| Koszykówka

Koszykówka, hazard, walka z chorobą i... przeszłością. Jarosław Jechorek: łatam życie jak mogę

Jarosław Jechorek (fot. archiwum J. Jechorka)
Jarosław Jechorek (fot. archiwum J. Jechorka)

Zaczynał karierę pod koniec lat siedemdziesiątych, zakończył w 2001 roku. Był na pięciu Eurobasketach, współtworzył wielkie sukcesy Lecha Poznań, z którym zdobył cztery tytuły mistrza Polski i grał w najlepszej ósemce Euroligi. Po zakończeniu kariery wpadł w kłopoty. Był zamieszany w aferę paliwową, dopadł go hazard, a teraz walczy z chorobą. Mimo to pozostaje uśmiechnięty, spokojny i otwarty na ludzi. – Łatam życie jak mogę – mówi Jarosław Jechorek.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ

– Adrian Koliński, TVPSPORT.PL: – Niedawno wyszedł pan ze szpitala. Jak zdrowie?
Jarosław Jechorek:
– Już dwa lata temu miałem operowany pęcherz, ale cały czas mam problem. Teraz miałem wyciętego małego agenta. Tylko, że jest jeszcze jeden. Dostałem skierowania na badania, konkretnie scyntygrafię i od tego będzie uzależnione dalsze leczenie.

– Jak się pan czuje?
– Dobrze. Oczywiście świadomość tego, że coś tam siedzi powoduje, że każde zakłucie daje mi do myślenia, ale to bardziej kwestia głowy. Podchodzę do tego bardzo spokojnie. Za rok stuknie mi sześćdziesiątka. Ja naprawdę się nażyłem. Od lat mam jakieś problemy, nie żyję na takim poziomie jak kiedyś. Nie mówię, że wegetuję, ale łatam to życie jak mogę. A pandemia mi wszystko spierdzieliła...

– Czym się pan zajmował przed pandemią?
– Jeździłem na targi, montowałem stoiska. Moje kłopoty zaczęły się po karierze, gdy założyłem własny "biznes". Handlowałem paliwami.

– Słynna afera paliwowa.
– Zostało to strasznie rozdmuchane. Najbardziej ucierpiałem ja, bo z tej całej grupy byłem najbardziej znany.

– Był też pana kolega z boiska Tomasz Torgowski. To on zaproponował ten "biznes"?
– Trochę mnie w to wciągnął, trochę sam chciałem.

Za piętnaście szósta, a tu wpada do pokoju gość z shotgunem. Później córki miały lęki nocne przez długi czas.

Jarosław Jechorek o zatrzymaniu

– Ale wiedział pan, że to są machlojki?
– Dopiero na sam koniec, ale już było za późno, żeby się wycofać. Ja tam byłem pionkiem. Wykorzystano moje dobre imię. W papierach wszystko się zgadzało. Wystawiałem normalnie faktury, tylko nie wiedziałem, że później przechodzą przez kolejne firmy, zarejestrowane na słupy. Prali pieniądze. Zresztą niedawno była sprawa o zajęte środki na koncie.

– To się jeszcze ciągnie?
– Oczywiście. Dopiero dwa lata temu dostałem wyrok w zawieszeniu. Po 16 latach. Wcześniej po 15 latach sprawa by się przedawniła, ale jakiś czas temu zmieniono ten przepis i sprawy finansowe przedawniają się dopiero po 20 latach.

– Jak wyglądało zatrzymanie w 2002 roku?
– Co mam powiedzieć? Każdy, kto mnie zna, wie, że nikogo bym nie skrzywdził. I wpada do mnie, pionka w sprawie, pięciu "czarnych" i czterech ubranych po cywilnemu. Chcieli mi zastrzelić psa, a miałem bulmastifa. Łagodny jak baranek. Proszę sobie wyobrazić: za piętnaście szósta, a tu wpada do pokoju gość z shotgunem. Później córki miały lęki nocne przez długi czas. Teraz się z tego śmiejemy, ale wtedy byłem potężnie wystraszony. Nie miałem nigdy do czynienia z takimi organami, bo było to CBŚ, ABW i prokuratura.

– Trafił pan do aresztu?
– Na 72 dni w Gliwicach. Przegrałem jako Jarek Jechorek. Było mnóstwo publikacji na ten temat. Zostałem załatwiony. Albo inaczej – sam się załatwiłem. Odszedłem w cień. Później próbowałem coś robić przy koszykówce, ale widziałem niechęć wielu ludzi. Dlatego mnie nie ma. W tej chwili jestem wypalony koszykarsko. Niby coś bym chciał zrobić, ale nie wiem czy mi starczy sił i chęci. Patrzę na wszystko z dużym dystansem.

– Stracił pan środki?
– Próbowałem się odbudować. Zapożyczyłem się u dwóch chłopaków z Zielonej Góry, chciałem rozkręcić własny punkt gastronomiczny. Nie wyszło. Omijałem przez jakiś czas Zieloną Górę, sprawa też weszła na drogę sądową. Część pieniędzy oddałem, resztę oddam jak odłożę. Mamy taką umowę dżentelmeńską. Wiedzą, że nie ma mnie co dusić, że najpierw muszę mieć na życie.

– Ma pan jeszcze kontakt z Tomaszem Torgowskim?
– Eh. No nie mam. Moja mama do niego ostatnio zadzwoniła, ale za moimi plecami, żeby powiedzieć jakie mam problemy, jaki jest mój stan. Ale ja nikogo nie będę brał na litość. Jestem chory, ale mam specjalistów, którzy się tym zajmują i ufam, że wiedzą, co robią.

Jarosław Jechorek (fot. Facebook)
Jarosław Jechorek (fot. Facebook)

– Jestem zaskoczony, że opowiada pan o tym wszystkim z taką otwartością.
– Po co mam ściemniać? To nie prowadzi do niczego dobrego. Moje kłopoty finansowe spowodowały, że uciekłem w samotność. Dopadł mnie hazard. Przede wszystkim maszyny. Światełka, przyciski, pach, pach i po pieniądzach. Po latach patrzę na to wszystko z różnych perspektyw. Przeszedłem terapię i się zmieniłem. Zawsze byłem towarzyski, ale teraz jeszcze bardziej się otworzyłem na ludzi.

– Hazard? Jak to się stało?
– Chciałem się odkuć, iść na skróty. Parę razy byłem blisko, ale to nie jest właściwa droga. Dzisiaj mogę o tym rozmawiać ze spokojem. Teraz przeżywam najlepszy okres z kobietą, która siedem lat temu, przez uzależnienie, wyrzuciła mnie z domu. Wszystkim się żaliłem jaka to ona jest zła, opowiadałem, że przecież się zmienię. A pojechałem na dwa i pół miesiąca do Niemiec, na koniec dostałem poważniejszą gotówkę i zastanawiałem się, co z nią zrobić. Myślałem, żeby pospłacać długi, ale pomyślałem, że przecież nie wystarczy. Więc zacząłem grać i przegrałem wszystko. Mało tego, miałem dostęp do konta partnerki i jeszcze stamtąd zabrałem pieniądze, żeby zagrać. Gdy wtedy usiadłem i zaczęły mi się trząść ręce, dotarło do mnie, że mam poważny problem.

