Już w 17 meczach prowadził reprezentację Polski Jerzy Brzęczek, co daje mniej więcej 1530 minut spędzonych przy linii bocznej. Jaki ułamek tego czasu sprawiał radość kibicom i pozwalał z dumą oraz optymizmem patrzeć na grę biało-czerwonych? Prawdopodobnie tylko mecz z Izraelem i połowa spotkania z Włochami. A więc niespełna dziewięć procent tego, co zobaczyliśmy.
GRANIE "NA UDO"
Gdyby spojrzeć wyłącznie na suchy wynik piątkowego meczu z Holandią, można by jeszcze przetrawić skromną porażkę. Biało-czerwoni grali na wyjeździe, grali ze znacznie lepszym rywalem, lwia część zespołów, które miałyby mierzyć się z Oranje w Amsterdamie, przyjęłaby taki wynik z godnością i pokorą. Trudno jednak o spokój i cierpliwość, gdy drużynę narodową ogląda się w takim wydaniu po raz wtóry. W takim, czyli w jakim? Skazującym się na rozpaczliwą defensywę, błagającym o miłosierdzie, nawet niemarzącym o tym, by wyjść z własnej połowy i zagrozić rywalowi. W wyjściowej jedenastce na spotkanie inaugurujące rywalizację w Lidze Narodów selekcjoner wykorzystał gwiazdy Juventusu, Napoli, Lokomotiwu Moskwa, Southampton, Leeds oraz Lecha Poznań. Ważne ogniwa Dynama Moskwa, Sampdorii oraz Herthy BSC, a także piłkarza który od nowego sezonu będzie grał w Benevento, a w ostatnich czterech latach napisał piękną kartę w historii Monaco, którego był kapitanem. Naprzeciwko ci ludzie mieli co prawda dwóch mistrzów Anglii, rozgrywającego Barcelony, króla Ligue czy świeżo upieczonego defensora Manchesteru City, lecz trudno uciec od uczucia wstydu, gdy widziało się przepaść, fosę, mur i bramę pod napięciem oddzielającą panów w białych i pomarańczowych koszulkach.
To nie był jednorazowy wypadek przy pracy. Nie można mówić tu o wyjątkowo słabym meczu, bo nawet najlepszym drużynom noga się czasem powinie i przyplątują się gorsze zawody. Problem reprezentacji Polski tkwi w tym, że to spotkanie idealnie wtapia się w obraz drużyny stworzonej przez Brzęczka. Drużyny grającej, jak mawia się kolokwialnie, "na udo" – czyli "albo się udo, albo się nie udo". Drużyny pozbawionej sensownego planu, drużyny pozbawionej charakteru i pasji, czego dowodem była akcja z ostatniej minuty. Gospodarze prowadzili jednym golem, czas nieubłaganie płynął, a piłka wciąż była w posiadaniu Holendrów. Pressing na połowie przeciwnika próbował zainicjować Arkadiusz Milik, który ruszył do Joela Veltmana, próbował jeszcze wywrzeć presję na Jasperze Cillesenie, ale gdy i spostrzegł w końcu, że koledzy mają w nosie atakowanie najwyraźniej skromna porażka im pasuje, to i on machnął ręką i zrezygnował.
O GUSTACH SIĘ NIE DYSKUTUJE
Oczywiście, że ani Leeds, ani Southampton, ani Sampdoria czy nawet Napoli to nie są drużyny z najwyższej europejskiej półki, ale biało-czerwoni od początku kadencji tego selekcjonera wyglądają raczej, jak gdyby obrońcy na co dzień grali w HJK Helsinki, środek pola tworzyli gracze Żalgirisu Wilno, a skrzydła napędzali wychowankowie Apollonu Limassol. Gdyby zebrać w głowie wszystkie mecze z Brzęczkiem na ławce, wyłania się żałosny obraz drużyny oddającej piłkę, cofającej się w obręb własnego pola karnego i obserwującej, jak rywal próbuje konstruować akcje i przedostać się pod bramkę. Owszem, nie da się dezawuować awansu na Euro 2020 z pierwszego miejsca w grupie, ośmiu zwycięstw w dziesięciu meczach i tylko pięciu straconych goli, ale w dużej mierze wzięło się to nie z koncepcji taktycznej, planu na kolejne spotkania czy olśniewającej postawy boiskowej. Najprościej mówiąc, w koszulkach z orzełkiem na piersi biegały lepsze indywidualności i to one ogrywały słabsze zespoły. To intuicja Krzysztofa Piątka pozwoliła pokonać na wyjeździe Austrię, Izrael czy Macedonię Północną, geniusz Lewandowskiego sparaliżował w Rydze Łotyszy, nawet zwycięstwo u siebie ze Słowenią było bardziej wyjeżdżone wślizgami Jacka Góralskiego, na czele z golem na 3:2, niż wypracowane składną i poukładaną grą gospodarzy. Na europejski dżemik to wystarczyło, klasowy zespół wypunktował te atuty jak wytrwany pięściarz.
