Przejdź do pełnej wersji artykułu

Zdobył Puchar Europy i później… musiał go ukraść. "Mam nadzieję, że to będzie złota dekada dla polskiej siatkówki"

/ Waldemar Wspaniały był trenerem kadry w latach 2001-2003 Waldemar Wspaniały był selekcjonerem polskiej reprezentacji siatkarzy (fot. PAP)

Heynen wkurzał wszystkich, nie przychodził na konferencje prasowe. Jak już się na nich pojawił, zachowywał się tak, jakby robił wszystkim łaskę. Nie zmienia to faktu, że to był bardzo dobry rozgrywający – mówi w TVPSPORT.PL o pierwszym zetknięciu z Vitalem Heynenem Waldemar Wspaniały, były selekcjoner polskiej reprezentacji siatkarzy (2001-2003).

Czytaj też:

Radość reprezentantów Polski po finale igrzysk olimpijskich w Montrealu (fot. PAP/Zbigniew Matuszewski)

Złoto igrzysk i walka z nowotworem. Ryszard Bosek: z Wagnerem robiliśmy zawody, by sprawdzić, kto ma mocniejszą

Sara Kalisz, TVPSPORT.PL: – Jak za pana czasów wyglądało szkolenie siatkarskiej młodzieży?
Waldemar Wspaniały: – Jako dorosły zawodnik grałem w jednym klubie – w Płomieniu Milowice. Wcześniej występowałem MKS Sosnowiec. W tamtych czasach człowiek nie siedział w domu tylko grał – w siatkówkę, piłkę ręczną i nożną. Nie było szkolenia ani systemu, które gwarantowałby należyte przygotowanie do profesjonalnego uprawiania dyscypliny.

Tokio 2021: którzy siatkarze nie pojadą na igrzyska? [ANKIETA] Pochodzę z Sosnowca. Moimi idolami byli Jurek Kołodziejczyk i Tadeusz Siwek, którzy grali w Górniku Katowice. Jeździłem do nich na treningi i w ten sposób się uczyłem.

Lata 70. to najlepszy okres dla polskiego sportu. Byliśmy mocni praktycznie we wszystkich dyscyplinach. Wzięło się to z naszej biedy. Wcześniej sytuacja w kraju była bardzo trudna. Jeśli w którymś domu był telewizor, cała ulica schodziła się, by go oglądać. Trzeba było szukać rozrywki na zewnątrz. W zimie nawet kije do hokeja robiło się samemu! Łyżwy przykręcało się do buta, w którym wcześniej trzeba było zrobić otwory. Często takie eksperymenty kończyły się stratą obuwia, a że miało się jedną parę na zimę, to niekiedy był to spory problem.

Moim pierwszym prawdziwym trenerem był profesor Jakubski, a następnie Iwański. Dużo się od nich nauczyłem. Z klas sportowych wyrośli dobrzy sportowcy, jak Marian Kardas, Basia Niewiadomska czy Kaśka Kazimierczak.

– Dobrze było dorastać w odbudowującej się Polsce?
– Rodzice nie mieli nic wspólnego ze sportem. Było nas dwóch. Brat grał w piłkę nożną w Stali Sosnowiec. Później trafił nawet do Polonii Warszawa i Gwardii Warszawa. Raz mój ojciec został wyciągnięty przez kolegę na mecz. Kiedy zobaczył, że na boisku gra jego syn, wyciągnął parasolkę i zaczął go z nią gonić przez całe boisko.

– Dlaczego?
– Ojcu nie pasowało to, że brat chciał się zajmować sportem.

– Kim był z zawodu?
– Robotnikiem. Pracował jako majster w fabryce w Chorzowie. Co ciekawe, brat w wielu 19 lat zdobył ze Stalą Sosnowiec srebrny medal mistrzostw Polski. Za to dostał motor. Marzyłem o tym, by nim jeździć, ale niestety postanowił go sprzedać.

Na grę w Płomieniu zdecydowałem się w 1966 roku. Byliśmy zatrudnieni na kopalni, a pracowaliśmy w hali. W komunie nie było jednak sportowego zawodowstwa. Gracz był cieślą dołowym lub hutnikiem. Naszym dyrektorem był późniejszy wiceminister górnictwa i energetyki. Powiedział, że zrobi wszystko, by jego klub był mistrzem Polski. Śmialiśmy się z tego. Postawił jednak na swoim. Zdobyliśmy Puchar Europy.