– Co pan zrobił?
– Zarejestrowałem się jako bezrobotny, żeby mieć ubezpieczenie. Wcześniej duma mi na to nie pozwalała, bo gdzie Jarek Jechorek na bezrobociu? Dziś już nie mam problemu z tym, że jeżdżę tramwajami i autobusami. Chociaż komunikacja miejska nie jest za bardzo przystosowana do gościa, który ma prawie 210 cm wzrostu. Ostrzejsze hamowanie i można sobie rozbić głowę o różne wystające przedmioty... Tego samego dnia, którego oficjalnie stałem się bezrobotnym, poszedłem do poradni leczenia uzależnień. Od razu mi powiedziano o wspólnocie anonimowych hazardzistów i już o 17:00 miałem pierwsze spotkanie. I tam był gość, który wrócił z Charcic. Podczas kolejnej wizyty powiedziałem terapeucie, że też chcę jechać do Charcic.

– Jak było?

– Dostałem po głowie. Spędziłem czas w towarzystwie, mówiąc żartem, wybitnych pijaków. Naprawdę wybitne jednostki, ale trzeba by ich posłuchać, żeby zrozumieć czym jest alkoholizm. Hazardziści też tam byli. Przeszła mi ochota i na hazard, i na alkohol.

– Ale z alkoholem nie było wcześniej problemów?

– Myślę, że nie. Mi alkohol specjalnie nie służył. Oczywiście w czasach mojej młodości to była jedyna używka, która pozwalała się poczuć luźniej i weselej. A że czasem się przegięło, nie było niczym nadzwyczajnym. Ale nie piłem nałogowo, jak mój ojciec, który zmarł z powodu wyniszczenia organizmu alkoholem.

Chęć grania łamała kręgosłup moralny. Stajemy się kłamcami, prowokujemy kłótnie z najbliższymi, tylko po to, żeby wydostać się z domu. Szkoda nam pieniędzy na lody dla dziecka, bo lepiej wydać je na grę.

Jarosław Jechorek o uzależnieniu

– Niedawno Mirosław Noculak przyznał, że popadł w alkoholizm. Nie pije od ponad 30 lat. Współpracowaliście w Unii Tarnów.
– Wcześniej nie miałem o tym pojęcia. Na Noculaka nie powiem złego słowa i dobrze, że sobie z tym poradził. Pamiętam go jako perfekcjonistę. Zawsze dobrze ubrany, punktualny, świetnie przygotowany do treningu. Miał te swoje konspekty. "A co, mam, ku*wa, improwizować?" – mówił. Mistrz planowania. Tak żył meczami, że można było wyżąć garnitur w szatni. I liczył się ze zdaniem starszyzny. Zawsze brał mnie i Marka Sobczyńskiego na bok i pytał, co myślimy o danej sytuacji.

– Hazard to zamknięty temat?

– Możemy iść do kasyna. Spojrzę na automaty i wyjdę. Ale cały czas chodzę na spotkania, mimo że w czerwcu minęło sześć lat od ostatniego razu. Najgorsze było to, że chęć grania łamała kręgosłup moralny. Stajemy się kłamcami, prowokujemy kłótnie z najbliższymi, tylko po to, żeby wydostać się z domu. Szkoda nam pieniędzy na lody dla dziecka, bo lepiej wydać je na grę. Teraz wydaje mi się, że największym problemem jest bukmacherka. To chore, że takie firmy sponsorują sport.

– Na spotkania przychodzi dużo osób, które są uzależnione od obstawiania meczów?
– Od dwóch/trzech lat już nikt nie przychodzi z kasyna, nikt z automatów. Większość to młodzi z bukmacherki. Telefon przy sobie, dwa kliknięcia i obstawione. I trzeba zrozumieć, że to uzależnienie. Bo nawet jak się wygra wszystkie pieniądze świata, to i tak będzie chciało się grać. Nie chodzi o zarabianie, tylko o samą grę.

– Dużo pan przegrał?
– Nie wiem, nie liczyłem pieniędzy. Ale przegrałem zaufanie. Przegrałem prawdomówność. To są rzeczy, które przegrałem.

– Odzyskał pan to?

– W dużej mierze tak. Oszukiwałem moją ukochaną w sposób perfidny. A dziś bez problemu daje mi pieniądze, żebym np. zrobił zakupy. Jest to wielki dar od niej. Odzyskać zaufanie kobiety, która jest matką moich dzieci. Dzięki temu możemy być ze sobą w miarę normalnych relacjach. Nauczyłem się spokoju. Ten mój spokój czasami ją nawet denerwuje.

– Pomaga pan innym uzależnionym?
– Nie chcę być traktowany jak wujek dobra rada. Jeżeli ktoś mnie o coś zapyta, to chętnie pomogę, ale nie wszyscy przecież chcą słuchać jakichś rad. Jak zakończyłem terapię chciałem ratować ludzi, wyciągać ich z uzależnień. Dziś już wiem, że nic na siłę, że ten ktoś też musi chcieć.

Jarosław Jechorek (archiwum J. Jechorka)
Jarosław Jechorek (archiwum J. Jechorka)

– Porozmawiamy o koszykówce?
– Jasne. Dzisiaj zupełnie inaczej postrzegam koszykówkę. Widzę ją w spowolnieniu, mimo że przecież tempo gry jest dużo wyższe. Ale mam teraz czas, żeby to rozłożyć na czynniki pierwsze, tak jak majster, który rozbiera maszynę. Dostrzegam detale, których nie widziałem, gdy grałem. A to wciąż jest ta sama gra. Dalej jest to samo boisko, te same wymiary, kosz cały czas wisi na 3,05. Oczywiście zmienił się trening, koszykówka jest bardziej siłowa i atletyczna, świadomość zawodników jest większa.

– A jaka była świadomość za pana czasów?
– Wielkie słowa uznania za ukształtowanie mojej świadomości Andrzejowi Kucharowi, Darkowi Zeligowi, Darkowi Szczubiałowi i wielu innym. Na początku swój czas zainwestowali we mnie też Wiktor Haglauer, Wojciech Krajewski czy Jerzy Świątek. W Lechu też miałem dobre wzorce od kolegów. Oczywiście Eugeniusz Kijewski, Ireneusz Mulak, a później Torgowski byli znakomici na boisku. Ja dorzucałem to coś poza nim. Wiarę w zespół. I zarażałem tą wiarą innych.

