Moje życie składało się z dwóch połów. Jak mecz. Do tej ciężkiej kontuzji i po przerwie, już w Lokeren.
24 września. Był rok 1980 i po raz ostatni zagrał w reprezentacji. Z Czechosłowacją, w Chorzowie. Miał mieć 80 występów i 50 goli. Zostało to nawet pokwitowane przez PZPN na okolicznościowym proporczyku, przechowywanym pieczołowicie w domowej izbie pamięci. Niestety, "nieznani sprawcy" zabrali mu 5 gier i dwa gole. Komu na tym zależało? Komu przeszkadzał taki bilans? Włodzimierz Lubański na linii...
Jerzy Chromik, TVPSPORT.PL: – Nasza wczorajsza rozmowa zaczęła się nie najlepiej, bo powiedziałeś, że nie znasz żadnego Jerzego Chromika.
Włodzimierz Lubański: – Nie no, Jurka Chromika, wspaniałego lekkoatletę, to znałem bardzo dobrze. Nie mogło być inaczej w Zabrzu. Był tam wielką osobowością sportową. Jego wyczyny na bieżni były głośno komentowane i o nim często się mówiło.
– Ściskałeś mu często rękę przy Roosevelta?
– Spotykałem, bo trenował przecież na tym samym stadionie, ale raczej sporadycznie. Ćwiczył przeważnie w innych godzinach. A nie wiem, czy coś ci powie nazwisko trenera lekkoatletycznego Gralki?
– A jakże, pamiętam!
– On właśnie był także blisko nas, piłkarzy. Mam bardzo miłe wspomnienia z nim związane. Po pierwszym roku gry w Górniku byłem wciąż jeszcze dzieciakiem, a gdy podrosłem kilka centymetrów i nabrałem takich piłkarskich szlifów, to on mnie zaprosił na obóz zimowy i ćwiczyłem razem ze sprinterami klubu. Muszę ci powiedzieć, że to mi bardzo dobrze zrobiło, bo w krótkim czasie poprawiłem dynamikę ruchu. I taki to jest ten mój wątek piłkarsko-lekkoatletyczny.
– Pan Hubert Gralka połączył więc biegacza Chromika i piłkarza Lubańskiego. To piękne.
– A widzisz! Klub był mały i świat jest mały...
– Mój ty idolu chłopięcych lat. Masz 16 lat i 188 dni, gdy wychodzisz na boisko w Szczecinie w pierwszym oficjalnym meczu reprezentacji. Z tym spotkaniem z Norwegią związana jest pewna anegdota. Zweryfikujmy jej prawdziwość, dobrze?
– Opowiadaj.
– Na tym na meczu był Eugeniusz Warmiński, ale ponoć nie zdołał uchwycić momentu z 34. minuty, gdy strzelasz swego pierwszego gola w drużynie narodowej i prosił cię zza bramki: – Włodek, zrób to jeszcze raz! Prawda historyczna czy fałsz?
– Nie no, to było 57 lat temu! Nie mogę tego zweryfikować, ale opowiem ci coś innego. Kiedyś Gienio, stojąc za bramką naszego przeciwnika, fotografował zawzięcie, a ja strzeliłem akurat cztery gole, było to bodaj na stadionie chorzowskiego Ruchu. Derbowy mecz, więc komplet ludzi i wspaniała atmosfera. A Eugeniusz Warmiński przyszedł po meczu i stanął przede mną, a był przecież wielkim kibicem warszawskiej Legii...
– Tak, tak, nawet zagorzałym!
– No, przecież dobrze pamiętasz. Popatrzył na mnie z podziwem i powiedział: – Kurczę blade, było muzykantów wielu, ale takiego to jeszcze nie widziałem!
– Było cymbalistów wielu, ale żaden z nich nie śmiał zagrać przy Jankielu! Mickiewicz i "Pan Tadeusz"!
– No właśnie.
– Cały pan Eugeniusz, cały on! A nam w redakcji jeszcze wiele lat później powtarzał do znudzenia, że jesteś warty tyle złota, ile ważysz. Najchętniej zabrałby cię z Zabrza do Warszawy przy pierwszej okazji. A Krzyśka Wągrodzkiego i Maćka Biegę jak wspominasz?
– No jak, obaj niezapomniani. Jak zaczynałem już kopać na poziomie reprezentacyjnym, to nasze kontakty były bardzo bliskie. To był duet reprezentacyjny dziennikarzy sportowych. Często rozmawialiśmy i w pewnym momencie zostaliśmy nawet przyjaciółmi. Z Maćkiem bardzo często się spotykałem.
– A można się tak po prostu zaprzyjaźnić nawet z najlepszym dziennikarzem, bez obawy o konsekwencje szczerości?
– Chodzi o to, by zawsze był wzajemny szacunek. Wiesz... Bo to nie było głaskanie po głowie i poklepywanie po plecach. To był obustronny szacunek z każdym z nich. Byli wspaniałymi dziennikarzami, najlepszymi specami od piłki w kraju, a "Sportowiec" był czytany od deski do deski. Wręcz wyrywano go sobie z rąk. Świetne dziennikarstwo, bardzo konkretne i świetni ludzie, nie tylko autorzy artykułów. Po prostu znali się na tym, o czym pisali.