Nie było nam z nim jednak lekko. Pewnego razu dyrektor za przegrany mecz kazał się stawić o 5:30 w kopalni. Otrzymaliśmy kalosze, uniformy i kaski. Zjechaliśmy na dół i pod ziemią spędziliśmy chyba z pięć godzin. Kiedy wróciliśmy, zaordynował, że mamy przyjść do jego gabinetu. Powiedział nam jedno: "A teraz, k****, jak przegracie, to będziecie tam siedzieć cały czas".

– Rozumiem, że od tego czasu nie przegraliście.
– Staraliśmy się to robić jak najrzadziej (śmiech).

– Jakie było zaplecze siatkówki?
– Za czasów SKS Sosnowiec rodzice szyli nam koszulki i spodenki. Graliśmy w byle jakich tenisówkach. W Płomieniu poznaliśmy co to profesjonalny sprzęt Adidasa. Później podpisaliśmy umowę z Asicsem. Możliwość pozyskania tej klasy sprzętu sportowego była świętem. Do dziś mam jedną koszulkę z tamtych lat na pamiątkę.

Kiedy zobaczył, że na boisku gra jego syn, wyciągnął parasolkę i zaczął go z nią gonić przez całe boisko

Waldemar Wspaniały przejął kadrę po Ryszardzie Bosku (fot PAP)

– Nie został pan ani mistrzem świata, ani olimpijskim. Czego brakowało?
– Była bardzo duża konkurencja. Na pozycji rozgrywającego przodowali Stanisław Gościniak, Wiesław Gawłowski, Włodek Sadalski. To była wyjątkowa generacja. Dostanie się do kadry było sztuką. Nie dane było mi grać na najwyższym poziomie.

– Ile było zazdrości, a ile radości, kiedy widział pan sukcesy kolegów?
– Zazdrości nie było wcale. Moglibyśmy być dumni z własnego kraju tylko wtedy, kiedy odnosiliśmy sukcesy sportowe. Ludzie sztuki wyjeżdżali z Polski, a sportowcy do 30. roku życia zostawali.

Jacek Nawrocki, trener reprezentacji Polski siatkarek: przed nikim kadry nie zamykam Przeżywanie sportu było intensywniejsze. Kiedy był mecz, ulice miast pustoszały. Wszyscy zgromadzali się przed telewizorami i odbiornikami radiowymi. Byliśmy dumni, że Płomień Milowice był tak reprezentowany. Powitanie siatkarzy po igrzyskach było ciekawe. W Sosnowcu zebrały się tłumy, był bankiet, a o tym, co się na nim działo, nie wolno mi chyba wspominać (śmiech).

– Co się działo?
– Cieszyliśmy się z sukcesów. Nie piliśmy piwa czy szampana, zapewniam. Raczyliśmy się mocniejszym, przeźroczystym alkoholem. Było wesoło.

– Kiedyś usłyszałam opinię, że siatkówki bez alkoholu w tamtych czasach nie było. Zgadza się pan z nią?
– Po meczach trzeba było czasami odreagować. Przed spotkaniami raczej nie.

– Czym dla polskiej siatkówki było w tamtym czasie zdobycie Pucharu Europy? Jedynym klubem, który tego dokonał, był Płomień Milowice.
– Dla mnie ten puchar miał i ma wartość. Nikt nie powtórzył dotąd tego sukcesu. Każde zwycięstwo na arenie międzynarodowej należy szanować. Deprecjonowano ten sukces, ponieważ Rosjanie nie grali, a wcześniej zwyciężali. Nie wolno jednak zapomnieć, że czterech chłopaków z Płomienia zdobyło mistrzostwo olimpijskie, czyli wygrali z ZSRR w kadrze. To podwójna weryfikacja omawianego sukcesu klubowego.

– Kiedyś ukradł pan puchar, żeby go nie sprzedano. To prawda?
– Tak, to był koniec lat 80. Wszystkie kluby wtedy padały, niewiele się utrzymało. Kopalnia wycofała się z finansowania drużyny. Byłem wtedy trenerem i wiceprezesem. Musieliśmy podjąć decyzję o zamknięciu sekcji żeńskiej, w której w tamtym momencie grały trzy reprezentantki Polski. W 1992 roku trzeba było zrobić podobnie z chłopakami.