– Zaczynał pan wcześnie, bo już w 1979 roku zadebiutował w Lechu Poznań.
– Można powiedzieć, że przeskoczyłem ze szkoły podstawowej od razu na uniwersytet. Wysoki, surowy, byłem "drzewem". Wszystko na młodzieńczej fantazji. Załapałem się na sezon, w którym Lech spadł z I ligi. Pierwsze punkty rzuciłem w meczu ze Śląskiem we Wrocławiu. W sumie cztery, wszystkie z rzutów wolnych. A pod koniec rozgrywek kontuzji doznał Marek Kostencki i zabrali mnie do Gdańska na mecz z Wybrzeżem, które było w czołówce. Zdobyłem 26 punktów i to poszło w świat. W następnym sezonie graliśmy w II lidze, ale udało się zatrzymać Kijewskiego. Pojawił się Tomek Torgowski, Tomek Kiełpiński i ograliśmy się na zapleczu najwyższej klasy rozgrywkowej. Do tego Zbyszek Bogucki, Mulak i nagle beniaminek stał się faworytem.

– Wywalczyliście wicemistrzostwo, a pan trafił do reprezentacji.

– Trenerem był Jerzy Świątek i już w 1981 roku zagrałem na mistrzostwach Europy w Czechosłowacji. Dwa lata później Eurobasket miał miejsce we Francji, a po nim Świątka zastąpił Andrzej Kuchar. Wiąże się z tym ciekawa historia, bo jesienią lecieliśmy na tournee do Chin, ze składem który wybrał Świątek, ale już z Kucharem. I on mówił, że to nie on ustalał, więc mamy grać to, co graliśmy i jest luz. Więc jak był luz, to był luz. W hotelach wykupowaliśmy całą zawartość lodówek. Pamiętam, że raz wypiliśmy całe piwo, na wszystkich piętrach. Byliśmy młodzi, chcieliśmy się bawić.

– A było z kim się bawić...
– Nie wiem czy kojarzysz taką książkę "Kompania braci", powstał później serial o tym samym tytule. Oczywiście realia były inne, ale mieliśmy podobne relacje. Wszystkie przygody tak nas scementowały, że do dziś traktujemy się jak rodzeństwo. Może brzmi to patetycznie, ale jesteśmy braćmi. Niektórzy już niestety odchodzą, ale takie jest koło życia. Przecież Adasia Wójcika wprowadzałem do reprezentacji. Z Heniem Wardachem też niejedno przeżyłem.

Plejada gwiazd polskiej koszykówki (fot. archiwum J. Jechorka)
Plejada gwiazd polskiej koszykówki (fot. archiwum J. Jechorka)

– Jak wyglądały Chiny na początku lat osiemdziesiątych?
– Zupełnie inaczej niż dzisiaj. To było niedługo po śmierci Mao Zedonga, Chiny zaczęły się otwierać dla przyjezdnych, a my byliśmy pierwszą ekipą sportową z Polski, która przecierała szlaki innym dyscyplinom. Oczywiście wcześniej latali do Chin, ale jeszcze za rządów Mao. To wciąż były szare, komunistyczne Chiny. Dziś są w pełni otwarci na turystów, nowe technologie, te ich orgie świateł. Robi wrażenie. Ale wtedy też swoje zwiedziliśmy, bo byliśmy m.in. w Szanghaju czy na murze chińskim.

– Były też słynne podróże z reprezentacją do USA...
– Każdy chciał latać na te tournee. W listopadzie uniwersytety nie mogły ze sobą rywalizować, dlatego przylatywały reprezentacje i grały sparingi z tamtejszymi drużynami. Mieliśmy po dziesięć/dwanaście meczów i naprawdę trudno było wygrać. Bywało, że jak ci głodni gry 18-latkowie na nas siedli, to nie mogliśmy przeprowadzić piłki przez połowę. Też było trochę inne sędziowanie, trochę inne zasady, inny kształt "trumny".

– Przeskok organizacyjny?
– Kosmiczne obiekty. Robiły wrażenie. O hotelach nie mówię, bo zazwyczaj mieszkaliśmy w jakichś mniejszych motelach. Dostawaliśmy 30 dolarów diety. Czyli to była średnia pensja w Polsce, a my dostawaliśmy tyle na dzień! Na obiektach uniwersyteckich za zestaw: śniadanie, obiad, kolacja płaciło się dziesięć/dwanaście dolców. Reszta szła do kieszeni i przywoziliśmy różne rzeczy. Pamiętam, że w 1986 roku, gdy graliśmy już dwa mecze komercyjne, kupiliśmy kartony tejpów. Myśleliśmy już profesjonalnie, bo wiedzieliśmy, że związek nam tego nie zapewni.

– Który z pana trenerów był najlepszy?

– Ojej, trudno powiedzieć. Najwięcej miałem do czynienia z Wojtkiem Krajewskim i chyba jego wspominam najlepiej. Pod koniec kariery też spotkałem paru fajnych gości. Moim ostatnim szkoleniowcem był Aleks Krutikow, gdzie ratowaliśmy zespół przed upadkiem, a udało się awansować do półfinału i bić jeszcze o ekstraklasę. Miał dużą wiedzę koszykarską i był świetnym pedagogiem. Bardzo fajnie mówił, z tym swoim białoruskim akcentem, ale otwierał głowy. Był też Dragan Visnjevac, taki gość, z którym pracowałem tylko kilka miesięcy, ale świetnie go wspominam.

– Zastąpił Grzegorza Chodkiewicza w Zastalu.

– Ciekawa postać. Na początku traktowałem go jak kolejnego Jugola, który zaczął się szarogęsić. Wymagał ogromnej dyscypliny na treningach. Cisza na sali, że muchy było słychać i tylko ja pozwalałem sobie na żarty. Kiedyś chciałem go wysadzić z autobusu i nawet miałem aprobatę drużyny. Ale w zespole był rodak Dragana, który też się wstępnie zgodził, ale spokojnie mi tłumaczył jakim trener jest człowiekiem. Odpuściłem. Po tej sytuacji napięcie w zespole zeszło. W czasie pożegnania Dragan każdemu chciał coś powiedzieć. I do mnie wyraził się tak: "jak tu przyjechałem, widziałem w tobie największego oponenta, a teraz jestem w pełni świadomy, że żegnam największego przyjaciela". Wzruszyłem się. A kupiłem go pracą. Bo skoro byłem w stanie przebiec boisko sto razy, na osiemdziesiąt procent możliwości, w wieku 39 lat, to znaczyło, że potrafię dla niego pracować i zmobilizować młodszych.

– Trochę tych trenerów z Bałkanów u nas się przewinęło.

