My, bliscy wiedzieliśmy już wcześniej o tym, ale on bardzo długo zachowywał to dla siebie. To były początki, jeszcze tyle nie mówiło się o tej chorobie. Był jedną z pierwszych ofiar – wspomina Wojciech Fibak. To on grał z Arthurem Ashem w jego ostatnim meczu. Po latach Amerykanin przyznał, że cierpi na HIV i AIDS. Zmarł kilka miesięcy później.
Tenisiści niedawno odwiedzili Kitzbuehel. Jeszcze wcześniej rywalizowali na Flushing Meadows w Nowym Jorku. To dwa miejsca, gdzie do dziś unosi się duch Arthura Ashe'a. Szczególnie obecny jest na Flushing Meadows. Dominic Thiem, tegoroczny mistrz US Open, triumf świętował na korcie im. właśnie Ashe'a. Nie ma na świecie większego kortu niż Arthur Ashe Stadium. To najpiękniejszy pomnik dla tenisisty nietuzinkowego.
Wielki w opowieściach Wojciecha Fibaka, wielki na korcie i poza nim. Zwyciężał praktycznie wszędzie. Od Nowego Jorku, przez Melbourne po Londyn. Osiągnięcia miał też na innym, w tamtych czasach wyjątkowo istotnym polu. Walczył o prawa dla czarnoskórych. Nie dożył 50 lat.
"Gram z Polakiem, Fibakiem, gdzie on jest?"
Poznali się na korcie. Jeden – wybitny, znany, ze Stanów Zjednoczonych. Drugi z Bloku Wschodniego, kraju wówczas zaściankowego, nieistniejącego na tenisowej mapie świata. Po prostu z Polski. Rok 1974, pierwszy sezon Fibaka w ATP i dopiero drugie spotkanie z tenisistą z Top 10, czyli tenisowej elity. Wciąż mało znany, niezbyt utytułowany. W drugiej rundzie w Barcelonie miał zmierzyć się z dwukrotnym mistrzem wielkoszlemowym. A ten podszedł z "New York Timesem" pod pachą i jak gdyby nigdy nic powiedział "jestem Arthur Ashe".
– Z Arthurem znaliśmy się tak długo, jak długo grałem zawodowo w tenisa. To był mój drugi turniej, w Hiszpanii. Przeszedłem przez eliminacje i grałem z nim w drugiej rundzie. Szedł do szatni i zapytał "gram z Polakiem, Fibakiem, gdzie on jest?" Czesi, Szwedzi pokazali mu "tam, tam". Podszedł do mnie, elegancki, w okularach, z "New York Timesem" pod pachą. Przedstawił się "my name is Arthur, Arthur Ashe". Powiedziałem mu, że wiem i bardzo mi miło. Spytał, jak się wymawia moje imię. Odparłem "Wojtek", to powiedział "miło cię poznać Wojtek". Mówił, że gramy na centralnym korcie. Nie dowierzał "ty jesteś z Polski, w Polsce w ogóle grają w tenisa?" "Tak". Nie znał wtedy ani Nowickich, ani Gąsiorków. Grał w bardziej ekskluzywnych turniejach, nie zetknął się z nikim z Polski. To był początek, tak się poznaliśmy – opowiada legendarny polski tenisista.
Mecz skończył się wynikiem 6:4, 7:9 i 6:3. To było pierwsze zwycięstwo Fibaka nad tenisistą z Top 10. I pierwsze z czterech odniesionych nad Ashem. – Cudem z nim wtedy wygrałem, w trzech setach, po bardzo długim meczu. Oczywiście, w Polsce to deprecjonowano. Wyjechałem tak trochę na prywatny paszport, więc mówiono "Arthur Ashe się już skończył, nigdy więcej niczego nie wygra". Rok później wygrał Wimbledon... – ciągnie słynny poznanianin.