Ktoś wpadł na pomysł, by puchar zlicytować. Był w sklepie z radiami i telewizorami. Całe szczęście jego kierownikiem był mój kolega i pod osłoną nocy zwinęliśmy go z wystawy.

– Co pan robił od 1979 roku do 1983 roku?
– Po zakończeniu kariery zawodniczej zaproponowano mi posadę kierownika drużyny. W tym czasie studiowałem na AWF. Później zostałem drugim szkoleniowcem, a następnie pierwszym trenerem.

– Powiedział pan kiedyś ponoć do Ryszarda Boska  "Misiu, już cię nie ma" zanim dowiedział się od władz PZPS o zwolnieniu z funkcji selekcjonera polskiej kadry. Co pan miał na myśli?
– Tego konkretnego sformułowania nie pamiętam. Uważałem jednak, że powinienem do niego zadzwonić po posiedzeniu zarządu, na którym jednogłośnie podjęto decyzję o jego odwołaniu. Poinformowałem, że to koniec. Nie chciałem, by ktoś inny pierwszy to zrobił.

Cieszyliśmy się z sukcesów. Nie piliśmy piwa czy szampana, zapewniam. Raczyliśmy się mocniejszym, przeźroczystym alkoholem. Było wesoło. Przepiękne czasy

– "Z tego, co słyszałem, bardzo chciał objąć to stanowisko i zaczął robić podchody" – tak powiedział o pana zachowaniu Ryszard Bosek. Jak to wyglądało z pana perspektywy?
– Trenerem kadry chciał być każdy. Prowadziłem wtedy Mostostal, zdobywałem mistrzostwa Polski, krajowy Puchar, byłem w finałach europejskich rozgrywek. Miałem też swoje ambicje. Czy bardzo mi zależało? Nie ja podejmowałem tę decyzję. W zarządzie było prawie dwudziestu facetów. Posadę zaproponowano mnie. Przyjąłem ją.

– Dlaczego nie chciano wtedy Ryszarda Boska jako trenera?
– Nasza praca jest trudna i pełna presji. Trenerów się zwalnia, to niewdzięczna robota. Dlatego powiedziałem, że klubu, w którym pracuję, nie zostawię. Prezes pozwolił na taki układ. Ponownie nie zdecydowałbym się takie rozwiązanie. Wiem, ile mnie to kosztowało zdrowia.

– Rezygnację z posady selekcjonera motywował pan w 2003 roku atmosferą w PZPS. Co miał pan na myśli?
– Prezes miał problemy i sprawy sądowe, które się toczyły. Sponsor się wycofał.

– Jakie sprawy?
Korupcyjne. Trwało to osiem lat. Atmosfera wokół PZPS nie była najlepsza. Nie miałem warunków do pracy. Mistrzostwa Europy skończyliśmy na piątym miejscu. Spadła na nas totalna krytyka. Obwiniano mnie o złe wybory kadrowe. Kiedy poprosiłem o sugestie zmian, wymieniono tylko jednego gracza. Nałożyło się to na problemy w klubie, w którym pojawiły się kontuzje. Musieliśmy sobie radzić też z brakiem takich zawodników, jak choćby Paweł Papke i Sebastian Świderski  Podziękowałem za współpracę. Selekcjonerem został Staszek Gościniak.

Czytaj również: Vital Heynen: trzeba będzie mieć duże argumenty, by z zewnątrz wejść do drużyny

– Mecze Noliko Maaseik kontra ZAKSA nie są dziś hitami. Kiedyś emocje wzbudzał jednak belgijski rozgrywający. Jakie wrażenie zrobił na panu w tamtych czasach Vital Heynen?
– Bardzo złe. Heynen wkurzał wszystkich, nie przychodził na konferencje prasowe. Jak już się na nich pojawił, zachowywał się tak, jakby robił wszystkim łaskę. Nie zmienia to faktu, że to był bardzo dobry rozgrywający.

– Zmienił pan już zdanie?
– Jest dobrym trenerem. Wygrał mistrzostwo świata. Zachowanie przemilczmy (śmiech).

– Nadal uważa pan, że trenerem zamiast Heynena powinien być Polak?
– W tej chwili nie mogę tak powiedzieć. Gość przyjechał z Belgii i wygrał mistrzostwo świata. Sprawdził się. Uważam jednak, że w przyszłości trenerem powinien zostać nasz rodak. Kiedy to będzie – tego nie wiem.