– W Unii po Noculaku przyszedł Miodrag Gajić. Bywało śmiesznie. Chciał nam dać w dupę, tylko nie wiedział, jak to zrobić. I mówi do nas: "teraz tri seta". Patrzymy po sobie: "ale co?". Pokazał, że mamy robić brzuszki. Wcześniej robiliśmy po pięćdziesiąt, góra sto, a ten chce "tri seta". Powiedzieliśmy mu, że przez to przedłuża nam się trening o pół godziny i niech wcześniej powie, kiedy planuje te "tri seta". To stwierdził, że od teraz będziemy robili tylko "seta".

Ryszard Szczechowiak (fot. PAP/Tytus Żmijewski)
Ryszard Szczechowiak (fot. PAP/Tytus Żmijewski)

– Muszę zapytać o Ryszarda Szczechowiaka, bo to też ciekawa postać w polskiej koszykówce. Współpracowaliście w Elanie Toruń.
– Pozytywny człowiek. Nie mam do niego żadnych zastrzeżeń, fajny trener. Rychu działał trochę konserwatywnie. To był 1996 rok. Chcieli mnie m.in. w Treflu i Nobilesie. I wtedy pojawił się Rychu ze Zdziśkiem Markuszewskim, kierownikiem drużyny i... wykładowcą akademickim. Przyjechali do mnie do domu. "Jarek, my się nie będziemy pierd***ć". Wyciągnęli walizkę, wyjęli kilka plików pieniędzy. Moja ówczesna żona spojrzała i powiedziała: "wiesz co? Oni są konkretni". Zobaczyłem tylko ile jest z Poznania do Torunia. 150 km? Niech będzie! I w każdy weekend byłem w domu.

– Jaki to był sezon?

– Mieliśmy chyba pierwszego gracza z NBA. Ricky Colloway, "Rick the slick", he he. Taki pseudonim wymyślił mu drugi Rick – Robinson. A wszystko dlatego, że na pierwszym treningu Colloway ślizgał się po parkiecie i musiał zmienić buty. Super goście. Ale pamiętam też, że pod koniec sezonu zaczęły się robić dziwne wyniki. Przegraliśmy parę meczów w trudnych do wyjaśnienia okolicznościach i Rysiowi coś nie pasowało. Na którymś treningu powiedział: "panowie, ktoś tu chyba gra do tyłu". Zajęliśmy ósme miejsce i trafiliśmy na Śląsk w pierwszej rundzie. Nie muszę mówić, co to oznaczało.

– Faktycznie coś było na rzeczy? Ktoś sprzedawał mecze?
– Zostawię to bez komentarza. Ujmę to inaczej. Był taki Romek Rutkowski. Zawsze podkreślał, że nigdy nie puścił żadnego meczu. Ale nie każdy z byłych zawodników może powiedzieć to samo, co Romek.

– A pan?
– Wiem do czego pijesz. W 1999 roku w Poznaniu poszła fama, że odpuściliśmy z Keithem Williamsem rywalizację z Astorią. Jakoś na dwie minuty przed końcem meczu w Poznaniu zszedłem za piąty faul. I posądzono mnie! Tego, który próbował ratować koszykówkę w Poznaniu, który się starał, wydawał prywatne środki, żeby to funkcjonowało. Powiedziałem sobie dość, chciałem kończyć karierę. Ale zadzwonił do mnie wspomniany Grzesiu Chodkiewicz i dałem się namówić na powrót do Zastalu.

– A czterdzieści świeczek miało już niedługo zagościć na torcie.
– Grzesiu powiedział: "Jarek, musisz mi pomóc. Mam w zespole samych młodych i czterech Ruskich". Miałem być katalizatorem, żeby nie dochodziło do konfliktów. Zaproponowali mi nawet godziwy kontrakt i ze wszystkiego się wywiązali, mimo olbrzymich problemów. Lubią mnie w tej Zielonej Górze. No może oprócz tych dwóch gości, u których się zadłużyłem...

– Żałuje pan, że nie pracował z jakimś szkoleniowcem?
– Żałuję, że nie współpracowałem z którymś z trenerów, którzy jako zawodnicy zdobywali wicemistrzostwo Europy w 1963 roku. Z Andrzejem Pstrokońskim, Mieczysławem Łopatką czy nawet Bohdanem Likszą. Myślę, że dzięki nim wszedłbym na wyższy poziom, bo sprzedaliby mi kilka trików. Ostatnio jak widziałem się z Pstrokońskim, to powiedział, że jakbym trafił do Legii, to byłbym lepszym zawodnikiem. I pewnie tak by było. Bo w Lechu graliśmy wesoły basket. Oczywiście mieliśmy świetnych zawodników, a bezsprzecznym numerem jeden był Kijewski. Nawet jak grał słabo, to był najlepszy.

Eugeniusz Kijewski (fot. archiwum PAP)
Eugeniusz Kijewski (fot. archiwum PAP)

– Właśnie. Grał pan z wieloma świetnymi rozgrywającymi, wystarczy wspomnieć Kijewskiego, Szczubiała czy Zeliga, który też przecież grał na jedynce. Który był najlepszy?
– Oczywiście muszę powiedzieć o Kijewskim, bo od niego dostałem najwięcej podań, ale nie pozostałem mu dłużny, bo nikt nie zliczy tych zasłon, które mu postawiłem. A propos zasłon, opowiem anegdotę. Świetny w tym elemencie był Leszek Chudeusz, brat Jurka. I kiedyś go pytają: "Leszek, jak ty się nauczyłeś tak stawiać zasłony?". A on: "z lenistwa! Bo jak trener kazał mi przebiec z jednej strony na drugą, to ja postawiłem w tym czasie trzy zasłony i miałem chwilę, żeby odsapnąć". A jeśli chodzi o rozgrywających, to z "Kijkiem" najdłużej grałem i najwięcej różnorodnych zagrań miałem od niego. Wspaniały był wspomniany Darek Szczubiał, który miał przecież jedną nogę dużo mniejszą, przez co biegał trochę jak kaczka. Ale rozgrywającym był znakomitym. No i jest moim bratem! Kto jeszcze? Stasiu Kiełbik, ale niestety był szklany. Z bardzo dobrych rozgrywających mogę też wymienić Rysia Prostaka.

– Dariusz Zelig?
– Jest film Woody'ego Allena "Zelig", ale powinien powstać film o Darku. On nas wtedy przewyższał świadomością, inteligencją boiskową, podejściem do pracy. Już wszystko chwytał. Wiedział, że jest mu potrzebna siłownia, wiedział jakie ćwiczenia ma wykonywać. Miał 192 cm wzrostu, a przecież potrafił zawisnąć w powietrzu, wykończyć alleya. I jak pracował w obronie! Potrafił zatrzymać Nikosa Galisa na 25 punktach, co akurat w przypadku Galisa było osiągnięciem, bo normalnie rzucał po 40. Zelig nie wszystkim pasował ze swoim charakterem, ale dla mnie był kolejnym bratem. Z nim się umów na rozmowę!

