawodów Przyjaźni w ZSRR

Jerzy Wybieralski odnosił sukcesy jako zawodnik, a następnie jako trener reprezentacji i Grunwaldu Poznań (fot. WKS Grunwald Poznań)

O awansie na igrzyska decydowały mecze z Francją. Wygraliśmy i czekaliśmy na oficjalną nominację. Niestety, zamiast niej pojawił się smutny komunikat, że Polska nie wyśle sportowców do Los Angeles. Nie pamiętam, czy byliśmy wtedy w domach, czy na zgrupowaniu. Niewykluczone, że gdzieś daleko. W kraju nie mieliśmy żadnego boiska ze sztuczną trawą, więc trenowaliśmy albo w Moskwie, albo w NRD, albo w Holandii. Byliśmy trochę jak cyrk objazdowy. Dwudziestu kilku facetów, którzy kręcili się po świecie jak na karuzeli. Do kraju wracaliśmy tylko po to, żeby pobiegać w Wałczu, albo przepakować walizki w domu.

Co do igrzysk w Los Angeles… Magiczne miały być nie tylko igrzyska, ale też miejsce. O Ameryce często wtedy rozmawialiśmy – jaki to kraj, jacy ludzie w nim mieszkają. Ta Ameryka była dla nas długo czymś nierealnym, nieosiągalnym. Odwiedziłem z reprezentacją wiele miejsc, ale tak się złożyło, że tylko na wschodzie – Pakistan, Malezja, Australia… Aż wreszcie ta wymarzona Ameryka była na wyciągnięcie ręki i – bach! – nie ma, zapomnijcie o niej.

Jeśli ktoś nie uprawia sportu, to może trudno mu zrozumieć tamtą sytuację. Igrzyska to najważniejsza impreza. Walczysz przez cztery lata nie tylko, żeby się zakwalifikować, ale też o miejsce w reprezentacji. Chcesz, żeby trener widział, że się starasz, że dajesz z siebie wszystko i warto ci zaufać. Nie wiem, czy w Los Angeles zdobylibyśmy medal. Równie dobrze mogło się skończyć ósmym miejscem, jak i trzecim lub czwartym. Nigdy się jednak już nie dowiemy.

Skoro nie mogliśmy powalczyć o prawdziwy medal, to chcieliśmy się znaleźć na podium Zawodów Przyjaźni. Głupio byłoby odpuścić i zmarnować wysiłek, który włożyliśmy w przygotowania. Turniej hokeja na trawie zorganizowano w Moskwie. Dla mnie to była mała powtórka z igrzysk w 1980 roku. Nie mieszkaliśmy jednak w wiosce olimpijskiej, ale w nieistniejącym już hotelu "Rossija", blisko Kremla. Atmosfera daleka była od olimpijskiej. Owszem, na naszych meczach z ZSRR – w fazie grupowej i finale – były tłumy, ale inne reprezentacje grały przy pustych trybunach.

Z Moskwy przywiozłem srebrny medal i pierścionek dla żony (ma go do dziś!). Od państwa dostaliśmy po 700 rubli i obietnicę emerytury olimpijskiej. Mimo trzech podejść nie udało nam się jednak nic wskórać. Odbijamy się od ściany. Wciąż słyszymy podobną odpowiedź – nie mieliśmy oficjalnej kwalifikacji olimpijskiej. Na nic tłumaczenia, że wygraliśmy eliminacje z Francją, a kwalifikacji nie zdążyliśmy dostać tylko dlatego, że Polska zbojkotowała igrzyska. Bardzo boli. Zwłaszcza, że kiedyś nie było w sporcie wielkich pieniędzy. Okazją do zarobku były wyjazdy zagraniczne. Z ZSRR przywoziło się małe telewizory turystyczne, z Pakistanu rodzynki, a z zachodu zegarki i rajstopy. Takie to były czasy...
* * *

Czwarta historia: Jan Lipczyński (Jeździectwo – WKKW)
Dwa złote medale Zawodów Przyjaźni w Polsce

Jan Lipczyński na Elektronie podczas ME 1981 w Danii (fot. arch. Jana Lipczyńskiego)

