Trzy medale igrzysk olimpijskich, pięć mistrzostw Europy, jedenaście mistrzostw Polski i szereg innych rekordów - Zbigniew Pietrzykowski wybitnym pięściarzem był i basta. Zabierając się za lekturę "Pięści anioła" byłem pełen obaw, bo przecież nie każda wybitna sportowa kariera to dobry materiał na książkę.
Akurat w bokserskim środowisku widać to tak wyraźnie jak nigdzie indziej. Wśród autobiografii najbardziej doceniane są książki skandalizujące - jak głośna "Moja prawda" Mike'a Tysona. Tam realistyczny opis nowojorskich ulic zalanych przemocą przenika się ze sportem na najwyższym poziomie, ale rzut oka na polskie podwórko pozwala dostrzec podobną tendencję. O życiu dosłownie "na ostrzu noża" opowiadał niedawno Rafał Jackiewicz, a Dariusz Michalczewski przybliżał nie tylko blaski kariery pełnej sukcesów, ale także liczne cienie, które niedługo mają zostać wykorzystane również na planie filmowym.
Pietrzykowski łobuzem nigdy nie był - od takiej opinii dzieliło go tak dużo jak to tylko możliwe. Na zgrupowaniach unikał alkoholu, a między linami oszczędzał obijanych rywali, dzięki czemu nazywano go nawet "Dżentelmenem ringu". Sportowymi wyzwaniami mógłby jednak obdzielić kilka karier. Mierzył się z legendami - jako jedyny w historii znokautował wielkiego Laszlo Pappa, który jest uznawany za najwybitniejszego pięściarza ringów amatorskich. W 1960 roku w olimpijskim finale to właśnie Polak jako pierwszy przekonał się o geniuszu nastoletniego pięściarza, który w kolejnych latach stał się znany jako Muhammad Ali.
Trzy medale igrzysk to w każdych warunkach fenomenalny dorobek, ale w przypadku Pietrzykowskiego można jednak mówić o pewnym niedosycie. Zabrakło wymarzonego złota, które było na wyciągnięcie ręki w ostatnim starcie w 1964 roku. Wtedy w stawce nie było gwiazd, a Polak był faworytem. Co poszło nie tak? Leszek Błażyński - syn wybitnego pięściarza, który był jednym z wychowanków Pietrzykowskiego - z chłodną precyzją.
odtwarza arcyciekawe realia różnych epok i dociera do świadków wydarzeń, które rozegrały się gdzieś między wierszami. Główny bohater radzi sobie ze zmiennym szczęściem, ale w chwilach próby zawsze staje po stronie zasad. Jako jeden z nielicznych pomaga Marianowi Kasprzykowi postawić karierę na nogi, choć wygodniej byłoby pewnie nie wychodzić przed szereg i nie narażać się władzy.
Po lekturze "Pięści anioła" czytelnik zostaje z obrazem wielkiego zawodnika, który po zakończeniu kariery nie zawsze podejmował właściwe decyzje. Jako trener nie dostał się na najwyższy poziom, a przecież naprawdę miał jedyne w swoim rodzaju doświadczenia i umiejętności. W prasie jego warsztat krytykował nawet sędziwy wtedy Feliks Stamm, który uwielbiał przecież boks Pietrzykowskiego. Epilog życiowej historii "Dżentelmena ringu" jest jednak w jakimś sensie smutny i daje do myślenia. Wiele wskazuje na to, że dyscyplina, której jeden z najwybitniejszych pięściarzy w historii Polski poświęcił całe życie, w ostatecznym rozrachunku mogła mu więcej zabrać niż dać.