Był jednym z obiecujących zawodników amerykańskich szkół średnich. Choć do gry w NBA przygotowywał go słynny Mike Krzyzewski, to u siebie wielkiej kariery nie zrobił. Udało mu się odnieść sukces m.in. w Polsce. W rozmowie tłumaczy, dlaczego Qyntel Woods był "LeBronem Jamesem Euroligi" oraz dlaczego jego rodacy nie do końca znają realia europejskiego basketu
Michał Winiarczyk, TVPSPORT.PL: – Już po karierze?
Daniel Ewing: – Tak – oficjalnie. Mój czas gry już się skończył.
– Jakie masz plany?
– Nie mam. Nie do końca jeszcze jestem świadomy, że nie gram już w kosza. Muszę wszystko poukładać. Interesuje mnie dziennikarstwo sportowe, ale jestem otwarty na różne opcje. Być może kiedyś zajmę się szkoleniem, ale obecnie nie ciągnie mnie do tego.
– Robisz podcasty i vlogi.
– Lubię to, czuję się w tym dobrze. Traktuję to na razie jako naukę. Nie zarabiam na tym. Staram się przygotować na ewentualne możliwości, które mogą powstać na przykład w branży telewizyjnej.
– Wracając do sportowej kariery. Jesteś w pełni usatysfakcjonowany?
– Tak. Nie czuję niedosytu. Miałem świetną karierę poza Stanami. Zdobywałem mistrzostwa krajów, grałem w Eurolidze w barwach wielkich klubów. Naprawdę nie mam powodów do narzekania. Oczywiście, zawsze można powiedzieć, że w niektórych sytuacjach można było zachować się inaczej. Były też błędy młodości.
– Słuchałem twojej przemowy do młodzieży na campie TJ Forda. Mówiłeś, że twój trener w szkole średniej kładł wielki nacisk na edukację, która miała pomóc ci później w dostaniu się do najlepszych uczelni. Wchodził w grę jakiś plan B na wypadek, gdyby nie powiodło się w baskecie?
– Teraz to trochę śmieszne, bo jestem na takim etapie życia, że tak naprawdę zaczynam wszystko na nowo. Nie jest to może zbyt piękne co powiem, ale wtedy moim planem B był… brak planu B. Byłem nastawiony tylko na koszykówkę. Wielu pytało mnie: co będziesz robił w życiu, jak ci się nie powiedzie? Nie słuchałem takich głosów, tylko jeszcze mocniej harowałem, by spełnić marzenie o grze w NBA. Z perspektywy czasu być może planem B byłoby dziennikarstwo sportowe. Mam gdzieś pochowane zeszyty z wynikami spotkań z wielu sezonów. Miałem "zajawkę" na tym punkcie, która chyba pozostała do dziś.
– W liceum grałeś w zespole między innymi ze wspomnianym Fordem i z Ivanem McFarlinem, który też występował w Polsce. Jak wspominasz tamten czas?
– Jako jeden z najlepszych w życiu. Zapisaliśmy się w historii szkoły odnosząc sukcesy. To też bardzo sentymentalny czas, bo wszyscy byliśmy z jednego regionu, dorastaliśmy razem. Wielu z nas łączyła braterska więź.
– Jako jeden z czołowych talentów kraju mogłeś przebierać w ofertach. Wybrałeś słynny Duke.
– Wahałem się pomiędzy Duke a Kansas. Gdzieś jeszcze przewijała się Indiana. Przesądził telefon od "Coacha K" (Mike Krzyzewski – trener Duke Blue Devils – przyp. M.W). Powiedział mi, że dostanę pełne stypendium. Po tej namowie nie miałem żadnych wątpliwości, gdzie powinienem iść.
– Zastanawia mnie, dlaczego spędziłeś cztery sezony w NCAA, zamiast jednego lub dwóch, jak to robią czołowi zawodnicy?
– Wiesz, w tamtych czasach to nie było jeszcze takie powszechne. Te praktyki były zarezerwowane tylko dla najlepszych. I to tylko w przypadku, gdy mieli bardzo dobre sezony. Czteroletni pobyt w szkole był normą. Nie miało znaczenia to, jak wysoko media oceniały twoje możliwości.
– Rozwinąłeś się, pracując pod okiem trenera Krzyzewskiego? Jest legendą amerykańskiej koszykówki, ale nigdy nie zdecydował się pracować w NBA.