– Kiedyś byłem świadkiem pewnej rozmowy telefonicznej Krzyśka Wągrodzkiego z Rzymem bądź Turynem. Usłyszałem – Zbyszek, zrobiłem dziś z tobą wywiad. Jak przyjedziesz do kraju, to sobie przeczytasz. Też miałeś takie wywiady?
– Nie, nie, ze mną i o mnie nie zmyślano. Ale jak potrzebowali jakiejkolwiek informacji ode mnie, to ją mieli, po prostu.
– Mam jeszcze kalendarz z drugiej połowy lat 80. przedstawiający zespół Lokeren. Przywiozłeś go nam do redakcji i ocalał. To bodaj wtedy uścisnąłem po raz pierwszy dłoń mego idola z dzieciństwa...
– No tak, ale tego klubu już nie ma. Zlikwidowany, w kwietniu zbankrutował. A kiedyś Lokeren liczył się nawet w Europie. Grał w europejskich pucharach, ale to już historia, niestety...
– A jak znosiłeś to wszechogarniające cię uwielbienie? Każdy chłopak między trzepakami chciał być Lubańskim...
– Pamiętaj o jednej rzeczy. Ja byłem wtedy też dzieciakiem. I nagle stałem się widoczny, szybko udało mi się spełnić chłopięce marzenia. Zagrałem jako szesnastolatek w reprezentacji kraju, więc stałem się swoistym drogowskazem dla każdego z moich rówieśników. Strzelałem coraz ważniejsze gole i byłem coraz bardziej rozpoznawalny. Jak miałem 8–9–10 lat i ojciec zabierał mnie na mecze, to czułem tę atmosferę wielkiego wydarzenia sportowego i widziałem na własne oczy wielkie sławy piłki, nawet europejskiego formatu. Byłem chociażby na pokazowym meczu z Realem Madryt na Śląsku. Di Stefano i Gento! Takie nazwiska! A myśmy ich znali tylko z opowiadań, bo nikt ich nie oglądał w grze. I chyba wtedy pomyślałem sobie, o kurczę, jak to byłoby dobrze, gdybym kiedyś mógł tu zagrać. Stary, takie marzenia to wtedy miał chyba każdy dzieciak. A ja w pewnym momencie zacząłem spełniać nie tylko swoje marzenia, ale dawać też nadzieję młodym, że moja droga jest do powtórzenia, że to jest możliwe.
– Trzeba tylko bardzo chcieć i pracować.
– Być konsekwentnym w staraniach i można być jak Lubański.
– Książka "I ty zostaniesz Indianinem" w wersji "I ty zostaniesz reprezentantem". A twój pierwszy telewizor?
– Ojciec pracował w kopalni...
– Władysław miał na imię?
– Tak, Władek. Górnicy mieli przywileje, rozumiesz, dostawali talony czy bony na dobra wyższego rzędu. Mogli sobie kupić nawet telewizor. I pewnego dnia z nim przyjechał. Pierwszy ruski odbiornik, już nie przypominam sobie marki. Przychodzili do nas sąsiedzi z całego bloku. Na niektórych programach to był komplet.
– A pamiętasz pierwszy mecz obejrzany w telewizji? Mój to ćwierćfinał Portugalia - KRLD, a potem jeszcze finał MŚ 1966. Obraz czarno-biały, ale na telewizorze u sąsiadów była taka szyba w trzech kolorach. Na górze trochę niebieska, w środku żółta, a na dole jakby zielona. Trawa jak żywa!
– Ha, ha... A ja przypomniałem sobie inne zdarzenie. Mieszkaliśmy wtedy w Sośnicy, był mecz naszej reprezentacji, dodatkowy, rozgrywany w Niemczech. I jeden telewizor był przy boisku Górnika Sośnica, byłem wtedy jeszcze trampkarzem. Wszyscy zgromadzili się w świetlicy, a przekaz był taki, że na ekranie padał ciągle śnieg.
– Za cholerę nawet jednej sylwetki nie dało się zobaczyć podczas tej śnieżycy.
– Skręcało nas ze złości, bo to był bardzo ważny mecz dla reprezentacji Polski. Słyszałem tylko nazwisko Gerarda Cieślika, bo było najczęściej wymieniane przez komentatora.
– Czy kiedykolwiek, po czerwcu 1973, spotkałeś McFarlanda, po którego faulu podczas meczu z Anglią na Stadionie Śląskim twoja kariera stanęła pod wielkim znakiem zapytania?
– McFarlanda już nigdy nie widziałem, chociaż byłem w Anglii po tym ciężkim urazie. Zostałem zaproszony przez piłkarzy Tottenhamu Hotspur. Zaprosili mnie na swój trening, kopałem nawet z nimi piłkę. Taki epizod po tej kontuzji, niedługo po niej, podczas rehabilitacji...
– Czy gdyby po tym wejściu tenże McFarland nie pochylił się nad tobą z wyrzutem, sugerując, że udajesz, a zdobył się na gest współczucia, to byłby mniejszym wrogiem publicznym w Polsce?
– Nie no, najgorszy to był ten mały rudy Alan Ball. Podleciał i coś do mnie wykrzykiwał.
– Rozumiałeś trochę już po angielsku?