– Bardzo bym chciał! Rozmawiamy już jakiś czas i widzę, że pan na nikogo nie narzeka. Był ktoś – jakiś trener lub zawodnik – z którym miał pan problem?
– Trener i zawodnik raczej nie, ale są jeszcze sędziowie, he he.

– O sędziów nie pytam...
– Za bardzo zdominowali koszykówkę jako działacze. Oczywiście możemy tylko dywagować, ale uważam, że to jest największy problem, przez który dyscyplina w Polsce nie rozwinęła się tak, jak powinna. To nie jest tak, że mam coś do sędziów, bo naprawdę doceniam ich wiedzę i doświadczenie, ale za mało jest ludzi z boiska.

– Ale kto miałby pociągnąć ten wózek z byłych zawodników? Ostatnimi czasy próbował tylko Maciek Zieliński.
– Zdecydowanie "Zielony" powinien być twarzą związku. I jeszcze bym znalazł paru chłopaków. Ja odszedłem na bok z powodu moich problemów z prawem. Ktoś mi nawet powiedział, że jestem enfant terrible polskiej koszykówki. Grałem we Francji dwa i pół roku, więc wiem o co chodzi, he he. A tak serio szkoda ludzi, którzy coś zrobili dla naszego basketu. Bo tę wiedzę z parkietu powinno się wykorzystać.

– A propos Francji. Przypomnijmy, że Jarosław Jechorek był pierwszym Polakiem we francuskiej ekstraklasie.

– 1990 rok, wyjechałem jako MVP polskiej ligi, sacrebleu! Miałem świetny sezon w Lechu, indywidualnie i drużynowo. Wtedy doszliśmy do najlepszej ósemki Euroligi.

– A polską ligę pozamiataliście. Finał wygrany 3:0 i to w takim stylu, że nie było co zbierać.
– To jest fascynujące, bo graliśmy w tej Eurolidze z tuzami. Najwyższy poziom. W takim Mediolanie grali Mike D’Antoni i Bob McAdoo, wcześniejszy mistrz NBA z Los Angeles Lakers. No i ten Galis z Salonik! Toni Kukoć w Jugoplastice. Mógłbym tak długo wymieniać. Więc grając z takimi gośćmi, w ogóle nie przykładaliśmy się do ligi. Nawet jak coś przegraliśmy, to mówiliśmy "a, w play offach odrobimy". Bo co te cienkie Bolki mogły nam zrobić, jak rywalizowaliśmy z najlepszymi? Oczywiście mówię półżartem, nie lekceważyliśmy naszych kolegów, ale byliśmy po środku – w Eurolidze wszyscy lali nas, a w polskiej lidze – my wszystkich.

Nikos Galis (fot. Getty Images)
Nikos Galis (fot. Getty Images)

– Przez kilkanaście lat był to poziom nieosiągalny dla naszych klubów.
– Pamiętajmy jakie to były czasy. Okrągły stół, wybory, reforma Balcerowicza, "szczęki" na ulicach, ogólnie transformacja ustrojowo-gospodarcza. A my byliśmy na szczycie europejskiej koszykówki. W czasie tego rozpierdzielu pokazywaliśmy nowy, kolorowy świat. Wizyta Maccabi Tel Awiw w Poznaniu to było wydarzenie, bo przecież komuna nie utrzymywała stosunków z Izraelem. Pamiętam jak wygraliśmy ze Stroitelem Kijów w niesamowitych okolicznościach i poszliśmy na totalną bombę do Mercurego. Następnego dnia pojechaliśmy do Gruzji i nie wiedzieliśmy, co się w klubie dzieje. A przyszedł stos papierów – propozycji kontraktowych, sponsorskich, praw telewizyjnych. Klub to schrzanił po całości, bo zupełnie nie wiedziano jak się do tego zabrać. To była zupełna nowość, szok. Przecież jak wróciłem z Francji, nawet nikt się ze mną nie umówił na wywiad, nie zapytał jak było. Ludzie byli zainteresowani czymś innym – uczyli się zarabiać pieniądze. A było tyle luk w prawie, że to wykorzystywano.

– Jak pan trafił do Francji?
– W dziesiątce najlepszych strzelców Euroligi było trzech Polaków – Kijewski, Torgowski i ja. Pierwszy był oczywiście Galis! O nim mógłbym długo opowiadać, co to był za gracz! Młodzi pewnie nie znają... Może po naszej rozmowie wpiszą sobie na You Tubie i zobaczą, co wyprawiał, he he. Drugim strzelcem był bodaj Dusko Ivanović. Znalezienie się w tej dziesiątce spowodowało zainteresowanie z zagranicy. Był taki gość z Krakowa, nazywał się Kwiatkowski, miał znajomości we Francji i namierzył jakiegoś agenta. Wzięli mnie na testy do Roanne. Na dzień dobry miałem mecz z Dijon. I powiedzmy, że coś rzuciłem, coś zebrałem, coś przechwyciłem. Statystyki nie wyglądały źle, dzisiaj byliby ze mnie zadowoleni, ale wtedy jak nie zdobyłeś 20 punktów i nie zebrałeś 12 piłek, to byłeś frajer, a nie zawodnik. Na drugi mecz z Nantes przyjechał kolejny testowany środkowy, ciemniak, tzn. czarnoskóry. Absolutnie nie jestem rasistą, ale tak wtedy na nich mówiliśmy. Zresztą do dzisiaj jak rozmawiam z Keithem Williamsem, mówię do niego "co tam, ciemniaku?". To żarty. No i przyjechał ten czarnoskóry, z dynamitem w nogach. Wszystko ładował z góry. A ja tak spektakularny nie byłem. Miałem te swoje wkrętki, pompeczki itd. Ale byłem skuteczny. Zdobyłem wtedy 16 punktów, zebrałem 16 piłek i powiedzieli chłopakowi: "sorry, twoje miejsce jest w Pro B". Później mieliśmy zgrupowanie w Alpach, testowany był kolejny Amerykanin, gigant, ponad 210 cm wzrostu. Pomyślałem "ten to pozamiata", ale nie. Byłem lepszy. I popisali ze mną kontrakt.

– Na jakich warunkach?