Żona z obiektywem, szkoła dla córki i nowe spojrzenie na rankingi
Wielki Ashe parę razy mógł zobaczyć przyjaciela z kortu na okładce nowojorskiego dziennika. Bo dla Amerykanów Fibak był też ciekawostką ze względów politycznych, a nie tenisowych. – Dwa albo trzy razy trafiłem na pierwszą sportową stronę "New York Timesa". To był jeden z tych przypadków. Kiedy w Polsce przyszedł czas Solidarności, trafiłem w ogóle na okładkę "New York Timesa". Jeszcze raz się to zdarzyło po zaciętym meczu – przyznaje Fibak.
Ta gazeta pod pachą to symbol. Ashe obcował z kulturą. W 1977 roku poślubił Jeanne Moutoussamy, fotografkę znaną z pracy dla WNBC, WNEW czy Magazynu PM. A później kobietę zaangażowaną w walkę z AIDS.
Fibak i ją miał okazję poznać. Relacje z Amerykaninem oddaliły się od kortu, zyskały charakter prywatny. Łączyło ich coś więcej niż piłka i rakieta. – Od tego czasu się przyjaźniliśmy, często spotykaliśmy w Nowym Jorku, chodziliśmy na kolacje. Pamiętam, że nawet pomagał mi, kiedy moja starsza córka chciała iść do jednej z lepszych szkół. Pisał dla mnie listy ze Zbigniewem Brzezińskim. Byliśmy w bardzo bliskich kontaktach, również z jego żoną fotografką Jeanne – wspomina.
Fibak robił karierę jako postać z Bloku Wschodniego. Przełamywał bariery. I robił to u boku Ashe'a. – Byliśmy też razem w takim komitecie. Zostałem pierwszym członkiem ATP z bloku wschodniego. Od razu zaprosili mnie do komisji weryfikującej rankingi. Pamiętam, że razem z Arthurem i Sandym Mayerem zdecydowaliśmy, by dzielić punkty przez liczbę turniejów, brać pod uwagę średnią, a nie jak dzisiaj sumę punktów – wyjaśnia.
To trochę go kosztowało. Przede wszystkim miejsc w rankingu. Ale działał do spółki z dwoma Amerykanami. Uznali, że tak będzie lepiej dla tenisa. – Głosowałem przeciw sobie. Kiedy byłem ósmy, dziewiąty, dziesiąty czy piętnasty, to gdyby liczyć jak dziś, pewnie byłbym piąty, szósty czy siódmy. Miałem dużo więcej punktów niż klasyfikowani wyżej ode mnie. A w deblu długo zajmowałbym pierwsze miejsce. Lider Tom Okker miał 700 punktów, ja 1500, ale zagrałem w 30 turniejach, a on w 15 ze mną, z czego 12 wygraliśmy. Miał dużo lepszą średnią. Pamiętam rozmowy z Arthurem w tej komisji. Ten system liczenia punktów został na parę ładnych lat – przybliża w rozmowie z TVPSPORT.PL.
Polityka obok kortu. Walka Ashe'a i ograniczenia Fibaka
Ashe pochodził z Richmond. Dziś działa tam Black History Museum opowiadające "znane, zapomniane i zawsze inspirujące historie Afroamerykanów w Virginii". Dorastał w domku na obszarze Parku Brookfield, gdzie mieszkało wielu czarnoskórych. Ojciec od małego zachęcał Arthura do sportu. A że w parku były cztery korty, niekoniecznie z siatkami, w wieku siedmiu lat złapał za rakietę. Fibak miał okazję zobaczyć miejsce, w którym wychowywał się Ashe. I poznać osobę, która za jego wychowanie odpowiadała. Mama Arthura zmarła w marcu 1950 roku, kiedy miał trochę ponad sześć lat.
– Byłem też w jego rodzinnym mieści, w Richmond, poznałem jego ojca. Też postawiono tam jego pomnik. W Richmond w stanie Virgnia rozegrałem właśnie jeden z pierwszych turniejów w USA – opowiada Fibak.