– Nic nie rozumiałem, a gdybym nawet znał język, to słowa i tak do mnie nie dochodziły. Taki to był ból. Zwijałem się, bo trzasnęło mi kolano. Ten Ball coś krzyczał w niezrozumiały sposób, a McFarland tylko nade mną stał. Zdarzenie wyglądało dość niewinnie. Wszedł mi wślizgiem na drugim kroku. Trafił mnie w piętę, bo spóźnił się z interwencją. A pech polegał na tym, że na drugim kroku źle stanąłem i pękło mi w kolanie.
– Jest taki termin – ból dojmujący. Taki wtedy był? Pamiętasz z chłopięcych lat równie silny, po upadku lub uderzeniu kolegi?
– Będąc dzieciakiem nie raz i nie dwa dostawałem po kościach na podwórku, ale skręceniom stawu skokowego, które były na porządku dziennym, nie towarzyszy aż taki ból, którego doświadczyłem po wejściu McFarlanda. Tamten ból był przeszywający. Wieźli mnie tą karetką, błagałem, by dali mi coś na uśmierzenie, ale wtedy nie mieli żadnych środków przeciwbólowych.
– Wszystko robiono na żywca, nawet nerwy z jedynek wyrywano bez znieczulenia!
– No niestety, medycyna była wtedy "na żywca". Gdzieś po godzinie krew zaczęła się uwalniać, a kolano puchło w oczach. Oczywiście nie mogłem spać, a gdy rano przyszedł do mnie lekarz, to się za głowę złapał i powiedział: – O rany Włodek, to jest bardzo poważny uraz. Swoje przeszedłem w tych Piekarach.
– A kto wpadł na pomysł, by wysłać cię potem do kliniki w Wiedniu?
– Klub. Ale zaraz ci wytłumaczę, o co chodziło z tym Wiedniem. Po pierwszej operacji w Piekarach Śląskich nie mogłem wrócić do pełnej sprawności. Cały czas mnie to kolano bolało i bolało, miałem z nim nieustające problemy. Po jednym z treningów Górnika, gdy ćwiczyliśmy rzuty wolne, to kolano mi się zablokowało. Nie wiedziałem na dobrą sprawę co się stało, wróciłem do szatni i ogłosiłem, że w tej sytuacji to kończę karierę, dziękuję bardzo. A za dwa dni był mecz ligowy. Przyszedłem na stadion, ale już wtedy nie grałem. A na trybunach był wiceminister górnictwa, pan Porąbka. Górnik wygrał, a po meczu w szatni mówię – panie ministrze, ja kończę karierę, muszę sobie coś innego w życiu znaleźć. On popatrzył na mnie i zawołał lekarza klubowego. Rzucił: – Jutro jedziesz do Wiednia. Na konsultacje. Dostałem paszport, bilet i pojechałem do Wiednia. Okazało się, że całe szczęście, bo tam wyszło, że ta pierwsza operacja w Piekarach to była niedokończona i pojawiły się nowe, duże problemy z tym kolanem.
– Od prawie pół wieku krąży po kraju opowieść, że pomylono ci kolano do zoperowania i otwarto zdrowe. To bajka dla gawiedzi?
– Nie, nie, to jest bzdura. Ktoś sobie może ją wymyślił, żeby zrobić aferkę. Operowane było chore kolano.
– W Wiedniu był fachowiec z prawdziwego zdarzenia i wreszcie medycyna stanęła na wysokości... kolana.
– Po konsultacji lekarz mi powiedział, że operacja będzie trwała pół godzinki. A trwała półtorej! Tam był taki zwyczaj, że dzień po zabiegu lekarz przychodził i opowiadał pacjentowi, co zrobił. Nie rozumiałem po niemiecku, ale był ze mną lekarz klubowy mówiący perfekt. Poprosiłem dr. Schwingera, aby mi zdał relację – co było i jak było. Sprawa wyglądała niesamowicie, bo doktor najpierw starannie zamknął drzwi do pokoju. Było nas tylko trzech i zaczął mówić o detalach. Zaczął od tego, co zastał w kolanie. I im dłużej on mówił, to ja się coraz bardziej pociłem, a nasz lekarz-tłumacz zaczął płakać! Kurczę blade, po prostu zaczął płakać.
– Wierzyć się nie chce...
– No tak! A ja na tym łóżku, pod takim baldachimem przykrywającym kolano, zwątpiłem we wszystko. Dodał, że największym kłopotem było to, że ja przez te obciążenia treningowe, które narzuciłem sobie po pierwszej operacji, doprowadziłem do powstania wewnątrz kolana guza, który wiedeński chirurg musiał spiłować, a właściwie odpiłować. Dlatego to tak długo trwało – wyjaśnił Austriak. Piłowano mi kość! Stary, wyobrażasz to sobie? Nie zacząłem sam płakać, ale widząc płaczącego tłumacza, spociłem się jak w saunie. Na koniec zapytałem tylko o jedną rzecz: – Panie doktorze, czy ja jeszcze będę kiedyś grał w piłkę? On się przez dłuższą chwilę zastanowił i powiedział: – Będziesz musiał dużo pracować, ale w piłkę jeszcze pograsz. Ja z radością: – OK. To mi wystarczy. Ha, ha, ha...
Będąc dzieciakiem nie raz i nie dwa dostawałem po kościach na podwórku, ale skręceniom stawu skokowego, które były na porządku dziennym, nie towarzyszy aż taki ból, którego doświadczyłem po wejściu McFarlanda. Tamten ból był przeszywający. Wieźli mnie tą karetką, błagałem, by dali mi coś na uśmierzenie, ale wtedy nie mieli żadnych środków przeciwbólowych.
