Przyjęło się twierdzić, że jeśli dominacja Bayernu ma zostać w Bundeslidze przerwana, to w pierwszej kolejności monachijczycy muszą mistrzostwo przegrać, a dopiero w drugiej – ktokolwiek je wygrać. Ostatnie dwa sezony to usilne starania Bawarczyków, by dopuścić kogoś do głosu, ale nie znalazł się na tyle odważny, by strącić hegemona z piedestału.
TYRANIA GUARDIOLI
Powiedzieć, że rywale Bayernu Pepa Guardioli przegrywali mecze w szatni, to właściwie nic nie powiedzieć. Często przegrywali je już bo w autokarze, w drodze na mecz, w hotelu lub po prostu na którymś z treningów przed weekendową kolejką. Armin Veh, ówczesny szkoleniowiec Eintrachtu, potrafił zapowiedzieć na konferencji prasowej, że do Monachium wyśle zmienników – bo przecież z taką maszyną i tak nie wygra.
Zlatko Junuzović i Clemens Fritz z Werderu Brema specjalnie wykartkowywali się tydzień wcześniej, by nie znosić upokorzenia, jakim były wycieczki do stolicy Bawarii. Pozostałe zespoły niby wychodziły na boisko, ale od początku parkowały autobus w polu karnym i błagały o jak najniższy wymiar kary. Przez trzy lata pracy Katalończyka w Niemczech, Bayern osiągnął apogeum dominacji na krajowym podwórku – właściwie rokrocznie wchodząc w rundę wiosenną z dużą przewagą. W pierwszym sezonie było to siedem punktów nad Bayerem, w drugim 11 punktów nad Wolfsburgiem, w trzecim 8 punktów nad BVB.
Po odejściu Guardioli, jeszcze przez dwa lata monachijczycy wyprzedzali resztę stawki o kilka długości, choć w sezonie 2017/18 pojawiły się, na niczym nieskalanej dotychczas powłoce, pierwsze pęknięcia. Carlo Ancelotti przegrał jedno z sześciu spotkań w Bundeslidze, ale znacznie bardziej rażąca była porażka 0:3 z PSG w Champions League i pikujące morale piłkarzy. Szefowie szybko wyczuli, że Włoch traci szatnię, nie potrafi się już dogadać z zawodnikami, a konflikty wewnątrz zespołu nawarstwiły się do tego stopnia, że już pod koniec września musiał wyprowadzić się z Monachium. Tak czy owak jednak z emerytury ściągnięto Juppa Heynckesa, który "majstra" zdobył z aż 21-punktową przewagą nad Schalke 04.
Kluczowe dla losów Bundesligi i potencjalnego wyrównania szans w walce o mistrzostwo było lato 2018. Uli Hoeness długo łudził się, że Heynckes da się przekonać i zostanie w klubie na dłużej, więc i negocjacje z potencjalnymi następcami przesunął w czasie. Gdy okazało się, że w rodzinie doświadczonego trenera mocniej tupnęła nogą żona, która miała już dość męża w wiecznych rozjazdach, w Monachium w panice rozpoczęli poszukiwania. Odmówił Thomas Tuchel, niegotowi czuli się Julian Nagelsmann z Ralphem Hasenhuettlem, więc trzeba było sięgnąć po rozwiązanie, którego w normalnych okolicznościach nikt w Bayernie raczej by nie zastosował – zatrudnić znanego z defensywnej gry, niedoświadczonego na arenie europejskiej trenera. Tym trenerem był Niko Kovac.
RZUCONE RĘKAWICE
W Monachium tak naprawdę nigdy w stu procentach Kovacowi nie zaufali. Przełożeni strofowali go nie tylko w zaciszu gabinetów, ale też publicznie – na konferencjach prasowych, przed dziennikarzami, na oczach kamer. Chorwat przyjmował kolejne pstryczki w nos i jego pozycji nie ugruntował nawet wygrany w debiutanckim sezonie dublet. Jego chwiejną pozycję widać było nawet po ruchach na rynku transferowym, bo przecież w trakcie kadencji tego trenera do klubu trafili nieopierzony Alphonso Davies z MLS, Leon Goretzka z Schalke, rezerwowy Borussii Moenchengladbach Michael Cuisance, niechciany w Interze Ivan Perisić, Jann-Fiete Arp z 2. Bundesligi, spadkowicz z Bundesligi Benjamin Pavard i rekord transferowy klub – Lucas Hernandez, który jednak przychodził z łatką zawodnika niezwykle podatnego na urazy. Czy identyczne wzmocnienia ufundowanoby trenerowi z górnej półki, który do Monachium trafiałby jako gwiazda? Mocno wątpliwe.