Mało kto w świecie tenisa zrobił dla Afroamerykanów tak wiele jak Ashe. To on jako pierwszy czarnoskóry został wybrany do reprezentacji USA w Pucharze Davisa. To on jako jedyny czarnoskóry gracz w historii wygrał w singlu Wimbledon, US Open i Australian Open. Był ambasadorem czarnoskórych na kortach. Na zawodowstwo przeszedł w 1969. W tym samym roku razem z Charlie Pasarellem i Sheridanem Snyderem utworzył National Junior Tennis and Learning, czyli sieć, która miała być "sposobem na przyciągnięcie uwagi młodych ludzi w mniejszych miastach i innych biednych obszarach, aby nauczać ich o sprawach ważniejszych niż tenis".
Starał się dać innym szansę na dobre życie. Sprzeciwiał się też segregacji rasowej. A trudno o lepsze miejsce do tego niż ogarnięte polityką Apartheidu RPA. Ale Fibak nie mógł z nimi tam pojechać. Decydowały względy polityczne.
– Wiele razy zapraszali mnie do Republiki Południowej Afryki, ale nigdy nie mogłem z nim polecieć. Nie chciałem drażnić naszych władz. Była polityka Apartheidu. Niestety, nigdy nie mogłem zagrać w RPA, choć tenis cieszył się tam ogromną popularnością. Organizowali jeden bardzo duży turniej w Johannesburgu. Grało się na wysokości, a mi to odpowiadało, zawsze dobrze się spisywałem na wysokości. Trzeba było lepiej kontrolować piłkę. Arthur zapraszał mnie, żebym poleciał. Koledzy tam latali, grali, ja nie mogłem – wyjaśnia.
Ten ostatni turniej i jogging w górach
Przez kilka lat dzielili korty, spotykali się na turniejach. Aż przyszedł lipiec 1979 roku. Strona ATP potwierdza, pamięć nie zawodzi Fibaka. Zawodnik: Arthur Ashe, rubryka: ostatni występ, a w niej półfinał turnieju w Kitzbuehel. Partnerem Amerykanina Polak. Przegrali 4:6, 3:6. Fibak kontynuował karierę, Ashe na kort już nie wyszedł. W 1979 roku przeszedł zawał, konieczna była operacja wszczepienia bajpasów. W 1980 roku doskwierały mu bóle klatki piersiowej. Skończył z tenisem. Kilka miesięcy wcześniej biegał po korcie razem z przyjacielem z Poznania.
– Rzadko kiedy grywaliśmy w deblu, raczej grałem przeciw niemu. Ale raz się tak złożyło, że wystąpiliśmy razem. Jak się okazało, to był ostatni mecz Arthura Ashe'a w karierze. Mowa o turnieju w Kitzbuehel, w Austrii. Byłem trochę taką twarzą tych rozgrywek. Używałem rakiety Heada, a ich fabryka znajdowała się niedaleko i byli sponsorem zawodów – opowiada Fibak.
Minęło już ponad 40 lat, a były wicelider rankingu ATP w deblu pamięta tamte dni, jakby upłynął raptem tydzień, może dwa. Tenisiści dopiero co wyjechali z Kitzbuehel, przez korty przewinęło się kilka pokoleń, ale to szczegóły, których cztery dekady nie wymazały.
– Awansowaliśmy do półfinału. Mieszkaliśmy w hotelu Schloss Lebenberg, czyli Zamek Lebenberg. Był położony trochę wyżej. Arthur zaczął biegać. W Ameryce nastała moda na jogging, a on nigdy wcześniej nie biegał. To nie był tenisista, który zwykł biegać. W ogóle, inaczej chodził. Na korcie miał specyficzny sposób poruszania, nie pasował do biegania. Powiedziałem mu, że to góry i powinien uważać. "Arthur, nigdy nie biegałeś". Odpowiedział "nie, nie, żaden problem". Biegał też pod górę na mecze. Niestety, wykrakałem, moje rady okazały się słuszne – przyznaje po latach Fibak.
