Dziadek zaszczepił w nim miłość do futbolu, babcia do fortepianu. Choć jako dzieciak rozwieszał w pokoju plakaty z gwiazdami Barcelony, to równolegle chodził na stadion Alemannii Aachen i kibicował jej z trybun. Z jednej strony zatem podziwiał Xaviego i Ronaldinho, z drugiej – jak sam twierdzi – ubóstwiał Erika Meijera. Kai Havertz już jako nastolatek był gwiazdą Bundesligi, więc lekcje odrabiał na autostradzie, a chęć zdania egzaminów w pierwszym terminie sprawiła, że opuszczał nawet mecze Ligi Mistrzów. Teraz jednak za jego podpis na umowie Bayer Leverkusen ma prawo wymagać ponad 100 milionów euro, a on sam może kaprysić – czy lepsze będzie Monachium, Anglia, a może Hiszpania.
FORTEPIAN ZAMIAST DYSKOTEKI
Zdmuchując dwadzieścia jeden świeczek na torcie, może się pochwalić 143 meczami w Bundeslidze, 43 golami, 30 asystami. I właściwie na tym można by zakończyć gloryfikowanie Havertza, bo przecież takie liczby w przypadku pomocnika zawsze się obronią. To o tyle imponujące, że mówimy o piłkarzu pełnym sprzeczności, piłkarzu który na pierwszy rzut oka nie wygląda na wirtuoza. Jest wysoki (189 centymetrów), ale przy tym piekielnie szybki i świetnie skoordynowany. Długimi nogami z łatwością panuje nad futbolówką, a aparycja grzecznego chłopaka z sąsiedztwa nie za bardzo licuje z boiskowym pazurem, który pokazuje. On generalnie nie za bardzo pasuje do świata piłki – zwłaszcza tego, który znamy z tabloidów. Pełnego blichtru, błyskotek, zdjęć w drogich ciuchach i imprez, o których ludziom w jego wieku się nie śniło.
Właściwie każdy, kto go poznał – czy to trener, czy zawodnik – podkreśla oczywiście astronomiczną skalę talentu, ale przede wszystkim nieprawdopodobny spokój. Piłkarski i życiowy. Wystarczy obejrzeć choćby kilka jego goli z Bundesligi, by poczuć to opanowanie, które rządzi nim na murawie. Jest dynamiczny, potrafi się zerwać, uciec rywalom, ale akcje wykańcza z gracją, leniwie, jakby wokół nie było obrońców, a on miał dość czasu, by jeszcze zawiązać buta. Analogicznie beznamiętny i zrównoważony bywa w wolnym czasie. Mieszka w gwarnej dzielnicy Suedstadt w Kolonii, przy ulicy wzdłuż której ciągnie się rząd pubów i nocnych klubów. Havertza tam jednak nie ciągnie, woli robić to, co zaszczepiła w nim babcia. Siada więc wieczorami do fortepianu i gra utwory tak piękne, jak te które serwuje również na boiskach.
Jest powściągliwy, rodzinny, unika kontrowersji. Podczas gdy jego rówieśnicy kasują grzywny za szaleństwa, farbują włosy, fruwają nad Dubajem i zmieniają dziewczyny, on sprawia wrażenie chłopaka, który urwał się z choinki i trafił w zupełnie niepasujące do charakteru środowisko. Dziewczynę ma tę samą od kilku lat, jeśli już leci na wakacje, to głównie by się zregenerować i wyciszyć, w salonie fryzjerskim bywa tylko po to, by skrócić opadającą na czoło grzywkę i nawet nie wiadomo, czy jeździ Bentleyem, czy może autobusem. W sumie w jego przypadku nie byłoby to takie dziwne, gdyby co rano rzeczywiście meldował się na przystanku i czekał pod wiatą na transport.
PIŁKARSKI OMNIBUS
Powiedzieć, że był skazany na futbol to jednak trochę przesada, ale tak – pochodzi z rodziny zafascynowanej futbolem. Mama jest co prawda prawniczką, ale już ojciec-policjant grał amatorsko, podobnie jak i dziadek. Szczególnie ten drugi wziął sobie za cel zrobienie z Kaia zawodnika, więc gdy ten opanował tylko sztukę chodzenia bez niczyjej pomocy, notorycznie zabierany był do ogrodu za domem, otrzymywał podanie za podaniem i kopał w stronę prowizorycznej bramki. Z dziadkiem łączyła go szczególnie bliska relacja, więc gdy stało się jasne, że dzieciak może zacząć trenować nieco profesjonalniej, nie było wątpliwości, gdzie ma to robić. Oczywiście tam, gdzie jego pierwszy trener był do 1971 roku prezesem – w prowincjonalnej Alemannii Mariadorf.