– Jest wielkim szkoleniowcem – to powód dlaczego nigdy nie prowadził zespołu w NBA. Przez dekady miał wiele ofert. Jedna z nich przyszła przed moim ostatnim rokiem studiów. Bez wahania ją odrzucił. On kocha to, co robi w Duke – pracę z adeptami według własnego planu. Dysponuje wspaniałymi warunkami, więc nie ma potrzeby odchodzić. Na zarobki też nie powinien narzekać.
– Odgrywał rolę drugiego ojca?
– "Coach K" uczy cię więcej niż koszykówki. To są lekcje życia. Wielokrotnie przedstawiał nam historie byłych zawodników. Zwracał uwagę, co nas może czekać, jak trafimy do Nowego Jorku lub innego miasta, w którym jest zespół NBA. Oprócz świetnego przygotowania merytorycznego ma też niesamowitą wiedzę ogólną. Nigdy nie wiesz, co dla ciebie przygotował, co chce powiedzieć. A wojskowa przeszłość nie jest bez wpływu na to, jakim jest człowiekiem. Na zajęciach zawsze panowała dyscyplina. To świetny fachowiec na boisku i poza nim.
– Miałeś w drużynie kolegę, który nie odniósł takiego sukcesu jak powinien?
– Nie jestem rozczarowany losami żadnego z nas. Grałem ze świetnymi. Mogę tylko powiedzieć, że Shavlikowi Randolphowi w karierze przeszkodziły kontuzje. Choć trafił do NBA, to mógł mieć zdecydowanie lepsze dokonania zarówno w lidze akademickiej, jak i zawodowych rozgrywkach.
– Skoro już wspomniałeś o najlepszej lidze świata. Dlaczego twoja przygoda z nią trwała niecałe dwa sezony?
– Ciężko odpowiedzieć na twoje pytanie. Musiałbyś je zadać tym, którzy w 2007 roku uznali, że nie należy mi się miejsce – trenerowi i sztabowi Los Angeles Clippers. W pierwszym sezonie dostawałem stale minuty. W następnym raptem wszystko się odwróciło. Zacząłem od grywania tu i tam drobnych fragmentów meczów, a skończyło się brakiem jakichkolwiek występów. To był bardzo trudny czas. Trafiłem do zespołu, który nie pasował "świeżakowi" szukającemu rozwoju.
– Byłeś zaskoczony poziomem rozgrywek w porównaniu z NCAA?
– Musiałem się do tego dostosować. Wiadomo – NBA to zupełnie inna bajka, lepsi zawodnicy. Nie nazwałbym tego zaskoczeniem. Przygotowywałem się do tego przez lata. W liceum trenowałem, by być gotowy do gry w college’u. Tam przez cztery sezony robiłem wszystko, co miało mi pomóc, gdy przejdę na zawodowstwo. Grałem w Duke przeciwko najlepszym zespołom pod okiem "Coacha K ". Nie wpadłem do głębokiej wody, bo dobrze wiedziałem, co mnie czeka.
– A zastanawiałeś się, co by było, gdybyś trafił do NBA kilka lat później, z doświadczeniem zebranym między innymi w Polsce?
– Nigdy o tym nie myślałem, ale odpowiadając na to pytanie – pewnie poszłoby mi lepiej. Kiedy opuściłem NBA, trafiłem za granicę i miałem wiele lekcji jako rozgrywający i playmaker. Jakbym wtedy dostał drugą szansę, to nie czekałbym ani chwili tylko leciał gdzie trzeba. Z perspektywy czasu wiem, że przygoda z ligą byłaby inna, gdyby nie zespół, do którego trafiłem. Jak wspominałem, Clippersi nie byli wtedy klubem stawiającym na rozwój młodych. W innych warunkach mój pobyt tam trwałby dłużej.
Po odejściu najkonkretniejsza oferta przyszła z Moskwy. Miałem możliwość pojechać na obóz przedsezonowy do którejś z drużyn NBA, ale jak znasz realia to wiesz, że jest tam duży odsiew. Nikt nie zagwarantuje ci od razu kontraktu. A Rosjanie proponowali dobre pieniądze. To była bezpieczna propozycja. Jechałem z nastawieniem: dobrze, pokaże się tam z jak najlepszej strony, a przy okazji nieźle zarobię. Pogram sezon i wracam do NBA.
– Jak wyglądało pierwsze zderzenie z Europą?