Przez całe eliminacje kibice i sami zainteresowani zasłaniali się jednym z najgłupszych truizmów rządzących naszą piłką, a mianowicie – styl nie ma znaczenia. Polacy są generalnie świetni w takich teoriach, bo przecież uwielbiają powtarzać, że "o gustach się nie dyskutuje", choć w sumie nie wiadomo czemu miałoby się nie dyskutować. Siedząc w barze mlecznym i zamawiając obiad jeden gość weźmie pomidorową, a drugi stwierdzi, że woli szczawiową – i już mamy dyskusję o gustach, która raczej nikomu nie ujmuje. Lubimy też powtarzać, że "tylko winny się tłumaczy", więc idąc tym tropem logicznym byłoby zlikwidowanie stanowiska adwokata i z automatu karanie każdego, kto podejmuje próbę polemiki. Piłkarzom wbijamy szpilki sugerując, że są "tak dobrzy, jak ich ostatni mecz", zatem wiemy już, że Leo Messi jest piłkarzem beznadziejnym, bo najświeższym jego wspomnieniem jest 2:8 z Bayernem Monachium. I w końcu jak mantrę powtarzamy, że "styl się nie liczy, najważniejszy jest wynik". To myślenia naiwne i krótkowzroczne, które doprowadziło nas właśnie do takich meczów, jak ten piątkowy z Holandią.
Styl reprezentacja Polski miała w pierwszym meczu Brzęczka przez 45 minut starcia z Włochami. Miała go też, gdy ogrywała 4:0 Izrael. To daje mniej więcej 135 minut pożytecznej gry z co najmniej 1530 z trenerem Brzęczkiem. Gry napawającej optymizmem, pozwalającej wierzyć, że ten projekt może mieć wkrótce ręce i nogi. Ze Squadra Azzurra graliśmy 7 września 2018 roku, z drużyną Andreasa Herzoga 10 czerwca 2019 roku. Te nieco ponad dwie godziny przyjemnego futbolu stanowią zatem niespełna dziewięć procent czasu, który spędziliśmy na podziwianiu kadry.
OBEZWŁADNIENI Z ATUTÓW
Po 17 meczach kadry selekcjonera z Truskolasów trudno o jakikolwiek optymizm. Wiemy już, że trener nie nastawia się na grę w piłkę. Wiedzieliśmy to po poprzedniej edycji Ligi Narodów, wiedzieliśmy to po eliminacjach, gdy na Stadionie Narodowym Polacy wodzili wzrokiem za piłką i obserwowali, jak tłamszą ich Austriacy. Wiemy to też po meczu z Holendrami, którzy – tu uwaga, bo to statystyki zdumiewające – 41 procent czasu spędzili w trzeciej tercji boiska, czyli tej wokół pola karnego Polaków, przy zaledwie 17 procentach czasu w pierwszej tercji. Uśrednione pozycje stoperów Oranje wahały się na wysokości koła środkowego, czyli tam, gdzie... Krzysztofa Piątka – napastnika. Przerażająco wyglądają też heatmapy drużynowe, które losowo zaczepiony kibic na ulicy kibic, mający za zadanie dobrać nazwy drużyn, mógłby raczej przyporządkować starciu Manchesteru City z Watfordem lub reprezentacji Niemiec z Białorusią.
Brzęczek ma do dyspozycji być może najsprawniej operującego piłką Polaka w tym stuleciu (Zieliński), wszechstronnego pomocnika, który w Rosji z defensywnego stał się ofensywnym (Krychowiak), dysponującego bardzo groźną lewą nogą i strzałem z dystansu snajpera (Milik), ukochanego przez Marcelo Bielsę rozgrywającego (Klich) czy w końcu gościa, który wygrał w tym sezonie drużynowy tryplet i przez większość kibiców uznawany jest za najlepszego piłkarza mijającego roku (Lewandowski). Tymczasem selekcjoner takich zawodników obezwładnia z ich atutów, sprowadza do poziomu amatorów i zaleca im odmawianie pacierza we własnym polu karnym. Bo w końcu nie liczy się styl i nawet po żenującej porażce można przyznać, że jest się zadowolonym.
Być może styl nie liczył się w eliminacjach, gdy graliśmy z Łotwą, Macedonią Północną czy Izraelem. Ba, można nawet powiedzieć, że Francuzi mundialu w Rosji też nie wygrali, prezentując olśniewający, widowiskowy futbol. Trzeba być jednak niezwykle krótkowzrocznym, by nie dostrzegać nadciągającej katastrofy i po meczu, w którym rywale mieli 65 procent posiadania piłki, wygrali 16:2 w strzałach, wykonali dwa razy więcej podań i prawie połowę czasu spędzili w okolicy pola karnego, wychodzić do dziennikarzy z uśmiechem na ustach i pozytywnym nastawieniem. Kilka spotkań uda się wygrać grając piłkę siermiężną i organizują partyzanckie ataki, ale na dłuższym dystansie niedostatki piłkarskie wyjdą zawsze na wierzch. A zatem, cytując klasyka – "kilka niedociągnięć? A gdzie tu są dociągnięcia?".