– To był tzw. kontrakt wzajemnego zaufania, bo Lech chciał od nich zapłaty, coś na wzór dzisiejszego ekwiwalentu za wyszkolenie, mimo że nie przedłużyłem z nimi umowy. Oni jednak uważali, że wciąż mają moją kartę zawodniczą. Wtedy to była czarna magia, bo Bosman jeszcze nie wiedział czy będzie grał w Belgii, czy może we Francji. W końcu sprawę wyjaśniała FIBA, która przyznała, że jestem graczem Roanne. Tylko przez całe zamieszanie dostałem połowę kwoty, którą miałem wpisaną w kontrakcie. Druga połowa była odkładana na osobne konto i te pieniądze miały być wykorzystane, gdyby Lech znów rościł sobie prawo do mnie, próbował się odwoływać itd.

Spójrz na moje ręce, każdy palec powyginany. Tak wyglądają dłonie koszykarza.

Jarosław Jechorek

– Jaki był potencjał tamtej drużyny?
– Mieliśmy najniższy budżet w lidze, ale skład był solidny. Christophe Gregoire, były reprezentant Francji, naturalizowany Amerykanin Mike Gonsalves czy Sadi Diagne z Senegalu, którego datę urodzenia liczono na podstawie liczby krów, które urodziły się w jego wiosce. Takie pamiętam żarty z szatni. Byliśmy skazywani na pożarcie, ale preseason mieliśmy świetny, bo na 21 spotkań wygraliśmy chyba 17. Pamiętam, że w drugiej kolejce zagrałem bardzo dobrze, miałem double-double i ukazał się artykuł w "L'Equipe" zatytułowany "Niespodzianka z Polski". Pisano, że Roanne zmienia stereotypy, że już nie tylko Amerykanie są zatrudniani z obcokrajowców. Połechtało to moje ego, w końcu byłem na rozkładówce najbardziej poczytnego dziennika sportowego w Europie.

– Nie dokończył pan sezonu w Roanne.
– Kenny Simpson, świetny gracz, skręcił nogę. Próbowano go zastąpić na szybko, ale nie szło to w dobrą stronę. Musieli zatrudnić następnego obcokrajowca i zdecydowali się, że jak już dokonują zmiany, to pod kosz też wezmą nowego. Przyjechał niejaki Henderson i mnie wymienił. Ale klub zachował się bardzo dobrze, bo wypłacił mi wszystkie pieniądze, te odkładane na subkonto również. I jeszcze dostałem pokaźną odprawę.

– I mieliśmy wielki powrót do Lecha.
– Zastałem Lecha na czwartym czy piątym miejscu. Poznaniacy poprosili Roanne o moją kartę, ale Francuzi nie chcieli jej wydać, dopóki nie zobaczą, że podpisałem kontrakt. W pierwszej rundzie play-off graliśmy ze Stalą Stalowa Wola, pojechałem na pierwsze dwa mecze, ale nie zagrałem, bo nie miałem listu czystości. Okazało się, że wina leżała po stronie Lecha, czegoś nie załatwili. Chłopaki przegrali dwa mecze, ale w Poznaniu odrobili stratę i zrobiło się 2:2. Nawet nie byłem na tych dwóch spotkaniach w Arenie. W piątym meczu już mnie zatwierdzili i zagrałem. I to jak! Po moim świetnym występie wygraliśmy i awansowaliśmy do półfinału, gdzie czekała Victoria Sosnowiec.

– Lider po rundzie zasadniczej.
– Pamiętam, że w pierwszym meczu w Sosnowcu skręciłem nogę. Dograłem do końca, wygraliśmy i w szatni rozciąłem tejpa. Tylko patrzyłem jak noga mi rośnie. Od razu do szpitala i noga w gips. Drugi mecz przegraliśmy i było 1:1. To był weekend, a w środę i czwartek graliśmy u siebie. Co tu zrobić? W poniedziałek od razu ściągnęliśmy gips i pojechaliśmy do lekarza, który jako jedyny w Poznaniu miał lasery i jakieś pola magnetyczne. W tamtym czasie był pionierem. Okazało się, że jest kibicem, więc od razu miałem zabiegi z końską dawką. Jak w środę zakładałem buta, którego normalnie wiązałem na dwa razy, to wtedy ledwo zawiązałem na raz. Po rozgrzewce zapomniałem o bólu i zagrałem mecz za 32 punkty. Wygraliśmy oba spotkania i weszliśmy do finału. Zawsze tak miałem, że gdy pojawiały się jakieś problemy zdrowotne, kontuzje, to dodatkowo mnie mobilizowało. Spójrz na moje ręce, każdy palec powyginany. Tak wyglądają dłonie koszykarza.

– W finale przegraliście ze Śląskiem i był to ostatni medal mistrzostw Polski...
– W następnym sezonie Tomek Torgowski załatwił sponsora. Pojawił się facet, który miał robić kubki dla najpopularniejszego napoju na świecie, takie woskowane, czerwone, charakterystyczne. Ale tak jak zapał był bardzo duży, to po miesiącu zgasł. Wycofał się, mieliśmy kłopoty finansowe, przenieśliśmy się do Swarzędza. Akurat ja dawałem radę, bo miałem sporo pieniędzy z Francji. Jakoś udało się uratować drużynę i weszliśmy nawet do półfinału. W meczu o brąz nikt się za bardzo nie starał, żeby wygrać z Bobrami Bytom.

Jarosław Jechorek (nr 13) w zespole Roanne (fot. archiwum J. Jechorka)
Jarosław Jechorek (nr 13) w zespole Roanne (fot. archiwum J. Jechorka)

– Następnie miała miejsce pierwsza przygoda z Zieloną Górą.
– W Poznaniu Kijewski odmładzał drużynę. Grali już z nami Tomek Jankowski, Bartek Tomaszewski, później pojawili się Daniel Blumczyński, Darek Kondraciuk. W okresie przedsezonowym zagrałem jeszcze na dwóch turniejach. Najpierw w Bydgoszczy zostałem królem strzelców, a później w Zielonej Górze pojawiałem się na boisku na trzy/cztery minuty. No i zgłosił się po mnie Zastal, który wypożyczył mnie na rok za duże pieniądze. Chociaż początkowo miałem trafić, razem z Piotrkiem Baranem, do Bobrów. Ale żeby mieć pieniądze na nasze kontrakty, musieli najpierw sprzedać autobusy huty Bobry. Dziś to wydaje się nieprawdopodobne, ale wtedy nie byliśmy zaskoczeni. W końcu nic z tego nie wyszło.

– Jak wspomnienia z pracy z trenerem Tadeuszem Aleksandrowiczem?
– Przed nim był jeszcze Grzesiu Fiedorowicz. "Aleks" szybko zastąpił "Fiedkę" i miałem z nim świetne relacje. Często spotykaliśmy się we dwóch i analizowaliśmy mecze na wideo. Bardzo fajnie nam się pracowało. Przylgnęła do niego łatka, że dużo wymaga, ale we Francji przywykłem do mocnych treningów i mi to pasowało. U Aleksandrowicza nie podobała mi się tylko jedna rzecz – jak był trenerem Stargardu, w ciągu sezonu przez klub przewinęło się 45 obcokrajowców! Przecież to jest autobus ludzi. Mówimy, że nie ma pieniędzy na szkolenie, a nie żal nam na "ciemniaków". To taka dygresja. A w Zastalu popełniłem największy błąd w ocenie potencjału zawodnika. Chodzi o Roberta Morkowskiego. Myślałem, że z jego posturą nie będzie grał w koszykówkę, ale mnie zaskoczył i całkiem dobrze radził sobie na trójce.

