Hubert Skrzypczak – mały ciałem, ale wielki duchem. By zbić wagę do papierowej liczył w wannie krople potu spływające po czole, a w kuchni rzucał talerzami. W trakcie przygotowań do igrzysk w Meksyku sparował z Lucjanem Trelą, pięściarzem wagi ciężkiej, a potem wrócił z brązowym medalem olimpijskim.
Damian Pechman, TVPSPORT.PL: – Dzień dobry, możemy porozmawiać?
Hubert Skrzypczak, medalista IO 1968: – Ze mną? Miło, że ktoś jeszcze o mnie pamięta. Ostatni telefon od dziennikarza odebrałem wiele lat temu.
– Coraz mniej z nami "dzieci" Feliksa Stamma. Jeszcze mniej tych, którzy podczas igrzysk zdobyli medale.
– Nasze roczniki powoli się wykruszają. Dzięki Bogu, ja jeszcze się trzymam. Co do igrzysk… Mógłbym je podsumować jednym słowem: katorga. Trener Feliks Stamm poprosił mnie – podkreślę: poprosił, a nie rozkazał – żebym wystartował w wadze papierowej. Nie mogłem ważyć więcej niż 48 kilogramów, a zwykle ważyłem około 53, więc rachunek był prosty – musiałem zgubić pięć.
– Ile dostał pan na to czasu?
– Cztery tygodnie. Bardzo mi zależało na igrzyskach, więc zaczął się trudny okres…
– Pytanie o dietę będzie pewnie nie na miejscu.
– Jeszcze teraz mnie nosi, gdy o tym pomyślę. Na śniadanie kromka chleba, na obiad kawałek mięsa wielkości połowy dłoni. To był mój ostatni posiłek, bo kolacja była tylko… gwizdana. A bym zapomniał! Po obiedzie wypijałem Normosan, szklankę ziół o działaniu przeczyszczającym.
– Kto pilnował, by nie zaglądał pan do lodówki?
– Nikt! Sam się kontrolowałem. Ale gdybym sprowadził zbijanie wagi tylko do diety, to raczej bym poległ. Musiałem w to włączyć treningi, saunę i gorące kąpiele. Tak gorące, że trudno było włożyć palec do wody, a co dopiero zanurzyć całe ciało. Leżałem tak 30-40 minut i liczyłem krople, które spływały mi z czoła. Gdy było ich od 500 do 600, to wychodziłem z wanny. A raczej wytaczałem się z niej, bo kręciło mi się w głowie. Zawsze musiał ktoś czuwać, żebym nie zrobił sobie krzywdy.
– Lekarz?
– Najczęściej Feliks Stamm. Wielki trener! Zgrzeszyłbym, gdybym powiedział o nim złe słowo. Inny mógłby rozkazać: "zbij wagę, nic więcej mnie nie obchodzi". A pan Stamm każdego dnia mnie wspierał i pilnował. Siedział obok, wycierał mi nawet pot z czoła. Wiedziałem, że bardzo mu zależy na moim starcie w igrzyskach.
– W Meksyku debiutował nie tylko pan, ale też… waga papierowa.
– To prawda, bo wcześniej najniższa była musza, do 52 kilogramów. W niej miał walczyć o medal Artur Olech, srebrny medalista z Tokio. Na ostatnim zgrupowaniu był ode mnie cięższy o dwa kilogramy i to zadecydowało, że to ja, a nie on, zostałem wytypowany do wagi papierowej.
– Przed wylotem był już wymagany limit?
– A skąd! Nie jest łatwo zgubić tak szybko 10 procent masy ciała. Co żona miała ze mną… Nie mogła jeść posiłków w mojej obecności. Gdy zapomniała o tym, to fruwały talerze. Łatwo mnie było wtedy sprowokować. Wystarczyło pytanie: "a może byś coś zjadł?". Mimo takiego reżimu wciąż brakowało mi około trzech kilogramów do limitu. Resztę musiałem więc załatwić już na miejscu, w Meksyku. Gdy sobie to przypominam, to chce mi się płakać.
– A stołówka w wiosce olimpijskiej kusiła…
– Raz dziennie tylko zaglądałem i szybko stamtąd uciekałem. Czego tam nie było! Do wyboru, do koloru. Zwłaszcza dla nas, ludzi ze wschodu Europy, to była bajka. Ale co z tego, skoro mnie można było tylko popatrzeć. Najgorsze było jednak to, że musiałem trzymać wagę przez dwa tygodnie. Nie mogłem ani na moment odpuścić. Po pierwszej rundzie miałem dwa-trzy dni przerwy, po drugiej to samo. A po wejściu na wagę musiało być ciągle 48 kilogramów.
– Była okazja, by zobaczyć inne walki, inne dyscypliny?
– Nie. Albo siedziałem w saunie, albo leżałem owinięty w koce, albo biegałem po wiosce olimpijskiej. Do tego dochodziły treningi, bo igrzyska nie ograniczały się tylko do kilku walk.