– Cudne i wstrząsające zarazem. Powiedz mi Włodku, jakie teraz znasz języki, bo wtedy nie znałeś ani angielskiego, ani niemieckiego
– Niderlandzki, bo tutaj to jest oczywiste, francuskiego trochę liznąłem, po angielsku się też dogadam, no i te języki, które były obowiązkowe w naszych szkołach, czyli rosyjski absolutnie bezproblemowo i... polski. Trochę jeszcze czeskiego, tak po troszkę połykałem słówka z każdego.
– A dla mnie zawsze byłeś przykładem, prawie odosobnionym, który mówi biegle po polsku!
– Nie tam, co ty, ja jako Ślązak z poprawną polszczyzną? Przesadzasz.
– Tym większy, że jako Ślązak odszedłeś tak daleko w stronę literackiego polskiego. Żadnej gwary...
– No wiesz, w moim domu rodzinnym dbano o język ojczysty. Rodzice pilnowali. Byli spod Oświęcimia. Z takiej mało znanej miejscowości Brzeszcze...
– A mama jak miała na imię?
– Aniela. Dbała, aby w domu mówiło się poprawnie po polsku.
– A w szkole byłeś prymusem?
– Coś ci powiem. Parę lat temu odwiedziłem swoją szkołę w Sośnicy i ku mojemu zdziwieniu okazało się, że nie byłem takim zupełnie złym uczniem.
– No, no...
– Tak! W szkole podstawowej to byłem nawet wyróżniany. Dostałem taki ładny dyplomik, pozwoliłem sobie go oddać do muzeum. Takie bowiem powstało w klubie w Zabrzu. Są tam różnego rodzaju pamiątki, a jedną z nich jest teraz mój dyplom prawie prymusa, ale największym dobrem jest mój pierwszy kontrakt zawodowego piłkarza. Podpisany oczywiście z Górnikiem i to jest historia nie z tej ziemi, bo to jest kontrakt bez cyfr! Dziś kontrakt bez cyfr byłby niedopuszczalny.
– Dlaczego? Kwotę każdy sobie wstawia sam i spokój!
– Dobry dowcip. A mój pierwszy był taki, że z reprezentowanym przez ojca Władysława obywatelem Włodzimierzem Lubańskim podpisuje się kontrakt i tak dalej, i tak dalej. Zapewnia mu się pomoc w szkole i ewentualne przygotowanie do studiów. I jeszcze była taka klauzula – jeżeli nie spełnię oczekiwań sportowych klubu, to wtedy się mnie pozbędą.
– Groźba karalna?
– A jak! Jest do sprawdzenia w szafce muzealnej w Zabrzu.
– Nie chciałeś, by twoje studia wyższe były fikcją. Nikt ci więc nie przyniósł na tacy tytułu magistra po finałach mistrzostw świata.
– Zacząłem! Nie byłem na nich sam, bo ze mną został wysłany Stasio Oślizło. Nawet przygotowywaliśmy się do tych studiów, ale słuchaj stary, jak to się mogło udać? W ciągu roku przez osiem miesięcy na zgrupowaniach. Do tego wyjazdy na mecze. Poszedłem raz na zajęcia, drugi raz, a potem przez miesiąc mnie nie było. Po kwartale powiedziałem kulturalnie i uczciwie – przepraszam bardzo, ale tak dalej nie może być. Ja się koncentruję na piłce i dziękuję uprzejmie za ten start na uczelni, ale nie będę stwarzał fikcji i zrezygnowałem.
– Akurat wtedy zaczęliście pukać do piłkarskiej Europy...
– Jechałem codziennie na takiej adrenalinie, że głowa mała. Dwa treningi na dobę! Studia z piłką były nie do pogodzenia. Przynajmniej w moim przypadku.
– Wiesz, gdzie są chłopcy z tamtych lat? Masz ich numery telefonów i regularnie do nich dzwonisz? Zawsze byłeś kojarzony z Zygfrydem Szołtysikiem.
– Od czasu do czasu się zdarza. Wczoraj rozmawiałem z Jurkiem Gorgoniem. Umawiamy się powoli na obchody stulecia urodzin Kazimierza Górskiego. Mają być w lutym przyszłego roku w Warszawie. Kontaktujemy się telefonicznie, a od czasu do czasu osobiście i rocznicowo.
– A z iloma "górnikami" utrzymujesz stały kontakt? Niedawno adiustowałem wywiad z Władysławem Szaryńskim.
– Władziu tak, był na ostatnim spotkaniu w Zabrzu, przed pandemią. Zjawił się Hubert Kostka i Jasiu Gomola, Zygmunt Anczok i Jan Banaś. Jak są takie spotkania, to stawiamy się niemal w komplecie. Nie wszyscy są w stu procentach sprawni. No wiesz, lata lecą. Czas robi swoje. Szczerze mówiąc, po dłuższym czasie tęsknię za tamtymi chłopakami.
– Nostalgia każdego dopada. A do kogo ci najbliżej? To Zyga Szołtysik?
