Do finału Pucharu Włoch w 2020 roku Napoli nie przystępowało w roli faworyta. To Juventus był zespołem o wiele mocniejszym, mistrzem Włoch, miejscowym hegemonem. Ponad 30 lat temu role były odwrócone, wszystko przez jednego człowieka – Diego Armando Maradonę.
Sześć lat oczekiwania w Neapolu to dużo. Klub od kilku lat jest w kropce, potrafi walczyć tylko o prawo udziału gry w Lidze Mistrzów, ale to nie przynosi trofeów. Niebiescy nie zwyciężają we Włoszech, nie zwyciężają w Europie. Powodów jest wiele, ale najważniejszy, być może najbardziej prozaiczny, jest prosty – dziś po Stadio San Paolo nie biegają wielkie nazwiska, nigdy nie odnaleziono nowego Maradony, wciąż trwają poszukiwania następnego Marka Hamsika, Edinsona Cavaniego czy Gonzalo Higuaina.
W 1984 roku Maradona trafił do Napoli za rekordową wówczas kwotę 10,5 miliona dolarów. Szok, średniak z Serie A wydaje fortunę na Argentyńczyka zmęczonego kontuzjami w Barcelonie. Złote dziecko Boca Juniors miało za sobą niezłe sezony, ale nie tak miał wyglądać początek jego europejskiej przygody. Podjęto ryzyko i zebrano owoce. W latach osiemdziesiątych jednostka znaczyła w futbolu więcej niż teraz, a jednostka taka jak Diego... Po raz drugi pobił światowy rekord transferowy. Miał 23 lata.
Kibicom łatwiej było się utożsamiać z kimś takim jak Diego. On też nie był kryształowy, miał swoje na sumieniu, ale bronił barw klubu, dawał z siebie wszystko i błyskawicznie wzmacniał rangę Napoli na rynku krajowym i międzynarodowym. Tam, gdzie kochano go absolutnie, na sucho uchodziły mu usłane białą ścieżką kontakty z mafią. Mógł robić, co chciał, dopóki robił, co chciał na murawie i to mu odpowiadało. To jeden z powodów, dla których tak szybko stał się absolutnie najlepszym piłkarzem na świecie, a w 1986 roku w rewelacyjnym stylu sięgnął po złoto mundialu z Argentyną. Być może mogło się tak stać, bo mógł się tak rozwinąć tylko w odpowiednim miejscu, jak dwie dekady później jego rodak Juan Roman Riquelme.