– Co było wiadomo o rywalach?
– Niewiele. Może jedynie to, że w przypadku tych z Azji 48 kilogramów to była naturalna waga. Nie musieli się tak męczyć. Pierwsze dwie rundy przeszedłem dość łatwo, później zaczęły się schody. Przede wszystkim zabrakło mi siły. W półfinale przegrałem z Koreańczykiem Yang-Ju Jee. Szkoda, ale naprawdę jechałem już na oparach. Z drugiej strony, nie wróciłem z pustymi rękoma. Dwa razy wystąpiłem w mistrzostwach Europy – z Berlina przywiozłem srebro, a z Rzymu złoto. Utrzymałem więc dobrą passę.
– Z ręką na sercu – do Meksyku jechał pan też po medal?
– A co, miałem jechać na wycieczkę? Głupio byłoby wystartować w igrzyskach i przegrać w pierwszej rundzie. Byłem mały, ale ambitny. Lubiłem wygrywać. W Meksyku też chciałem wygrać. Może gdyby sędziowie byli dla mnie bardziej przychylni, to awansowałbym do finału. Ale nie ma sensu do tego wracać. Cieszę się, że zdobyłem medal. Szczególnie, że to były moje pierwsze i ostatnie igrzyska.
– Ostatnie także Feliksa Stamma.
– Wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy. Takiego trenera już nigdy nie będzie. Był nie tylko świetnym szkoleniowcem, ale też człowiekiem. Dla zawodników jak ojciec. Mogliśmy pójść do niego z każdym problemem. Także życiowym. Usiadł, wysłuchał, poradził. Byłem jego pupilkiem. Bawił się nawet na moim weselu. Gdy mieliśmy zgrupowania w Cetniewie, to pozwalał, abym na dzień albo dwa wyjechał do rodzinnego Wejherowa. Wiedział, że nigdy go nie zawiodę i nie będę pił, palił oraz bił się na ulicy.
– Kadra Stamma nie była grupą grzecznych chłopców.
– Bzdura! Wszyscy oceniają nas przez historię Mariana Kasprzyka. Dokładnie wiem, co go spotkało i że sam nie szukał kłopotów. Potraktowano go bardzo niesprawiedliwie, ale nie był chuliganem. Mówię szczerze, bo spędziliśmy razem wiele miesięcy na zgrupowaniach. Znały się też dobrze nasze żony. Cóż, zawsze trafi się głupek, który wypije trochę alkoholu i chce pokazać, że jest lepszy od medalisty olimpijskiego. Też to przeżyłem, na szczęście skończyło się tylko na słownych zaczepkach i kilku milicyjnych pałkach na mojej głowie. Na pewno na zgrupowaniach Feliksa Stamma nie było imprez. Gdyby trener kogoś przyłapał z piwem albo winem, to od razu wyrzuciłby gościa do domu. Było kilku takich, co spróbowali, ale szybko pożegnali się i z kadrą, i marzeniami o medalach. Na zgrupowaniach można było pić tylko wodę i herbatę. Poza tym, treningi były tak mordercze, że każdy wracał szybko do pokoju i odpoczywał. Nie było sił, żeby pomyśleć o rozrywkach.
– Ile trwały przygotowania do igrzysk?
– Pół roku. Najpierw w Cetniewie, później w Zakopanem. Tatry, pod względem wysokości nad poziomem morza, miały przypominać Meksyk. Feliks Stamm wiele treningów przeprowadził na Kasprowym Wierchu. W Dolinie Chochołowskiej wybudowano specjalną wiatę, gdzie mieliśmy sparingi.
– Kto był częściej górą: pan czy Artur Olech?
– Może zaskoczę, ale w Zakopanem sparowałem nie tylko z Arturem, ale też z jego bratem bliźniakiem Zbigniewem. Zwykle wyglądało to tak: jedną rundę walczyłem z Arturem, a drugą ze Zbyszkiem. Gdy jeden odpoczywał, to drugi się bił. A ja nie ruszałem się z klatki, to znaczy z ringu. I tak przez cztery rundy, czyli dwanaście minut. Na koniec byłem zmordowany. Nie wiem, którego z nas wybrałby trener Stamm. Na szczęście przed Meksykiem wprowadzono dodatkową kategorię – wagę papierową – i problem sam się rozwiązał.
– Stamm organizował sparingi zawodników z różnych kategorii. Z Jerzym Kulejem, cięższym o 15 kilogramów, też pan ponoć walczył.
– Nie tylko z nim. Sparowałem również z "ciężkimi"! Na przykładem z Lucjanem Trelą. Ktoś może zapytać, jaki był sens takich walk. Ale trener Stamm wiedział, co robi. Miałem pomóc Treli, by w ringu stał się szybszy. Bo ja byłem piekielnie szybki. Oczywiście nie walczyliśmy na 100 procent. Gdyby Lucjan zagonił mnie do narożnika, to bez problemu wysłałby mnie jednym ciosem w kosmos.