Przez wiele miesięcy żyliśmy igrzyskami w Los Angeles. Znany był skład, ustalona była logistyka, która w przypadku mojej konkurencji jest znacznie trudniejsza, bo za ocean trzeba było transportować także konie. Byliśmy na zgrupowaniu w Białym Borze, gdy zaczęły docierać do nas plotki o możliwym bojkocie. Jeszcze nie wierzyliśmy. Myśleliśmy, że może Polska się wyłamie. W końcu nam pozwalano na więcej, byliśmy bowiem takim wesołym barakiem w bloku wschodnim. Niestety, po oficjalnym komunikacie w telewizji nie było już wątpliwości. Jednego dnia przekreślono nasze marzenia. Był ogromny zawód.

W Drzonkowie zaplanowano mistrzostwa Europy juniorów, dlatego wykorzystano okazję i w tym samym czasie zorganizowano też Zawody Przyjaźni w jeździectwie. Trochę na siłę, aby powiększyć liczbę uczestników, bo w bloku wschodnim to Polska była potęgą w WKKW, a reszta mocno odstawała. Byliśmy faworytami, ale mimo to nie wieszaliśmy sobie jeszcze medali. WKKW to bardzo loteryjna konkurencja… Pamiętam, że na igrzyska do Moskwy jechaliśmy jak po swoje, a skończyło się wielkim zawodem.

Z dwojga złego to nawet wolałem, że zawody rozegrano w Polsce. Wyprawa do innego kraju? To nie była dla mnie żadna atrakcja, miałem dość podróży po demoludach. Żadna atrakcja, wszędzie ta sama bieda. Oprawa Zawodów Przyjaźni była bardziej uroczysta niż zwykle, ale to wszystko było sztucznie napompowane. Panował smutek. Mieliśmy świadomość, że uczestniczymy w prowincjonalnej imprezie, a prawdziwe WKKW jest na zachodzie. I że prawdziwi rywale i prawdziwa walka o medale toczy się w Los Angeles. Gdybyśmy wzięli udział w igrzyskach, to mogliśmy zdobyć zarówno medal, jak i zakończyć zawody na dziesiątym miejscu. Na pewno apetyty mieliśmy duże. Szczególnie po brązowym medalu ME 1981.

W 1984 roku byliśmy gotowi na wielkie wyzwanie. Ten pęd utrzymaliśmy jeszcze przez rok, do mistrzostw Europy. Niestety, później nasze konie zaczęły powoli schodzić z aren, a następnych nie było. W Seulu otarliśmy się o medal, zajęliśmy czwarte miejsce, ale było w tym dużo szczęścia. Bo pojechali wszyscy, którzy mogli pojechać. Nikt nie został w domu. Przed igrzyskami trzeba było chuchać i dmuchać, żeby nikt nie wypadł, bo wtedy nie mielibyśmy drużyny.

W Drzonkowie wywalczyłem dwa złote medale (indywidualnie i drużynowo), ale daleko mi było do euforii. Uśmiech wywołały jedynie obiecane premie – za złoto 2,5 tysiąca rubli. W naszej konkurencji to się nie zdarzało, wyjątkiem były igrzyska olimpijskie. Z medali się nie cieszyłem, bo wiedziałem, że wygrałem z outsiderami. Większą radość sprawiały mi sukcesy podczas zawodów na Zachodzie, w których regularnie braliśmy udział. Tam za rywali miałem mistrzów olimpijskich i mistrzów świata. Przykładem choćby Mark Phillips, mąż księżniczki Anny, złoty medalista z Monachium i srebrny z Seulu. Dlatego zawsze wyżej ceniłem i cenię brązowy medal ME 1981. To jeden z ważniejszych sukcesów w historii polskiego jeździectwa.
* * *

Piąta historia: Andrzej Dziemianiuk (judo)
Złoty medal Zawodów Przyjaźni w Polsce

Andrzej Dziemianiuk (drugi od lewej) na podium mistrzostw Polski w judo (fot. PAP/Piotr Teodor Walczak)

Byliśmy na zgrupowaniu w Zakopanem, szykowaliśmy się do igrzysk, gdy przybiegła śp. Irena Szewińska. Przekazała, że Polska nie wystartuje w Los Angeles. To był szok, ogarnęła nas złość. Zaczęliśmy spekulować, że może jednak polecimy do Stanów, że weźmiemy udział w igrzyskach pod flagą olimpijską. Nic z tego nie wyszło.