– Nie mam specjalnych gorących linii. Nikogo nie wyróżniam. A Zyga? Oczywiście bliski, ale z nim mam akurat najmniejszy kontakt, bo, kurczę, gdzieś zatraciłem jego numer telefonu. Do tego Gorgoń i Oślizło. Z nimi mam częstszy kontakt niż z innymi. Do tego jeszcze Józek Kurzeja...
– Doktor Kurzeja! Skończył medycynę, grając w Górniku...
– Doktor Kurzeja. Spędziliśmy z nim wspólne wakacje w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Są takie znajomości na całe życie...
– Grzesiek Lato chwali sobie życie daleko od szosy. Też macie dom na uboczu?
– Już nie. Nie tak dawno wróciliśmy do miasta. Sprzedaliśmy duży dom z dużym ogrodem, nie tylko dlatego, że było tam za dużo pracy. Zależało nam na nowoczesnym mieszkaniu. Trzeba było pewne rzeczy zrewidować i przewartościować, że tak powiem. Mieszkamy teraz w centrum miasta, w trzypiętrowym. budynku.
– Zgiełk miasta i wygoda?
– To jest ścisłe centrum Lokeren. Okna z widokiem na rynek. Pod domem jest rzeka, tryska woda z fontann. Enklawa natury, choć miasto. Jesteśmy bardzo zadowoleni.
– Żyjecie sobie spokojnie we dwójkę...
– Tak, z żoną. Jedno dziecko jest bliżej. Michał jest właściwie przy nas, mieszka w Lokeren, ma domek i firmę, a Gosia mieszka troszeczkę dalej, po drugiej stronie Belgii, ale ma zamiar przenieść się bliżej nas. Takie są ostatnie wiadomości. Tak że dzieciaki będą na starość przy nas.
– Rozczula mnie za każdym razem twoje zdjęcie z żoną z lat 70. Zrobione w kuchni, przy zlewozmywaku...
– To jest niestety fikcja. Założyli mi fartuszek i jeszcze dali do ręki coś do wycierania naczyń.
– Pozowane?
– Ha, ha, ha. Nie, nie żartuję, bywałem w tej małej kuchni. Rzeczywiście, tak było. Pomagałem Grażynce. Nadal pomagam. Choćby zrobić jajecznicę.
– A ile lat z tej kuchni nie wychodzisz, czyli jak długo jesteście razem?
– Przy mnie jesteś trampkarz. Ty jesteś trampkarz! Parę dni temu minęły 52 lata.
– 52?
– Tak.
– Nie do uwierzenia. Łączy nas więc to, że tylko jedna kobieta na całe życie. Dziś bardzo rzadkie...
– Co ja zrobię, że spotkałem akurat cudowną dziewczynę. Nie tylko piękną, ale...
– Mądrą!
– Grażynka jest wspaniała, wyrozumiała...
– Pewnie jest obok i słucha, więc brak ci przymiotników...
– Jest, ale nie dlatego tak mówię, jesteśmy od 52 lat szczęśliwym małżeństwem.
– Plus narzeczeństwo.
– Proszę? Ile przed ślubem? Jeszcze parę lat. Pewnie trzy, cztery. Czekaj, bo Grażynka mi tu podpowiada z kuchni. Ile? Żona mówi trzy lata, więc tak musiało być.
– Jak tak mówi, to nie można podważać?
– To musi być prawda.
– Była to szkolna miłość?
– Nie, nie, nie! Co prawda chodziliśmy do tej samej szkoły, ale to były inne klasy. Poznaliśmy się jednak dopiero po ukończeniu szkoły.
– A jak zaczepiłeś, to już pewnie tylko żona pamięta?
– No tak, chyba tylko ona.
– Nie podrywałeś chyba na znanego piłkarza?
– Co ty, ona na piłce się nie znała. Nawet nie wiedziała, że jestem piłkarzem. Jak się dowiedziała, to... Dziś już nie pamięta, po ilu miesiącach. Pamiętasz, Grażynko?
(Z oddali dobiega – już nie pamiętam!)
– To chciała zerwać...
– Na szczęście nie, ale zapytała: co oni robią, ci piłkarze? Jej rodzina też się sportem nie interesowała. Ale jak chłopak zaczął odwiedzać dziewczynę i czasami kwiatuszek przyniósł, to rodzice też zapytali, a co ten Włodek robi? Pierwsze pytanie, czy studiuje, czy chodzi jeszcze do szkoły. A tu się okazało, że...
– Ani nie studiuje, ani nie pracuje, tylko kopie piłkę całymi dniami. Taki niebieski ptak, jak mawiało się o tych bez stałego zajęcia...
– Ha, ha, tylko kopie piłkę...
Grałem 80 razy w reprezentacji, 80 razy grano mi Mazurka Dąbrowskiego. Wkładałem koszulkę z białym orzełkiem. Też 80 razy. Nie wiem, dlaczego odebrano mi 5 meczów?
– Tata Grażyny mógł więc śmiało powiedzieć, córeczko, to nie dla ciebie partia...
– Był lepszy numer. Żona to pięknie opowiada. Jej rodzice mieszkali jeszcze ze swoimi rodzicami. Kiedyś zaprosili jej dziadków przed telewizor i mówią, że dziś będą oglądali razem mecz, bo będzie grał chłopak Grażynki. I usłyszeli:
– A dlaczego mamy oglądać jakiś nudny mecz?
– No bo tam chłopak Grażynki występuje!
– Aaaa, a dlaczego oni mają tylko jedną piłkę?