Dwa lata temu Monachium dało zatem pierwszy sygnał: uwaga, to jest ten moment. Jeśli macie nas pokonać, to prawdopodobnie w ciągu najbliższych miesięcy będzie ku temu idealna okazja. Zbiegło się to z zatrudnieniem w Borussii Dortmund Luciena Favre'a, ofensywą transferową tego klubu, ale i zmianami w Lipsku, gdzie najpierw stery przejął Ralf Rangnick, a później wspomniany Nagelsmann. Do przewidzenia było, że Bayern popadnie w większą lub mniejszą zapaść i pierwszy warunek do przerwania jego hegemonii będzie spełniony – wielokrotny mistrz skapcanieje i nie będzie już drużyną ze stratosfery, którą pokonać można wyłącznie przy odpowiednim układzie gwiazd, pladze kontuzji i wyjątkowemu szczęściu. Zwłaszcza, że coraz częściej wychodziły na jaw wewnętrzne tarcia, sugestie na temat odejścia gwiazd (Mueller, Neuer, Lewandowski), a określenie "FC Hollywood" na nowo pojawiało się w kontekście Bawarczyków w mediach.
Bayern osłabł i stracił blask, którym w poprzednich latach raził już od momentu wejścia na murawę, a zwykli ligowcy zrozumieli, że tych jedenastu gości w czerwonych koszulkach wcale nie przyleciało z kosmosu. Nagle okazało się, że Bawarczykom postawić może się już nie tylko Borussia albo Lipsk – ale też Hertha, Freiburg, Hoffenheim, Nuernberg, Eintracht czy Augsburg.
DORTMUNDZKA OFENSYWA
Kadencja Kovaca była właściwie permanentnym robieniem nadziei rywalom do walki o mistrzostwo. Jesienią sezonu 2018/19 obrońcy tytułu tracili w pewnym momencie już dziwięć punktów do BVB, zimą strata stopniała do sześciu punktów, ale nadal była spora. Rok później dortmundzycy mieli z kolei siedem punktów przewagi, a to wszystko w trakcie rozgrywek, przed których startem zapowiedziano szturm po mistrzostwo. Wydano 130 milionów euro, ściągnięto gwiazdy Bundesligi, z Monachium wyrwano Matsa Hummelsa, a w styczniu skład dopakowano jeszcze Erlingiem Haalandem, którego chciała cała Europa.
Bayern zdołał jednak przetrwać wszystkie kryzysy. Kompromitował się w dwumeczu z Liverpoolem w LM, na własnym stadionie przyjmował gongi od Hoffenheim czy Fortuny Duesseldorf, nie potrafił dogadać się z gwiazdami, które w ostatnich latach tworzyły kręgosłup zespołu. A mimo to znów zdobył mistrzostwo. Rok temu tylko z dwupunktową przewagą nad wiceliderem, teraz na dwie kolejki przed końcem. Nie dominował tak, jak za czasów Guardioli czy Heynckesa, ale nawet mimo ogromnych perturbacji nie oddał patery.
W tej sytuacji najbardziej pluć mogą sobie oczywiście w Dortmundzie, bo okoliczności ku przerwaniu hegemonii zdawały się idealne. Co zawiodło? Być może osoba trenera, bo tak jak Favre miał zawsze łatkę fajtłapy i nieudacznika, który przed metą zawsze musi się wywrócić, tak i wywracał się w ostatnich dwóch latach – mistrzostwo tracąc nie w "Der Klassikerach", ale w meczach z outsiderami. Remisując 3:3 z Hoffenheim, choć prowadził już 3:0. Przegrywając 2:4 u siebie z Schalke, choć rywal był rozsypany i walczył o utrzymanie. Grając koncertowe 45 minut z Lipskiem i prowadząc 2:0, by ostatecznie w końcówce dać sobie strzelić na 3:3. Przegrywając w Augsburgach, remisując w Hanowerach i Bremach, wykładając się na Freiburgach i Paderbornach.
CZEKANIE NA CUD
Żadne z ośmiu mistrzostw Bayernu nie było dla Bundesligi tak bardzo bolesne, jak to zdobyte we wtorek. Dotychczas Bawarczycy wygrywali bowiem z dużą przewagą, natomiast w 32. kolejce tego sezonu zakończyli dwuletnią zapaść, która mogła doprowadzić do przerwania rewelacyjnej serii. Już w poprzednim sezonie robili wszystko, by wciągnąć kogokolwiek do walki, nawet im się to udało, ale cóż z tego, skoro przeciwnicy woleli strzelać ślepakami, nie trafiać do tarczy, ślizgać się na skórce od banana i na pustkowiu stawiać na grabie.
Nie wiadomo, kiedy przydarzy się Bayernowi kolejny taki kryzys, raczej nieprędko. Hansi Flick wygrał 17 z ostatnich 18 meczów, raz w tym czasie zremisował. Znów uformował z bawarskich piłkarzy walec, który przejeżdża się po przeciwnikach, czyli pozwala kibicom oglądać to, do czego przyzwyczajali ich Guardiola z Heynckesem. Można dywagować, można wróżyć z fusów, być może monachijczycy znów wpadną w turbulencje za trzy lata, gdy będą wygasały umowy Lewandowskiego, Muellera i Neuera. Ale to wszystko raczej myślenie życzeniowe i wątpliwe, by przez 36 miesięcy przy Saebener Strasse nie przygotowali się na taki obrót wydarzeń, nie znaleźli następców godnych wskoczyć w wielkie buty gwiazd. Wszystko wskazuje na to, że pozostałe kluby znów muszą wrócić na ziemię i liczyć nie na słabość hegemona, ale wyłącznie na cud. Cud, który sprawi, że niefortunny splot okoliczności wsypie piach w tryby monachijskiej maszyny.