Szkoda tych igrzysk, bo byłem w sztosie. Miałem kilka medali mistrzostw Europy, dobrze wypadłem podczas zawodów w Kolorado w 1983 roku. Dużo sobie obiecywałem po tym starcie w Los Angeles. Na pewno byłbym jednym z faworytów.

Starano się nam wynagrodzić tę stratę. Szybko pojawiła się obietnica Zawodów Przyjaźni. Mieliśmy otrzymać stroje olimpijskie, a za medale specjalne premie w dolarach. Tylko, że jak przyszło do płacenia, to premie otrzymaliśmy w rublach – złoci medaliści po 2,5 tysiąca. Gdyby to były dolary, można byłoby kupić mieszkanie, a tak… Pojechałem później do Związku Radzieckiego i przywiozłem dwanaście par dżinsów.

Zdecydowaliśmy, że wystąpimy w Zawodach Przyjaźni, ale podeszliśmy do nich… olewająco. Trenowaliśmy, startowaliśmy i imprezowaliśmy. Do Warszawy przyjechali najlepsi judocy – z ZSRR, NRD, Węgier i Bułgarii. Wystarczy sprawdzić nazwiska medalistów poprzednich mistrzostw świata. Spoza Europy medale zdobywali zwykle jeszcze Japończycy. Gdyby Polska się wyłamała z bojkotu, to w Los Angeles byłaby ogromna szansa na medal. Tam w pierwszej rundzie trafiłbym na Belga lub Meksykanina, a tutaj musiałem walczyć od razu z medalistą mistrzostw świata lub Europy. Poziom wysoki, ale ranga mizerna.

W Warszawie nie nastawiałem się więc na zwycięstwo, chociaż nie byłem też zaskoczony. W finale odgryzłem się reprezentantowi ZSRR, aktualnemu mistrzowi świata i Europy. W trakcie zawodów mobilizowało mnie to, że każdego dnia towarzyszyła nam telewizja, radio i prasa. Na trybunach zasiadło mnóstwo kibiców. Była rywalizacja my-Polacy kontra oni-Rosjanie. Zdobyliśmy siedem medali. A po zawodach nasze władze pięknie ugościły uczestników w Hotelu Europejskim. Zdradzę, że impreza była fantastyczna.

Dziesięć lat później rozpocząłem jeszcze jedną walkę. Chciałem, aby – zgodnie z obietnicą – potraktowano nas jak medalistów olimpijskich. Wkrótce do judoków dołączyli inni – bokser Zbyszek Raubo i zapaśnik Janek Falandysz. Biegaliśmy po Sejmie i Senacie, wysyłaliśmy kolejne pisma. Jedni reagowali pozytywnie, inni mieli nas już dość. Walczyliśmy dziesięć lat! Na koniec wsparł nas Roman Kosecki, a dokumenty podpisał śp. Prezydent Lech Kaczyński. Dzięki niemu otrzymaliśmy tzw. emerytury olimpijskie. Dla mnie to najważniejsze zwycięstwo. Sport był całym moim życiem. Zawsze na pierwszym miejscu. Zacząłem trzy szkoły, ale żadnej nie skończyłem. Bo miałem treningi, zgrupowania, zawody... Na stare lata mam więc przynajmniej taką nagrodę.
* * *

Szósta historia: Władysław Stecyk (zapasy)
Srebrny medal Zawodów Przyjaźni w Bułgarii

Władysław Stecyk (drugi od lewej) na Balu Mistrzów Sportu (fot. PAP/CAF – Maciej Kłoś)

Byliśmy na obozie w Grecji, do igrzysk zostały ostatnie tygodnie, więc przygotowania były już bardzo poważne. Nagle telefon – nie wystartujemy w Los Angeles. Była złość, chociaż łudziliśmy się, że może Polska się wyłamie i – podobnie jak Rumunia – wyśle nas do Ameryki. Po powrocie do kraju szybko pozbyliśmy się jednak tych złudzeń.