– Zielona Góra kojarzy się jeszcze z jedną historią, która miała miejsce nieco wcześniej. Jak to było z tą imprezą w Drzonkowie?
– Stara historia, wszyscy znają, he he. 1989 rok, przyjechaliśmy z Lechem na mocno obsadzony turniej przedsezonowy. Wszyscy się tam znaliśmy. Po jakimś meczu, w weekend, trochę popiliśmy. Było nam mało, więc obudziliśmy kierowcę, żeby wytoczył autobus i pojechaliśmy na imprezę do Zielonej Góry, żeby się dobić. W zasadzie było nieciekawie i szybko się zwinęliśmy. Jak już żeśmy wychodzili z lokalu, jakiś koleś zaczepił Henia Wardacha. Nie mam pojęcia dlaczego to zrobił, od początku stał na straconej pozycji. Gdy przed klubem Henio się nad nim pastwił, nagle wjechał w nas samochód i zrobiło się zamieszanie.. Tamten się pozbierał, szybko wsiadł do auta i odjechali. Henio zobaczył, że ekipa, która była z tym gościem, wsiada do innego busa, więc chciał go zatrzymać i wybił szybę. O to była cała awantura.

– I miało to dalszy ciąg w ośrodku.

– Wróciliśmy grzecznie do Drzonkowa, ale za nami przyjechała policja. Zawinęli Henia. Kilkanaście minut później podjechał znajomy samochód z wybitą szybą. Wysiadło z dziesięciu karków, jak się później okazało byli to głównie ochroniarze z tego klubu, w którym byliśmy. Czuli się jak na dzikim zachodzie, plądrowali pokoje. Dzisiaj zachowalibyśmy się zupełnie inaczej, bo obudzilibyśmy wszystkich koszykarzy, a było tam siedem zespołów i chłopcy nie mieliby z nami szans. Wtedy schowaliśmy się w pokojach i niestety Jarek Marcinkowski poszedł zobaczyć co się dzieje. Wrócił zakrwawiony i w podartej koszuli. Trafił jednego gościa nogą w głowę. Dwa razy. Dostał za to wyrok w zawieszeniu, za przekroczenie obrony koniecznej, bo facet leżał przez tydzień w śpiączce. Miał pękniętą czaszkę w kilku miejscach. Po kilku miesiącach rozeszło się po kościach, nawet rozmawialiśmy z właścicielem tego lokalu i najbardziej poszkodowanym gościem. Nie było większych pretensji.

Jarosław Jechorek w meczu z Barceloną w 1990 roku (fot. archiwum J. Jechorka)
Jarosław Jechorek w meczu z Barceloną w 1990 roku (fot. archiwum J. Jechorka)

– Pan miał tam swój udział?
– Na szczęście nie. Nigdy w życiu nie musiałem używać pięści. Zawsze starałem się łagodzić sytuacje, obrócić wszystko w żart. Taki już jestem.

– Wspomniał już pan, że spędził trochę czasu we Francji, bo oprócz Roanne, był trzecioligowe wówczas Le Mans. Jaka była różnica między basketem polskim a francuskim?
– Zaangażowanie na treningach, intensywniejsze ćwiczenia, więcej zajęć z piłką, większa liczba zagrywek, systemy gry – czyli to, co mamy teraz. Musiałem zapamiętać 24 zagrywki, a wtedy to było dużo. Dałem radę, mimo że na początku nie znałem języka. Ale miałem inteligencję boiskową, w końcu byłem reprezentantem kraju.

– Uczestnikiem pięciu Eurobasketów.
– Alojzy Chmiel liczył wszystkie oficjalne występy i wyszło mu, że miałem 173 mecze w reprezentacji. Tylko zabrał te wszystkie zapiski ze sobą do grobu i nikt tego nie potwierdzi. Ale w 1991 roku dostałem medal za 150. mecz w reprezentacji. Było to na mistrzostwach Europy w Rzymie. A ostatni zagrałem w 1993, więc trochę tych spotkań jeszcze miałem. Na moim ostatnim Eurobaskecie pojawili się młodzi – Adam Wójcik, Maciek Zieliński i Mariusz Bacik. Pamiętam, że ganialiśmy ich za to, że palili ćmiki w pokojach!

– Jak ich traktowaliście?
– Na początku Adaś i "Bacior" byli traktowani surowo. "Oława" był skromnym chłopakiem. Chyba nie wiedział, że zrobi taką karierę.

– A pan widział jego potencjał?
– Wszyscy widzieli! Ale on lubił zapalić ćmika, pójść na imprezę. No normalny, młody chłopak.

– To było mniej więcej w tym okresie, w którym poznał późniejszą żonę, Krystynę.
– Poznali się chyba po Eurobaskecie, nie pamiętam dokładnie (poznali się rok wcześniej w Stalowej Woli – przyp. kol). Natomiast w 1993 roku już na pewno byli razem, bo przypominam sobie jedną imprezę. "Bacior", Zieliński, Dominik Tomczyk, Adam z Kryśką i ja jako ten stary. Czasem mnie ze sobą zabierali, bo byłem lubiany przez młodych i wiedzieli, że nie zrobię im obciachu. Przecież zorganizowałem osiemnastkę "Zielonemu"!

– Panie kochany! Gdzie takie imprezy?
– W "Relaksie" w Warszawie. Frankie Goes To Hollywood i "Relax, don't do it", te sprawy, he he. No, ale wracając do tej imprezy w 1993, to Krysia była już z Adasiem, mieszkali razem we Wrocławiu. Krysia zrobiła jakieś jedzonko i oglądaliśmy "Nagi instynkt". Patrzyliśmy czy Sharone Stone faktycznie nie miała majtek w tej słynnej scenie. Klatka po klatce, zatrzymywaliśmy na magnetowidzie. I faktycznie, to nie była ściema!

Adam Wójcik (fot. PAP)
Adam Wójcik (fot. PAP)

– Jak pan przeżył śmierć Adama Wójcika?
– Bardzo mocno. Tym bardziej, że po mojej terapii wyzwoliła się we mnie wrażliwość. Znów potrafię płakać prawdziwymi łzami. Wspomnienie kolegi wywarło wielkie emocje. Bardzo żałuję, że nie mogłem być na pogrzebie. Jechałem do Hamburga budować stoiska i nie mogłem z tego zrezygnować w mojej sytuacji.