Młodzież? W ringu tylko bijatyka. Gdyby Feliks Stamm to zobaczył, to natychmiast wyrzuciłby takich z zajęć i kazał iść na ulicę. W boksie niezbędna jest technika.
– Pana największymi zaletami były szybkość i…
– …atak. Musiałem atakować, gonić rywali po narożnikach, bo byłem od nich niższy. Mogę się pochwalić, że nigdy nie leżałem na deskach! Czasami zaszumiało mi w głowie, ale sędzia nigdy mnie nie liczył. Przegrałem kilka walk przed czasem, jednak powodem były zawsze kontuzje – pęknięty łuk brwiowy, złamany palec…
– Gdańsk musiał być dumny.
– Bardziej Wejherowo. Pamiętam powrót z Meksyku. Na peronie dworca w Gdańsku niewielu było miejscowych kibiców. Wybrzeże zorganizowało skromny bankiet, chociaż i tak kosztował o wiele więcej niż moja nagroda za brązowy medal. Dostałem trzy tysiące złotych. Dla porównania – zarabiałem wtedy 1955. Proszę się nie dziwić, że nie wspominam zbyt miło Wybrzeża. Nawet za mieszkanie, które w końcu wyprosiłem w klubie, musiałem zapłacić z własnej kieszeni. Wybrzeże trochę mi dołożyło, ale gdy po latach wróciłem do Wejherowa, to kazano mi zwrócić pieniądze. Smutne… A przecież byłem ich najlepszym zawodnikiem. Gdy przyjechałem do Gdańska, to przez dwa lata przegrałem tylko jedną walkę! W finale mistrzostw Polski z Arturem Olechem.
– A Śląsk nigdy nie kusił? Tamtejsze kluby bardziej dbały o sportowców.
– Kusił, kusił… Co roku, podczas mistrzostw Polski, podchodzili działacze z innych klubów. Ale wie pan, zawsze byłem maminsynkiem. Trudno było mi wyjechać gdzieś dalej. Mieszkając w Gdańsku, mogłem w każdej wolnej chwili odwiedzić rodzinę w Wejherowie. Rozmawiałem o tych propozycjach z rodzicami. Śp. ojciec tłumaczył, że warto zostać w Gdańsku. Dlaczego? Wybrzeże było klubem milicyjnym i dzięki temu już po 15 latach przysługiwała mi emerytura. A przepracowałem 25 lat… Pewnie, że w innych klubach miałbym lepsze warunki – mieszkanie, wyższą pensję i mógłbym się skupić tylko na treningach. Bo jeszcze to muszę podkreślić – w Wybrzeżu zaczynałem rano pracę, miałem przerwę na trening i znowu wracałem do pracy. Nie odpuścili mi nawet po igrzyskach w Meksyku.
– Podobno szkoli pan nadal młodzież?
– Teraz już nie. Jeszcze gdy w Wejherowie był klub, to odwiedzałem salę, pomagałem młodym. Żal patrzeć, co się stało w Polsce… Nawet w moim regionie nie ma już żadnego klubu bokserskiego. A kiedyś? Tylko w Gdańsku były Wybrzeże, Stoczniowiec i Gedania. Sekcje bokserskie miały też kluby w Wejherowie, Elblągu i Malborku.
– Słyszałem opinię, że młodzi potrafią się bić, ale nie potrafią boksować.
– Wygląda to słabo. W ringu tylko bijatyka. Gdyby Feliks Stamm to zobaczył, to natychmiast wyrzuciłby takich z zajęć i kazał iść na ulicę. W boksie niezbędna jest technika. Obecnie mamy wielu trenerów-teoretyków. To trochę za mało. Trzeba mieć też doświadczenie, jakieś osiągnięcia, dostać kilka razy po głowie. Trener musi założyć rękawice, a nie tylko stać z boku i dyrygować. Gdy pracowałem w Wybrzeżu albo Gryfie, to nie tylko gadałem, ale też pokazywałem. Wracałem później poobijany do domu, żona załamywała ręce, ale innej drogi nie ma.
– Jak wygląda zwykły dzień emeryta?
– Żyję samotnie, dziesięć lat temu zmarła żona. Nigdy nie piłem i nie paliłem, więc ze zdrowiem nie jest najgorzej. W Wejherowie nie ma już klubu, więc zostały mi tylko spacery. Czasami odwiedzam szkoły, ale młodzi mnie nie znają… Zostałem zaproszony kiedyś do tej w Wejherowie. Prowadzący to spotkanie nauczyciel zapytał uczniów, czy znają boksera Huberta Skrzypczaka, medalistę mistrzostw Europy i igrzysk olimpijskich. Nikt nie podniósł ręki.