Dziś mówią o nim "Alleskoenner", czyli piłkarz, który potrafi wszystko. To zawsze trudny temat do dyskusji i ciężko dojść do konsensusu, ale debata nad tym, czy mowa o najbardziej utalentowanym Niemcu w historii wcale nie byłaby nieuzasadniona. Owen Hargreaves powiedział o nim, że jest hybrydą Michaela Ballacka i Mesuta Oezila i chyba trudno o precyzyjniejsze zdefiniowanie talentu Havertza. Z tego pierwszego ma siłę, przebojowość, mocny strzał i wszechstronność, z tego drugiego magiczny sznyt – subtelne muśnięcia piłki, wspaniałą lewą nogę, zamiłowanie do podcinek, lobów, zwodów tak szybkich i krótkich, że dałoby się je wykonać na podstawce do piwa. Sam Havertz powiedział zresztą w wywiadzie dla Sport1, że to własnie Oezil inspirował go najbardziej i chociaż jako kibic Barcelony uwielbiał Xaviego, Ronaldinho czy Samuela Eto'o, gdy zaczął dojrzewać, najwięcej uwagi poświęcał pomocnikowi Arsenalu.
Na świat przyszedł w Akwizgranie, czyli tak naprawdę na pograniczu trzech państw. Wyjeżdżając bowiem samochodem 10 minut na zachód, można dojechać do Belgii. 15 minut na północ – do Holandii. Jako dziecko niechętnie jednak ruszał się z rodzinnego miasta, a po ojcu przejął fascynację lokalną Alemannią, która w 2005 roku awansowała do Bundesligi. Tamten sezon był zresztą dla niego wyjątkowy – z jednej strony ukochany Meijer i spółka grali z Bayernem, Schalke czy Borussią, z drugiej Barcelona wygrała Ligę Mistrzów. Na obiekt Old Tivoli przychodził z karnetem w dłoni, na mecz Blaugrany zasiadał przed telewizorem – w pokoju od podłogi po sufit wyklejonym plakatami.
ODKRYTY PRZEZ POLAKA
– Xavi mówił, że w piłkę nożną gra się głową. Dla mnie najlepsi gracze to gracze inteligentni. Dzięki temu wiadomo, kiedy spowolnić akcję, kiedy przyspieszyć, jak się ustawić, w jaki sposób podać – tłumaczył, a – nawiązując do tego – piękną laurkę wystawił mu trener Lipska, Julian Nagelsmann. – Havertz pokazuje, że możesz grać jak Xavi lub Iniesta, a do tego być jednym z najszybszych zawodników w lidze. To tak rzadkie połączenie cech, że na boisku trudno zarejestrować jego obecność w konkretnym sektorze, ponieważ za chwilę jest już w innym, a za kolejną chwilę – strzela gola – tłumaczył.
Jego kariera przebiega tak harmonijnie, że trudno byłoby ją rozpisać w logiczniejszy sposób. Z Mariadorf trafił do klubu, któremu kibicował, czyli też do Alemannii, ale z Akwizgranu. Już tam szybko przekonali się o jego talencie, a na trybuny zjeżdżali się skauci z całego kraju. Szczególnie na transfer namawiali go obserwatorzy z Moenchengladbach, Koeln i Leverkusen, ale jeszcze wtedy uznał, że na wyprowadzkę jest za wcześnie. Poszedł do szkoły w okolicy, pragnął ją skończyć, a kilka godzin dziennie spędzonych wówczas w samochodzie raczej by w tym nie pomogło. – Świetnie się tam czułem, zwłaszcza że co dwa tygodnie tata zabierał mnie i brata na mecze. Stawaliśmy na trybunie stojącej i dopingowaliśmy. Miałem wówczas wielu bohaterów, ale Erik Meijer był największym z nich – opowiadał.
