Gdy ciężko na duszy dobrze jest sięgnąć po wspomnienia. Te miłe, oczywiście. A do takich należy historia opowiedziana w ostatnim FotopLastikonie przez Jacka Laskowskiego. Którą pozwolę sobie nieco uzupełnić.
"Ale pan wysoki" – skomentowała 22 lata temu na lotnisku Okęcie pani sprawdzająca bilety przed wejściem dosamolotu. Nie miała na myśli mnie, bo ja ze swoimi marnymi 190 centymetrami ginąłem pośród znacznie wyższych siatkarzy kadry Ireneusz Mazura. Te konkretne słowa usłyszał Piotr Gruszka (206 cm), który przytomnie odpowiedział: "proszę zaczekać na moich kolegów". Po chwili do całkowicie już oszołomionej stewardessy podeszli: Damian Dacewicz (209 cm) i Marcin Nowak (215). Zaczęła się nasza podróż do Belgradu, na mecze z Jugosławią w ramach Ligi Światowej 1998.
Tak jak to przedstawił Jacek, wówczas i dziś mój wielce szanowany kolega redakcyjny, od którego nota bene wiele się przez te wszystkie lata nauczyłem, towarzyszyłem siatkarzom jako... kierownik reprezentacji! Head of Delegation – tak było wpisane w oficjalnym formularzu. Poważna funkcja, zwłaszcza jak na 26-latka, który nagle miał pełnić rolę oficjalnego przedstawiciela Polskiego Związku Piłki Siatkowej podczas trudnej, bałkańskiej eskapady. Nie jestem pewien, kto wpadł na ten pomysł. I mniejsza z tym. Nieświadomy tego co mnie czeka zgodziłem się i... absolutnie tego później nie żałowałem.
Czytaj także: Jak co środę, czyli podwójna krótka. "Głód siatkówki" – felieton Jacka Dąbrowskiego
Te kilka dni dostarczyły mi tylu wrażeń, że na ich bazie spokojnie mógłbym się pokusić o napisanie książki. Wszystkich nie przedstawię, ale kilkoma wybranymi się podzielę. Faktycznie, jak to opowiedział Jacek, zdębiałem, gdy na lotnisku w Belgradzie usłyszałem, że za chwilę spotka się z nami Slobodan Milosević. Na szczęście, chodziło „tylko” o sekretarza generalnego jugosłowiańskiego związku. Prezesem był wtedy Aleksandar Boricić, obecnie prezydent CEV. On, stary wyjadacz, mocno się pewnie zdziwił tym, kogo ci Polacy przysłali na czele delegacji. Mimo wszystko traktował mnie z pełnymi honorami, zapraszając podczas meczów na trybunę vip-owską. Niemal pustą, bo oprócz nas i hostess byli tam jedynie... groźnie wyglądający, umięśnieni i krótko ostrzyżenie mężczyźni w sile wieku. "To nasi przyjaciele i sponsorzy, biznesmeni" – usłyszałem od Boriczicia i wolałem nie zadawać pytań w rodzaju: jakimiż to biznesami ci dżentelmeni się zajmują.Zdjęcia z wojny domowej na Bałkanach wciąż tkwiły w głowie...
Z Boricziciem nie jeden raz się później spotykałem i... nieco chyba nawet zaprzyjaźniłem. Przez pewien czas blisko współpracowaliśmy w Grupie Roboczej ds. Mediów Europejskiej Konfederacji, której on przewodniczył. Nie zapomnę jak podczas MŚ w Polsce w 2014 roku serdecznie się ze mną przywitał, mocno mnie komplementując stojącemu obok prezesowi Przedpełskiemu, wyraźnie tą sceną zdziwionemu.
W 1998 roku moje obowiązki kierownika ekipy nie były nadmiernie absorbujące i mogliśmy w gronie dziennikarskim (patrz zdjęcie w FotopLastikonie) pozwiedzać zarówno Belgrad, jak i Nowy Sad, w którym odbyło się drugie spotkanie. Zdecydowanie lepiej wspomniane, bo po laniu, jakie sprawili nam gospodarze w pierwszym, wzięliśmy rewanż, pokonując brązowych medalistów olimpijskich w tie-breaku.Co dla młodej drużyny Mazura było olbrzymim sukcesem. Pierwszym, po serii czterech meczów przegranych do zera. Szczęśliwy dla nas Nowy Sad nie miał szczęścia rok później. Znacząco ucierpiał podczas bombardowań sił NATO. Uszkodzono m.in. halę, w której polscy siatkarze odnieśli cenne zwycięstwo.
Jugosławia już rok wcześniej sprawiała wrażenie oblężonej twierdzy. Mało kto do niej wtedy podróżował (samoloty świeciły pustkami), napięcie polityczne i społeczne było mocno odczuwalne i choć Polska nie stała się jeszcze formalnie członkiem Sojuszu, to było jasne, że wkrótce nim będzie. Hasło NATO wywoływało wrogość, na szczęście POLSKA – umiarkowaną życzliwość. Pamiętam ciekawą dyskusję nas, dziennikarzy, z miejscowymi kibicami a propos tego, w jakich sportach zespołowych jesteśmy od reprezentantów Jugosławii lepsi. W roku 1998 wyszło na to, że może jedynie w rugby...
Wracając do obowiązków ciążących na kierowniku ekipy, to jednym z najważniejszych okazało się kupno... całej masy kart telefonicznych. To jeszcze były czasy przed wkroczeniem sponsora tytularnego, rozdającego siatkarzom telefony z praktycznie nielimitowanymi pakietami rozmów i musieli oni bazować na publicznie dostępnych aparatach. A że podłączenia do Polski "zżerały" sporo impulsów, zasypali mnie prośbami o karty. Trochę się pani przy okienku pocztowym zdziwiła...
Jednak dużo większym wyzwaniem okazało się pilnowanie kasy. Jakiej? Tej, którą zawodnicy dostali za dwa rozegrane mecze. O ile pamięć mnie nie zawodzi, każdy otrzymał po 800 dolarów: 500 przyznawano za każde zwycięstwo, a 300 za przegrane spotkanie. To były wtedy dla nich całkiem spore pieniądze. Całą sumę (9600 dolarów) dostałem w grubej kopercie na zapleczu hali w Nowym Sadzie, po drugim meczu. Musiałem jej strzec jak oka w głowie aż do momentu wypłaty, który nastąpił przed wylotem. W puściutkiej poczekalni lotniska w Belgradzie trener Mazur dał mi znak, że już mogę i zostałem momentalnie otoczony przez dwunastu drągali, którzy wcześniej jakoś tak dziwne blisko chodzili za mną, od kiedy tylko przejąłem należne im pieniądze. Ale pewnie tylko mnie ochraniali...
Po powrocie usłyszałem od dyrektora Ligi Światowej, Janusza Biesiady, że sprawdziłem się w roli kierownika. W końcu z "gorącego", bałkańskiego terenu wróciliśmy z tarczą.Niestety, z różnych względów to pełne wrażeń doświadczenie okazało się jednorazowe. Ale kto wie, może któregoś dnia znowu dane mi będzie je przeżyć.