Na pewno bardziej przeżyli to koledzy, którzy jeszcze nie mieli medalu olimpijskiego, albo szykowali się na pierwsze igrzyska. Miałem już srebro z Moskwy, więc było mi trochę łatwiej. Ale medalem w Los Angeles też bym nie pogardził. Byłem świetnie przygotowany i podium było w moim zasięgu. Wiele zależałoby oczywiście od losowania, ale na pewno w pierwszych rundach uniknąłbym trudniejszych przeciwników.

Do Sofii, na Zawody Przyjaźni, przyjechali sami medaliści mistrzostw świata i Europy! Nie było przypadkowych. "Z kim ty chcesz wygrać?" – pomyślałem, gdy zobaczyłem listy startowe. A lubiłem wygrywać. Nigdy nie odpuszczałem, niezależnie od rangi zawodów. No i walczyłem do końca. Nawet, gdy rywal miał przewagę punktową, a do końca zostawało kilka sekund, to potrafiłem jakimś rzutem lub sposobem wygrać. Koledzy znosili mnie później nieprzytomnego z maty, ale pierwsze pytanie było zawsze identyczne: "i co, wygrałem?".

Przed wyjazdem na Zawody Przyjaźni trochę się zdenerwowałem. W Warszawie odbieraliśmy stroje, ale… krawiec się nie popisał. Garnitur? Zmieściłoby się w nim dwóch albo trzech takich jak ja. Buty? Rozmiar 42 zamiast 38. Pytam: "panie, gdzie mój strój? Przecież braliście dwa razy moją miarę!". Szczytem wszystkiego był zestaw, który czekał na Adama Sandurskiego. Chłop 214 cm wzrostu, ponad 130 kg, a marynarka jak dla kogoś, kto ma chyba 2,5 metra. Ostatecznie krawiec nie zdążył z poprawkami, więc do Sofii pojechałem w prywatnym garniturze.

W Bułgarii atmosfera zbliżona do mistrzostw świata. Czuło się, że to coś więcej niż towarzyski turniej. Gorąco było zwłaszcza podczas walk z Bułgarami. Kibice nie mieli litości. Zdobyłem srebrny medal, przegrałem tylko z Anatolijem Bełogłazowem. Trzeba szczerze przyznać – był wtedy ode mnie lepszy. Przegrałem z nim też cztery lata wcześniej w Moskwie. Z Sofii pamiętam nie tylko walki, ale też nocne przebieżki. Przed zawodami zwykle zbijałem wagę do 52 kg. Ile? Osiem-dziesięć kilogramów. Rekord pobiłem przed igrzyskami w Moskwie. W dwa miesiące schudłem aż 13,5 kg.

Za medale były obiecane nie tylko pieniądze, ale też samochody – polonezy, duże fiaty i maluchy. Gdy wróciliśmy do kraju, to usłyszeliśmy jednak, że i tak dostaliśmy dużo i żebyśmy nie narzekali. We wrześniu czekała jeszcze jedna nagroda – polecieliśmy z żonami na wczasy do Bułgarii. O leniuchowaniu nie było mowy. Każdego dnia wymykałem się na godzinę, by pobiegać. 12-15 km trasy i dopiero miałem czyste sumienie. Już taki jestem, nie wyobrażam sobie dnia bez ruchu.

Mam teraz prawie 70 lat, ale mógłbym nadal zdobywać medale mistrzostw Polski. Młodzi niby chcą się bić, używają dużo siły, ale w zapasach liczy się technika. Do tej pory mam ją w małym palcu. Zachęcam ich czasami, żeby się ze mną zmierzyli i próbuję im to tłumaczyć. Bo w zapasach możesz być dużo słabszy od przeciwnika, ale dzięki technice z nim wygrasz. I to jest naprawdę piękne.

Źródło: TVPSPORT.PL
Unable to Load More

Najnowsze

Zobacz także