Skala talentu chłopaka zaskoczyła jednak nawet i jego. Choć długo był przekonany, że nie powinien spieszyć się z wyjazdem, już po roku skusił się na ofertę, która przyszła z Bayeru. Było lato 2010, a on miał raptem 11 lat i właśnie miał po raz pierwszy ruszyć w świat. Niby tylko 80 kilometrów od domu, ale nawet dla takiego chłopaka było to przeżycie. Dla klubu z BayArena odkrył go zresztą Polak, Sławomir Czarniecki, który w klubie prowadzi zajęcia z juniorami. – Grał w zespole do lat 12 Alemannii, choć był młodszy. Nie pamiętam już dokładnie, jakim wynikiem zakończył się tamten mecz naszych drużyn, ale wygraliśmy bodajże 8:3, a on strzelił hat-tricka dla rywali. Widziałem go wówczas po raz pierwszy i od razu się nim zachwyciłem – wspominał w rozmowie z oficjalnym kanałem Bundesligi.
POKÓJ U SPIKERA
Rodzice w końcu zdołali wypracować porozumienie z klubem i uznano, że na początku przygody z Bayerem będzie na treningi i mecze dowożony. Trochę komplikowało to plan dnia, wymagało znakomitej organizacji i dyscypliny, ale był zwyczajnie za młody, by nagle zamieszkać z kimś obcym. – Lekcje odrabiałem na autostradzie i w korkach, bo właściwie cały dzień miałem wypełniony. Po lekcjach do 15:30 gnaliśmy na trening o 17, potem wracaliśmy i po 20 byliśmy w domu. Jadłem kolację i szedłem spać – mówił w rozmowie ze Spox.com.
Po trzech latach, gdy Havertz wciąż spisywał się fenomenalnie i szybko wyrobił sobie opinię jednego z największych talentów akademii, klub zaproponował mu przeprowadzkę. Miał wówczas 14 lat i był jednym z niższych w grupie. Teraz imponuje wzrostem, wielu kolegów przerasta o głowę, ale wtedy nie na żarty martwił się, że fizyczny sport zniszczy go pod tym względem. Wprowadził się jednak do Klausa Schenkmanna, spikera stadionowego na BayArena i u niego mieszkał do momentu, gdy się całkowicie usamodzielnił. Schenkmann otoczył go opieką, budował w nim ducha Bayeru, w wolnym czasie opowiadał o historii, pokazywał archiwalne mecze, pamiątki. W dużej mierze to dlatego Havertz nie pali się dziś do wyjazdu i w Leverkusen jest mu po prostu dobrze. Również z wdzięczności za to, jaką opieką otoczył go klub.
Z czasem było trochę łatwiej. Brat wyjechał na studia do Kolonii, więc mogli zamieszkać razem. Jeden chodził na zajęcia i skrzętnie szykował notatki, drugi debiutował w Bundeslidze i przełamywał rekordy. Został najmłodszym debiutantem w historii klubu, gdy mając 17 lat i 126 dni wybiegł na boisko w meczu z Werderem. Niewiele z tego meczu pamięta, jego zespół zresztą przegrał, ale przyznaje bez kurtuazji, że sam schodził do szatni uśmiechnięty, bo czuł, że zbiera owoce tych długich lat wyrzeczeń i ciężkiej pracy. Niedługo później został zresztą najmłodszym piłkarzem w historii rozgrywek, który uzbierał 50 spotkań (miał 18 lat i 307 dni) i wyprzedził tym samym Timo Wernera. Rekordy to generalnie jego specjalność, bo jako najmłodszy zawodnik złamał też barierę 100 spotkań.
ZASKAKUJĄCA ŁATWOŚĆ
Już był gwiazdą Bundesligi, w debiutanckim sezonie strzelił cztery gole i dołożył cztery asysty, ale jeszcze był uczniem. Sam przyznał zresztą, że popularność mu w tamtym okresie doskwierała. Nie miał co prawda objawów sodówki, nie olewał treningów, nie skupiał się na imprezach i liczeniu tego, jak bogaty jest w stosunku do rówieśników. Zwyczajnie nie mógł skoncentrować się na nauce i pogodzić się z tym, że gdy drużyna leciała na mecz Ligi Mistrzów z Atletico Madryt, on musiał zdawać egzaminy. W tamtym meczu oczywiście by zagrał, ale szkoła to szkoła, siła wyższa. Nie pierwsza i nie ostatnia w jego przypadku sytuacja, w której koledzy rozciągali się przed meczem i siedzieli na odprawie taktycznej, a on również gimnastykował, ale umysł – w ławce szkolnej.