Takie to były numery!
– Cudowne opowieści. Dzielisz się nimi tak, jakbyśmy się znali sto lat, a znamy się tylko niecałe 60?
– O właśnie, to jakaś tajemnica.
– Sprawdzałeś się wiele razy przed mikrofonem. Czy dom spokojnej komentatorki to nie był dobry pomysł na resztę życia? Znudziło się ocenianie meczów?
– Nie, nie, nie. Byłem zapraszany i fajnie mi się to robiło. Chyba nie zanudzałem ludzi, bo raczej konkretnie mówiłem.
– Mówiłeś o tym, na czym się znasz. I to jest podstawa każdego zajęcia.
– No właśnie. Mówiłem tylko o tym, czego normalny kibic nie widzi. OK. To było fajne doświadczenie. Teraz powinni robić to młodsi. Zawsze można do mnie zadzwonić i zapytać, co myślę o jednym czy drugim meczu.
– A nie masz tych meczów teraz dosyć? To już nie te czasy, gdy czekało się dwa tygodnie na pucharową środę z Górnikiem lub Legią. A teraz mecz goni mecz.
– To fakt, że mamy zatrzęsienie transmisji. Ja sobie je trochę selekcjonuję. Oglądam polską, angielską, hiszpańską, no i naturalnie belgijską. Do tego jeszcze niemiecką. Trzeba po prostu wybierać najciekawsze. Selekcjonuję drużyny, które lubię oglądać...
– To jesteś selekcjonerem...
– Po prostu lubię dobre widowiska piłkarskie. To mi nadal sprawia przyjemność.
– A patrząc na Holandia – Polska.
– Wiedziałem, że rywale są lepsi od nas. Technicznie i taktycznie. Inna inteligencja piłkarska. I tak to niestety wyglądało na boisku. Odebrali nam piłkę na początku meczu i musieliśmy za tą piłką biegać. Bez okularów było widać, że to bardzo męczyło naszych chłopaków. Holendrzy wygrali zasłużenie i był to najniższy wymiar kary. Byli lepszym zespołem, trzeba to wyraźnie i jasno powiedzieć. Mam nadzieję, że to będzie dla reprezentantów dobra lekcja futbolu. Do takich meczów trzeba być po prostu lepiej przygotowanym. I pograć trochę bardziej agresywnie.
– Jak tam żyjesz, to łatwiej teraz odpowiedzieć na pytanie, skąd jesteś. Poland? Nie, Holland!
– Nie, nie jest aż tak źle. Patrzyłem na zespół polski z sympatią i zadowoleniem, ale graliśmy z bardzo dobrym zespołem. I nie mogliśmy sobie z nim poradzić. Może zabrakło przygotowania motorycznego, co w pandemii jest zrozumiałe. Albo zabrakło umiejętności, by na takim poziomie powalczyć, ale rewanż w Polsce może być zupełnie inny.
– Pretekstem naszej rozmowy jest rocznica. Czterdzieści lat minęło od Polska – Czechosłowacja i pożegnania napastnika tysiąclecia. 75 meczów i 48 goli czy 80 i 50 bramek?
– Chciałbym kogoś o to zapytać i to raz na zawsze ustalić.
Nie chciałem grać. Ale wiesz, jak to jest, wyjdź Włodku, oni będą się ciebie bać. No i wyszedłem i stało się to, co się stało. Grałem alibi. A że byłem ładnie ubrany i niepobrudzony, to wyżywano się, przezywając aniołem.
– Masz przecież pamiątkowy proporczyk, który potwierdza – 80 spotkań w drużynie narodowej i 50 goli? Ktoś cię potem okradł?
– Mam do dziś ten piękny proporczyk od PZPN. To unikat, prawda? Nie wiem, skąd te korekty. Grałem 80 razy w reprezentacji, 80 razy grano mi Mazurka Dąbrowskiego. Wkładałem koszulkę z białym orzełkiem. Też 80 razy. Nie wiem, dlaczego odebrano mi 5 meczów? Jakie były kryteria? Dlaczego nagle nie uznano pewnych spotkań narodowej?
– Ostatni był z nieistniejącą Czechosłowacją, więc może ten też można podważyć? Albo uznać, że 75 był z Czechami, a 76 ze Słowacją.
– No tak, ale jest lepszy numer. Idąc tym tropem rozumowania, to grając z ZSRR mogli mi pododawać za Ukrainę, Białoruś, Litwę, Łotwę i Estonię. O Gruzji nie wspominając. Czyli miałbym grubo ponad 80, a może nawet i sto występów w narodowych barwach.
– O! I to jest wskazówka dla statystyków!
– To jest dopiero pomysł!
– To jest nasza odpowiedź, my tą statystyką otworzymy oczy niedowiarkom!
– Bareja wiecznie żywy.
– A którego gola najchętniej przywołujesz po zamknięciu oczu?
– Nie można jednego wybrać, ale były takie szczególne, które na poziomie międzynarodowym zrobiły wrażenie na obserwatorach. Na pewno jednym z takich specjalnych był ten z Rangersami w Glasgow. Odjechałem od połowy boiska obrońcom i przekręciłem ich dwa razy w polu karnym, nawróciłem bramkarza i strzeliłem. To była taka bramka po indywidualnej akcji, z wysokiej półki. A na poziomie reprezentacyjnym to na pewno gol z Anglią po odebraniu piłki Bobby’emu Moore’owi. To są takie bramki, których się nie zapomina. Pamiętam też taki mecz na wyjeździe z Turcją, jeden z moich pierwszych, a strzeliłem w nim pięknego gola z półwoleja. No wiesz, były, były ładne bramki, których się nie zapomina.