I dodaje: – Po kilku tygodniach miał lekki zawał serca. W czasie operacji doszło do zakażenia. AIDS nie był wtedy jeszcze tak znany, ludzie nawet w szpitalach nie mieli jeszcze takiej świadomości. Przy którejś transfuzji krwi doszło do tragedii. Zaraził się. Przeżył jeszcze trochę lat, wciąż się spotykaliśmy – mówi o chorobie Ashe'a.
Niesamowity pech, niesamowita historia...
Kiedy Ashe bezpowrotnie opuszczał kort, miał 37 lat. Musiał odłożyć rakietę, a zamiast myśleć o punktach i kolejnych tytułach, skoncentrować się na zdrowiu. Ba, na walce o życie.
– To była wielka tragedia dla wszystkich tenisistów świata. Wyjątkowy człowiek i tak wcześnie musiał zakończyć karierę. Tak pechowo. Według mnie to miało coś wspólnego z tym bieganiem w Kitzbuehel – uważa Fibak. – Arthur był ogólnie bardzo delikatny. Niewiarygodna postać. Oczytany, o olbrzymiej wiedzy, świadom spraw kulturowych, społecznych, polityki. Wielka postać – nie kryje podziwu dla kolegi.
Ashe dopiero w kwietniu 1992 roku przyznał się, że zmaga się z AIDS. Krótko po tym zaangażował się w działalność na rzecz edukacji o HIV i AIDS. Założył też Arthur Ashe Foundation for the Defeat of AIDS, fundację zbierającą środki na prewencję i leczenie AIDS. Zmarł prawie 30 lat temu, ale fundacja wciąż pomaga.
– My, bliscy wiedzieliśmy już wcześniej o tym, ale on bardzo długo zachowywał to dla siebie. To były początki, jeszcze tyle nie mówiło się o tej chorobie. Był jedną z pierwszych ofiar. Niesamowity pech, niesamowita historia... Novak Djoković miał pecha, ale nie wygrał przez to US Open i zapłacił karę. A tu mówimy o pechu, który doprowadził do przedwczesnej śmierci. Wielka tragedia – przyznaje jego przyjaciel z kortu i wieczornych rozmów, który wciąż nie może odżałować straty Arthura.
Dziedzictwo Arthura. Dżentelmen z najpiękniejszym pomnikiem
Zostawił po sobie wspomnienia, tytuły i przesłanie. Walczył o prawa czarnoskórych, walczył o szansę dla chorych na AIDS. Nagrody nie doczekał. Pośmiertnie, w 1993 roku, prezydent Bill Clinton uhonorował go Prezydenckim Medalem Wolności, najwyższym odznaczeniem cywilnym, jakie może przyznać. Świat tenisa upamiętnił go w 1997 roku.
– Zawsze był dżentelmenem, zawsze grał fair play. Wzór na korcie i poza kortem. Dla wszystkich tenisistów, dla mnie też. To wspaniała postać. Wszyscy byliśmy w siódmym niebie, kiedy ogłoszono, że nowy kort na Flushing Meadows będzie nazwany jego imieniem. Dzięki temu cały czas wymienia się jego nazwisko. Wszyscy młodzi tenisiści mają świadomość, że był taki człowiek jak Arthur Ashe i że był nie tylko wielkim tenisistą, ale też fantastycznym człowiekiem. Takim, który bronił słabszych, bronił mniejszości. Niezwykła postać, niezwykła. Z dużym poczuciem humoru. Tenisista intelektualista. Zawsze chodził z "New York Timesem" pod pachą. Tak go pamiętam – kończy Fibak.
Arthur Ashe odszedł 6 lutego 1993 roku, kilka miesięcy przed 50. urodzinami. Ale jego postać wciąż trwa w tenisowej pamięci, a osobę trzykrotnego mistrza wielkoszlemowego najlepiej przypomina najwspanialszy pomnik, jaki można postawić tenisiście. Stadion Arthura Ashe'a, gdzie corocznie wzruszenie odbiera głos mistrzyni i mistrzowi US Open. W końcu to on wygrał pierwszy nowojorski turniej wielkoszlemowy w erze open.