– W pełni rozumiem. Musi pan łatać.
– Staram się unikać toksycznych ludzi. Nie cierpię wulgaryzmów na ulicach. Nie lubię rozmów telefonicznych w komunikacji miejskiej. Mierzi mnie brak kultury, który jest w Polsce w ostatnim czasie.

– Młodzież?
– Nie chcę generalizować. Bo są też wspaniali młodzi ludzie.

Co tak spoglądasz na zegarek?

– Przepraszam, ale kontroluję czas, żeby nie spóźnić się na pociąg powrotny.

– Ile już rozmawiamy?

– Dyktafon pokazuje ponad trzy godziny.
– Co? Niemożliwe. Lecę do mamy. Ma 82 lata. Na noce jestem u niej, opiekuję się nią. Mobilizuję mamę, żeby codziennie wyszła z domu, złapała trochę powietrza, była aktywna. Zjem jakiś późny obiad. Wpadaj częściej!

– Dziękuję, na pewno skorzystam z zaproszenia. Życzę zdrowia całej rodzinie. Panu szczególnie. I spokoju.
– Jestem bardzo spokojny. A jak odejdę z tego świata, to nic nie szkodzi. Bywały upadki, ale naprawdę miałem udane życie.

***
Jarosław Jechorek (ur. 31 maja 1961 roku) – koszykarz grający na pozycji środkowego. Ma 208 cm wzrostu. Czterokrotny mistrz Polski (1983, 1984, 1989, 1990), dwukrotny wicemistrz Polski (1982, 1991) z Lechem Poznań i czterokrotny brązowy medalista mistrzostw Polski – dwa razy z Lechem (1987, 1988) i dwa razy ze Śląskiem Wrocław (1985, 1986). Zawodnik roku polskiej ligi (1990). Uczestnik pięciu mistrzostw Europy z reprezentacją Polski (1981 – 7. miejsce, 1983 – 9. miejsce, 1985 – 11. miejsce, 1987 – 7. miejsce, 1991 – 7. miejsce).

MŚ: ale wsad! Balcerowski z góry przeciw USA
(fot. TVP)
MŚ: ale wsad! Balcerowski z góry przeciw USA

Zobacz też
Polskie koszykarki awansowały na mistrzostwa Europy!
Polki wrócą na mistrzostwa Europy po występie w 2024 roku (fot. Getty Images)

Polskie koszykarki awansowały na mistrzostwa Europy!

| Koszykówka 
Polscy koszykarze bliżej mistrzostw Europy. Pokonali Szwajcarów
Adrian Bogucki (fot. PAP)

Polscy koszykarze bliżej mistrzostw Europy. Pokonali Szwajcarów

| Koszykówka 
Bójki na boisku. Finały ligi zawieszone przez rząd
Finały greckiej ligi koszykarzy pomiędzy Panathinaikosem i Olympiakosem zostały zawieszone (fot. Getty Images)

Bójki na boisku. Finały ligi zawieszone przez rząd

| Koszykówka 
Euroliga powiększona! Zagra zespół... arabski
Kosykarze Fenerbahce Stambuł wygrali ostatnią edycję Euroligi (fot. PAP/EPA)

Euroliga powiększona! Zagra zespół... arabski

| Koszykówka 
Wielki triumf Fenerbahce! Są najlepsi w Europie
Fenerbahce triumfatorem Euroligi (fot. Getty Images)

Wielki triumf Fenerbahce! Są najlepsi w Europie

| Koszykówka 
Pech Polek! Do podium zabrakło niewiele
Julia

Pech Polek! Do podium zabrakło niewiele

| Koszykówka 
Porażka obrońców tytułu. Znamy finalistów Euroligi
W finale Euroligi zmierzą się AS Monaco i Fenerbahce (fot. Getty Images)

Porażka obrońców tytułu. Znamy finalistów Euroligi

| Koszykówka 
Wiemy, kto zorganizuje EuroBasket w 2029 roku
Eurobasket (fot. Getty Images)

Wiemy, kto zorganizuje EuroBasket w 2029 roku

| Koszykówka 
Wicemistrz Polski nie zagra o medale
King Szczecin nie zagra o medale (fot. PAP)

Wicemistrz Polski nie zagra o medale

| Koszykówka 
Polskie koszykarki na trzecim miejscu w debiucie w turnieju!
Stephanie Mavunga (fot. Getty Images)

Polskie koszykarki na trzecim miejscu w debiucie w turnieju!

| Koszykówka 
Polecane
Najnowsze
Polski klub rezygnuje z gry w europejskich rozgrywkach!
nowe
Polski klub rezygnuje z gry w europejskich rozgrywkach!
| Siatkówka 
ZAKSA Kędzierzyn-Koźle chce ponownie zagrać w LM (fot. Getty Images)
Ruszają KMŚ. Sprawdź grupy i terminarz meczów
KMŚ 2025 – terminarz, wyniki, tabele klubowych mistrzostw świata [AKTUALIZACJA]
nowe
Ruszają KMŚ. Sprawdź grupy i terminarz meczów
| Piłka nożna 
Polska w europejskiej elicie. I nie jest to powód do dumy
Reprezentacja Polski miała już sześciu selekcjonerów w czasie, gdy Zlatko Dalić prowadził Chorwację i odnosił z nią wielkie sukcesy (fot. Getty/PAP)
polecamy
Polska w europejskiej elicie. I nie jest to powód do dumy
Jakub Ptak
Jakub Ptak
Poważne problemy sprintera. Nie wystartuje w Tour de France
Michael Matthews (fot. Getty)
Poważne problemy sprintera. Nie wystartuje w Tour de France
| Kolarstwo / Kolarstwo szosowe 
Dariusz Dziekanowski o Probierzu: powinien być skreślony w ogóle jako trener [WIDEO]
Dariusz Dziekanowski o Probierzu: powinien być skreślony w ogóle jako trener (fot.Getty Images)
Dariusz Dziekanowski o Probierzu: powinien być skreślony w ogóle jako trener [WIDEO]
| Piłka nożna / Reprezentacja 
Iordanescu trenerem Legii Warszawa. Temat był już w zeszłym roku!
Edward Iordanescu został trenerem Legii Warszawa. Temat przenosin do Polski był już wcześniej!
Iordanescu trenerem Legii Warszawa. Temat był już w zeszłym roku!
fot. TVP
Piotr Kamieniecki
Polak mistrzem Włoch! Zimą odszedł z Lecha Poznań
Igor Brzyski występował w reprezentacjach Polski U17 i U18 (fot. Getty Images)
Polak mistrzem Włoch! Zimą odszedł z Lecha Poznań
Przemysław Chlebicki
Przemysław Chlebicki
Do góry