– Czysty jak anioł. To jeszcze opowiedz o białej koszulce, w której przestałeś cały mecz...
– Rewanżowy mecz z City w Manchesterze. Wyszedłem na boisko tylko dlatego, że chłopcy bardzo tego chcieli. Wyjątkowe spotkanie. Byłem czyściutki, ani razu się nie przewróciłem, a warunki do gry były fatalne. Mogłem wybrać. Albo odmówić gry, albo przystać na prośbę kolegów. Nie był to najlepszy występ, ale w innych meczach to odrobiłem.
– Byłeś takim białym "strachem na wróble"?
– Trochę. Moje wyjście ważyło się do ostatniego momentu. Nawet w naszym pierwszym meczu w Chorzowie z MC, w którym strzeliłem bardzo ładnego gola po podaniu Erwina Wilczka, też już grałem z urazem stawu skokowego. Przed rewanżem to się jeszcze tak pogorszyło, że nawet jako strach na wróble mogłem nie wystąpić. Nie chciałem grać. Ale wiesz, jak to jest, wyjdź Włodku, oni będą się ciebie bać. No i wyszedłem i stało się to, co się stało. Grałem alibi. A że byłem ładnie ubrany i niepobrudzony, to wyżywano się, przezywając aniołem.
– Nazwisko Lubański od zawsze magnetyzowało. Wielu chciało się przy tobie ogrzewać, wielu chciało przy twojej pomocy osiągać niekoniecznie czyste cele.
– Owszem, były różnego rodzaju podchody i próby zwerbowania mnie, ale zawsze pozostawałem sobą i nie dawałem sobą manipulować.
– Takim chętnym był prezes Józef Wojciechowski z Polonii Warszawa.
– Tak, to był taki epizod. Byłem wtedy wolny, mogłem sobie na więcej pozwolić, nawet przyjechać na taką awanturkę. Nie wspominam dobrze tego epizodu, bo zabrakło współpracy, a był dyktat prezesa. I koniec. Nie ma co tego rozgrzebywać. Po prostu życiowa nauczka. Zabrakło kompromisu.
– A z menedżerki nie za szybko zrezygnowałeś? Miałeś przecież najwyższą możliwą licencję.
– Miałem, ale ją oddałem, gdy wróciłem do zawodu trenera. Menedżerem byłem przez 12 albo nawet 13 lat. To było fajne doświadczenie. Wielu chłopakom pomogłem. O to musisz zapytać tych, z którymi współpracowałem.
– Choćby Roberta Warzychy?
– Robert był jednym z pierwszych. Trafił z Górnika do Evertonu. Tak, tak. Grał tam dobrze, później pojechał do USA i tam się ustawił. Na pewno był piłkarzem, który poszedł w dobrym kierunku.
– Ummm. Wiem że jesteś znawcą win. Co na świąteczny stół? To już niedługo...
– Ojojoj. Tutaj trafiłeś w sedno sprawy. A jakie winka lubisz?
– Starszy syn powiedziałby bez wahania, byle nie francuskie...
– To nie jest prawda. Musi jeszcze trochę podegustować i nauczyć się szacunku do winnic. Ja ci coś powiem. Jestem zwolennikiem win z okolicy Bordeaux. Uwielbiam Saint Julien. Nie pogardzam też Pomerolami. Można je latami przechowywać. Teraz zrobiłem się tak wybredny, że aż mi czasami głupio. Szukam już tylko butelek specjalnych.
– Niekoniecznie drogich?
– Nie chodzi o to, aby były to drogie butelki. Nie muszą. Mogą być w przyzwoitych cenach. Łatwo dziś wydać paręset euro na wino, które ma jakieś swoje walory, ale... Grażynka mi tu podpowiada, że bardzo dobre wina nie są tanie! Voilà! I tak małżonka skończyła naszą dyskusję o dobrych butelkach. Ha, ha, ha. No!
– Po sprzedaży domu pewnie masz mniej miejsca na ścianach na ulubione obrazy Piotra Michałowskiego?
– No jak? Siedzę właśnie przed akwarelami Michałowskiego. Uwielbiam jego malarstwo. Dla takich obrazów zawsze znajdzie się miejsce.
– A dlaczego akurat Piotr Michałowski?
– No bo po prostu mi się podoba! To jest coś, co przemawia do mojej wyobraźni. Jest ładne i wyjątkowe. Nie ma już tego dużo, bo są to tylko te, co zostały z mojej dużej kolekcji. Podziwiam także innych naszych wspaniałych malarzy.
– A jakich?
– Miałem obrazy Malczewskiego, Fałata. Był taki czas w moim życiu, że zacząłem się bardzo interesować malarstwem. Zarazili mnie koledzy z najbliższego otoczenia. Byli zwariowani na tym punkcie, a ja dałem się wciągnąć. Nie żałuję. To fajna sprawa.
– Zatrzymasz dłużej wzrok i od razu twojej wyobraźni jest lepiej?