Czytaj również: Michał Filip, Polak wybrany w siatkarskim drafcie: Korea? Od kilku dni nie mogłem spać

– Kto?
– Nie podam nazwiska. Żeby zostać trenerem w kadrze, należy coś wygrać w klubie. Jest kilku chłopaków z potencjałem – Piotr Gruszka,  Andrzej Kowal, Dariusz Daszkiewicz, Michał Winiarski, Mieszko Gogol, Jakub Bednaruk… W ciągu najbliższych dwóch, trzech lat ten, który zacznie kierować PZPS, musi postawić na Polaka. Wychowaliśmy zdolnych zawodników. Czas na szkoleniowców. Przecież każdego z graczy ktoś wybrał, zatrzymał go przy dyscyplinie, nie są przy niej z przypadku.

Heynen wkurzał wszystkich, nie przychodził na konferencje prasowe. Jak już się na nich pojawił, zachowywał się tak, jakby robił wszystkim łaskę. Nie zmienia to faktu, że to był bardzo dobry rozgrywający

– Był pan wiceprezesem PZPS, kiedy reprezentacja stała w rozkroku – przynajmniej na początku. Jakie były wtedy największe wyzwania?
– Kiedy stery przejmował Mirosław Przedpełskizwiązek miał cztery miliony długu. Przez pierwsze dwa lata wygrzebywaliśmy się z problemów. Żeby kupić do Spały profesjonalną siłownię, trzeba było wziąć kredyt. Po raz pierwszy przeprowadziliśmy też konkurs, na mocy którego selekcjonerem został Raul Lozano. Żeby go zatrudnić, również musieliśmy się zapożyczyć. Ostatecznie w 2006 roku reprezentacja pod wodzą Argentyńczyka zdobyła srebro na mistrzostwach świata. Dziewczyny w 2005 sięgnęły po złoto w Europie, a w 2008 roku obie kadry pojechały na igrzyska do Pekinu.

– Za co można było nie lubić Raula Lozano, a za co trzeba było go kochać?
– Byłem najbliżej Raula – od konkursu do końca pracy. Super działało się z nim przez pierwsze dwa lata. Wniósł mnóstwo do polskiej siatkówki. Były to nowinki i techniczne, i statystyczne. Dzięki niemu weszliśmy na kolejny poziom profesjonalizmu. To był jeden z niewielu szkoleniowców w ostatnim czasie, który wypełnił swój kontrakt. Otworzył oczy wszystkim na to, że na świecie pracuje się inaczej niż u nas.

Kolejne dwa lata były litanią żądań. Nie byliśmy w stanie jako związek ich spełnić. Dotyczyły one zarówno aspektów finansowych, jak i organizacyjnych. Nie było na to pieniędzy.

– Czego chciał? Siłownię za 250 tysięcy zrobiliście.
– Dokładnie już nie pamiętam. Chodziło na pewno o wynagrodzenie, klasę biznes dla reprezentacji… Wtedy nie mieliśmy na to pieniędzy. Zaczęły się nieporozumienia w sztabie. Po mistrzostwach Europy w Moskwie musieliśmy się kwalifikować do następnych i mało by brakowało, a byśmy nie awansowali.

– Przez wiele lat Polska przegrywała igrzyska na ćwierćfinale. Teraz się to zmieni?
– Idziemy po złoto. Jeśli będzie inny kolor medalu, też będę zadowolony, ale liczę na ten najcenniejszy. Polacy pojadą do Tokio jako faworyci, nie uciekną od tego. Na wszystkich pozycjach mamy urodzaj. Udało się to dzięki wypracowanemu przez lata systemowi, pomogły Szkoły Mistrzostwa Sportowego. Przed naszą kadrą wielka przyszłość. Mam nadzieję, że to będzie złota dekada dla polskiej siatkówki.

Czytaj też:
Prezes Asseco Resovii: chcemy zbudować zespół na kolejne sezony wokół Drzyzgi 
Klub najpierw zwolnił zawodnika, a później przyjął go ponownie. Adrian Buchowski siatkarzem GKS Katowice

Żeby kupić do Spały profesjonalną siłownię, trzeba było wziąć kredyt. Po raz pierwszy przeprowadziliśmy też konkurs, na mocy którego selekcjonerem został Raul Lozano. Żeby go zatrudnić, również musieliśmy się zapożyczyć

Źródło: TVPSPORT.PL
Unable to Load More

Najnowsze

Zobacz także