– Na pierwszych treningach u Rogera Schmidta doznałem szoku. Strzelałem gole z dość dużą łatwością, w pewnym momencie zdałem sobie po prostu sprawę, że gracze wokół mnie nie są tak bardzo lepsi ode mnie. Strasznie pomogło mi to w nabraniu pewności siebie, bałem się że będę odstawał i piłkarsko, i fizycznie. Tymczasem wszedłem do drużyny i wyglądałem jak dorosły – tłumaczył, a pomógł mu w tym nagły wzrost. Jeszcze jako 15-latek był raczej jednym z niższych w szatni, tymczasem w dwa lata wystrzelił w górę, nabrał masy i centymetrów.
– Być może znajdziesz piłkarza, który nieco lepiej drybluje. Niewiele lepiej, ale lepiej. Może znajdziesz też piłkarza, który jest nieco szybszy. Odszukasz również takiego, który jest nieco silniejszy i skuteczniej gra w destrukcji. Ale Havertz ma wszystkie te umiejętności na bardzo wysokim poziomie, nie odstaje na żadnym polu i ma jeszcze rezerwy. Dla mnie to niebywałe i nie przypominam sobie takiego gracza – definiuje go dyrektor sportowy Bayeru, Simon Rolfes. Zresztą i tę tezę można poprzeć liczbami: w Bundeslidze 18 goli strzelił lewą nogą, 6 prawą nogą, 6 głową, 4 z rzutów karnych. Zawodnik kompletny.
WOLNY PTAK
We wrześniu poprzedniego roku podpisał promesę kontraktową, zgodnie z którą zarabia teraz pięć milionów euro rocznie i kolejne dwa inkasować może w formie premii. Czy to dużo? Jak na 21-latka z pewnością, ale nie ma wątpliwości, że ktoś zaraz jego zarobki zwielokrotni i pytanie tylko – o ile. Tak uniwersalnego i kompletnego talentu w europejskiej piłce nie było bowiem już od dawna. Havertz może tak naprawdę grać wszędzie w ofensywie i naprawdę nie robi mu różnicy, czy jest ustawiony bliżej linii, czy w świetle bramki, czy może w ogóle w polu karnym przeciwnika. W 58 meczach ligowych zagrał jako "dziesiątka", w 19 niżej w środku pola, w 11 na boku w drugiej linii, w 16 na prawym skrzydle, w jednym na lewym, a w ostatnich pięciu meczach Peter Bosz wykorzystywał go na szpicy. Wystąpił tam epizodycznie ponad trzy lata temu, teraz stało się to regułą i... znów spisuje się świetnie. Statystyki przywoływane przez "Kickera" nie kłamią – z nim w ataku Bayer kreuje mniej okazji, oddaje mniej strzałów, ale za to potrzebuje mniej sytuacji do gola oraz nie musi tak często uderzać na bramkę, by pokonać bramkarza. Jest po prostu bardziej efektywny, bo przybliżył Havertza do bramki przeciwnika. W tych pięciu występach 21-latek strzelił sześć goli i dołożył asystę.
– Jest strasznie sprytny i ciągle w ruchu. To mistrz odnajdowania wolnych przestrzeni na boisku. Podaje piłkę i wybiega tam, gdzie nie ma rywala, potem dostaje piłkę, kiwa, odgrywa i znów to samo, fruwa jak wolny ptak. Nie sposób go zatrzymać, bo nie przywiązuje się do konkretnego sektora – rozpływał się Nagelsmann.
Wygląda na to, że już wkrótce opuści swoje mieszkanie w Kolonii, spakuje fortepian i wyruszy w świat. Jeszcze kilka lat temu niechętnie wyjeżdżał z domu, teraz przyznaje, że jako młody, ale już ukształtowany facet, chętnie pozna trochę świata i podejmie się kolejnych wyznań. Oczywistym w jego przypadku wydawałby się transfer do Bayernu Monachium, ale logika może zejść na dalszy plan, skoro w kolejce ustawiają się też szefowie Realu Madryt, Manchesteru, Chelsea czy Barcelony. Tak wszechstronnego, elastycznego i kompletnego piłkarza trudno szukać w pokoleniu młodych gwiazd i nawet konieczność wydania co najmniej 100 milionów euro nie powinna odstraszyć potencjalnych kupców.