– Tak jest! Człowiek się wewnętrznie uspokaja.
– Jak wygląda dzień powszedni państwa Lubańskich? Masz jakieś obowiązki czy jesteś panem swojego czasu?
– Dużo czasu poświęcamy na sport, chodzimy na zajęcia fitness trzy razy w tygodniu, a Grażynka to nawet częściej. Mamy też swoje towarzystwo, wielu Polaków, którzy tutaj mieszkają. Jestem tu zauważany, nawet ostatnio belgijski związek piłkarski wyróżnił mnie w okolicznościowym albumie, ta kariera tutaj została więc doceniona. Zrobiło się trochę dobrej roboty dla Polski. Teraz pandemia nas trochę zablokowała, więc podróżujemy mniej. Wsiadaliśmy w samochód i jechaliśmy do Paryża albo do innych miast francuskich. Albo do Luksemburga lub Niemiec. Teraz to się zawaliło, ale dobrze wykorzystaliśmy czas, który był.
– Tylko wnucząt brak...
– Niestety, na razie ich nie mamy.
– A mają być?
– Wciąż czekamy. No...
– Piękne zakończenie szczerej rozmowy. Na inne szkoda bowiem czasu.
– Dobrze, że nie zmieniam numerów telefonów. Ten nasz jest już antyczny. Od wielu lat taki sam.
– To miałem szczęście. Przeproś panią Grażynę, że oderwałem cię od zmywania naczyń.
– Nie, nie, ale mówi, że przygotowała mi nowy fartuszek. Ha, ha, ha. Pozdrawiam wszystkich mi przychylnych. Zadzwoń jeszcze kiedyś, ale nie za wcześnie. Muszę mieć czas, by spokojnie odejść od zlewozmywaka.
Rozmawiał Jerzy Chromik
Kliknij "Akceptuję i przechodzę do serwisu", aby wyrazić zgody na korzystanie z technologii automatycznego śledzenia i zbierania danych, dostęp do informacji na Twoim urządzeniu końcowym i ich przechowywanie oraz na przetwarzanie Twoich danych osobowych przez nas, czyli Telewizję Polską S.A. w likwidacji (zwaną dalej również „TVP”), Zaufanych Partnerów z IAB* (1009 firm) oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP (88 firm), w celach marketingowych (w tym do zautomatyzowanego dopasowania reklam do Twoich zainteresowań i mierzenia ich skuteczności) i pozostałych, które wskazujemy poniżej, a także zgody na udostępnianie przez nas identyfikatora PPID do Google.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie naszych poszczególnych serwisów zwanych dalej „Portalem”, w tym informacje zapisywane za pomocą technologii takich jak: pliki cookie, sygnalizatory WWW lub innych podobnych technologii umożliwiających świadczenie dopasowanych i bezpiecznych usług, personalizację treści oraz reklam, udostępnianie funkcji mediów społecznościowych oraz analizowanie ruchu w Internecie.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie poszczególnych serwisów na Portalu, takie jak adresy IP, identyfikatory Twoich urządzeń końcowych i identyfikatory plików cookie, informacje o Twoich wyszukiwaniach w serwisach Portalu czy historia odwiedzin będą przetwarzane przez TVP, Zaufanych Partnerów z IAB oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP dla realizacji następujących celów i funkcji: przechowywania informacji na urządzeniu lub dostęp do nich, wyboru podstawowych reklam, wyboru spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych treści, wyboru spersonalizowanych treści, pomiaru wydajności reklam, pomiaru wydajności treści, stosowania badań rynkowych w celu generowania opinii odbiorców, opracowywania i ulepszania produktów, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, technicznego dostarczania reklam lub treści, dopasowywania i połączenia źródeł danych offline, łączenia różnych urządzeń, użycia dokładnych danych geolokalizacyjnych, odbierania i wykorzystywania automatycznie wysłanej charakterystyki urządzenia do identyfikacji.
Powyższe cele i funkcje przetwarzania szczegółowo opisujemy w Ustawieniach Zaawansowanych.
Zgoda jest dobrowolna i możesz ją w dowolnym momencie wycofać w Ustawieniach Zaawansowanych lub klikając w „Moje zgody”.
Ponadto masz prawo żądania dostępu, sprostowania, usunięcia, przenoszenia, wniesienia sprzeciwu lub ograniczenia przetwarzania danych oraz wniesienia skargi do UODO.
Dane osobowe użytkownika przetwarzane przez TVP lub Zaufanych Partnerów z IAB* oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP mogą być przetwarzane zarówno na podstawie zgody użytkownika jak również w oparciu o uzasadniony interes, czyli bez konieczności uzyskania zgody. TVP przetwarza dane użytkowników na podstawie prawnie uzasadnionego interesu wyłącznie w sytuacjach, kiedy jest to konieczne dla prawidłowego świadczenia usługi Portalu, tj. utrzymania i wsparcia technicznego Portalu, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, dokonywania pomiarów statystycznych niezbędnych dla prawidłowego funkcjonowania Portalu. Na Portalu wykorzystywane są również usługi Google (np. Google Analytics, Google Ad Manager) w celach analitycznych, statystycznych, reklamowych i marketingowych. Szczegółowe informacje na temat przetwarzania Twoich danych oraz realizacji Twoich praw związanych z przetwarzaniem danych znajdują się w Polityce Prywatności.