– Szok! Nie wiedziałem zupełnie nic o europejskiej koszykówce. Potrzebowałem czasu na adaptację. Musiałem przyswoić inne przepisy i styl gry. Niby wszędzie ta dyscyplina jest taka sama. W różnych regionach świata dominują jednak odmienne filozofie. Nauka przychodziła jednak łatwo. Dzięki regularnym występom zbierałem doświadczenie. Nie ukrywam, że uczyłem się też na błędach. Z biegiem lat, europejska koszykówka miała przede mną coraz mniej tajemnic.
– Może basket na Starym Kontynencie jest niedoceniany w Stanach?
– Troszeczkę, lecz nastąpiła ogromna zmiana w ostatnich kilkunastu latach. Na początku XXI wieku mało kto w USA znał się na koszykówce w Europie. Czołowi zawodnicy pozostawali dla Amerykanów anonimowi. Tylko nielicznym udawało się przebić tę barierę. Dziś, co roku, trafia do NBA wielu zagranicznych. Nie są tylko uzupełnieniem szerokich kadr. Część z nich stanowi o sile zespołów. NBA zglobalizowała się. Każdy amerykański koszykarz ma szacunek wobec europejskiego basketu.
– Gdy Amerykanin trafia do europejskiego klubu, to od razu traktowany jest jak gwiazda. Często zarabia więcej niż "tubylcy", lecz wymaga się od niego jeszcze lepszej gry od ich. Odczuwałeś taką presję?
– To jest pewien rodzaj odpowiedzialności, na który się piszesz. Wiesz, że jesteś kluczową postacią zespołu, więc siłą rzeczy sam wyżej zawieszasz sobie poprzeczkę. Podobna sytuacja jest także w Stanach. W liceum czy college’u, gdy jesteś postrzegany jako gwiazda, to ciąży na tobie większa odpowiedzialność niż na pozostałych. Zawsze wiedziałem, że to moja praca, że muszę twardo walczyć i współpracować z zespołem.
– A wiedziałeś coś o Polsce przed podpisaniem kontraktu w Gdyni?
– Co wiedziałem o Polsce? Zupełnie nic!
(chwila przerwy)
Nic.
Będę z tobą szczery stary. Przez pierwsze cztery lata w Europie nie wiedziałem nic o miejscach, gdzie gram. Zero. Czułem się jak ryba poza wodą. Pierwszym szokiem była już Moskwa. Ja, w obcym kraju, z inną kulturą, ludźmi i pogodą. Podobnie było też w Gdyni z tą różnicą, że miałem już doświadczenie wyniesione z Rosji. Niemniej był to znów nowy kraj i koledzy – potrzebowałem czasu, by się oswoić.
– Coś zapadło ci w pamięć z pierwszych dni?
– O cholera! Teraz dopiero do mnie dociera, ile czasu upłynęło od tamtych wydarzeń! Trudno przywołać mi jakąś konkretną historię. Pamiętam tylko, że po raz drugi po Rosji znalazłem się w obcym kraju. Patrząc z perspektywy czasu, to trzy lata w Sopocie i Gdyni były jednymi z najlepszych w moim życiu. Świetnie mi się tu grało i mieszkało. Było to niesamowite doświadczenie.
– Prokom, do którego przychodziłeś, był jedną z najlepszych drużyn w historii naszej koszykówki klubowej. W składzie byli między innymi twoi rodacy: Qyntel Woods i David Logan. Amerykanie mieli własną grupę, czy cały zespół trzymał się razem?
– Myślę, że tworzyliśmy bandę, gdzie każdy mógł liczyć na każdego. Oczywiście, z niektórymi łączyła nas słabsza więź, z innymi mocniejsza. To normalne. Nie było jednak wojen. Wspólnie wychodziliśmy do restauracji lub inne spotkania. Może w pierwszym roku, gdy jeszcze niezbyt się znaliśmy, był lekki podział. Potem każdy zdał sobie sprawę, że jesteśmy silni i powstała jedna grupa. Dwa kolejne sezony były przyjemnością.
– Trener Tomas Pacesas mówił, że wielkie kluby w Eurolidze nie doceniały Prokomu, bo był z Polski, gdzie koszykówka nie jest na wysokim poziomie. Zgodzisz się?
– To jest bardzo prawdopodobne. Wychodzi tu jednak też europejski sposób myślenia. Tak zwane "wielkie zespoły" mają duże budżety, więc są lepszymi klubami. To tak nie do końca działa. Świetnym przykładem są mecze z Olympiakosem w TOP 8 Euroligi 2010 roku. Nasi fani byli wtedy niesamowici, ale pamiętam też pewien baner z zestawieniem finansów klubowych. Sens w nim był taki, że Grecy powinni nas łatwo pokonać. To, że masz więcej pieniędzy nie oznacza jednak, że masz lepszych zawodników. Taka jest mentalność Europejczyków. Niemniej muszę zgodzić się, że widoczne było nastawienie rywali, że jesteśmy akurat z Polski – kraju, którego rozgrywki są mało znane.
– Skoro wspomniałeś o drugim sezonie w Polsce – to jak go wspominasz? Do dziś żaden zespół nie poprawił osiągnięcia Asseco w Eurolidze.
– To, co wyczynialiśmy jako drużyna, było niesamowite. Doszliśmy do najlepszej ósemki, wygrywając z największymi, takimi jak Real Madryt lub CSKA Moskwa. Z każdym walczyliśmy jak równy z równym. Nie będę ukrywał, że sportowo był to mój najlepszy sezon w karierze.
– Znam wiele głosów, że przed serią z Olympiakosem, Grecy byli zbyt pewni siebie. Liczyli na gładkie 3:0.
– Masz rację. Muszę ci jednak powiedzieć, że powinniśmy wygrać pierwszy mecz. Choć graliśmy w Grecji, to "cisnęliśmy" ich. Po prostu nie skończyliśmy tego spotkania. A pozostało nam w ostatnich minutach tylko przypilnować rezultatu. Przed drugim meczem wiedzieliśmy, że będzie trudniej. Poznali siłę naszego zespołu, więc szykowała się zacięta rywalizacja. Olympiakos był lepszym zespołem, ale nie takim, przed którym mielibyśmy drżeć. Nasza wyjściowa piątka stała na takim samym poziomie jak ich. Może nawet i na lepszym. Oni mieli po prostu kilku naprawdę solidnych zmienników, którzy wchodząc na parkiet dawali dużo.
– Przed drugim spotkaniem nie podstawiono wam autobusu. Musieliście jechać na mecz taksówkami.
– O stary, to była niesamowita historia! Jestem zaskoczony, że ją znasz. To był ten jedyny raz w życiu, gdy po mój zespół nikt nie przyjechał.
To też dowodzi, że Grecy zaczęli się bać. Mieli przeświadczenie: ten klub jest w stanie nas pokonać. Trzeba więc ich jakoś zdekoncentrować. Nie podstawili autokaru. Zanim klub załatwił transport i dojechaliśmy na miejsce straciliśmy dużo czasu. Gdy weszliśmy do budynku, to było może ze trzy minuty do rozpoczęcia meczu. Nie było szans na rozgrzewkę. Przebraliśmy się tak szybko, jak to było możliwe i pobiegliśmy na parkiet.
– Pamiętasz co się działo po wygranej w trzecim meczu?
– Trudno mi opowiadać o nastawieniu polskich zawodników. Ja i moi rodacy nigdy nie mieliśmy podejścia: ten zespół jest od nas lepszy. Raczej nie ma szans na wygraną. To nie nasza mentalność. Wydaje mi się, że po tym spotkaniu każdy zrozumiał, że nie jesteśmy już kopciuszkiem. To była rywalizacja wyrównanych drużyn.
– Kleiza, Teodosić, Childress – te nazwiska robiły jednak na was wrażenie? Ten ostatni wybrał Olympiakos odrzucając dobrą umowę w NBA i zarabiał w Grecji dwa razy więcej niż całe Asseco Prokom.
– Słyszałem, że miał ponoć otrzymać 27 milionów. Ile dostał naprawdę? Tego nie wiem. Niemniej to u nas grał najlepszy zawodnik – Qyntel Woods. Wspomniałeś o naprawdę dobrych koszykarzach. Kleiza – były gracz NBA, najskuteczniejszy w sezonie zasadniczym Euroligi. Childress także dobrze sobie radził w Stanach, a Teodosić lata później zapracował na transfer do Clippersów. A każdy z nich był skutecznie eliminowany z gry przez któregoś z naszych. Tylko ta ławka robiła różnicę...
– Jakim zawodnikiem był Woods?
– Qyntel… nie znałem go, zanim do nas nie dołączył. Coś tam obiło mi się o uszy, że miał przeszłość w NBA, ale nie wiedziałem jak gra. To był wyjątkowy zawodnik, "LeBron James Euroligi". Jego warunki fizyczne i umiejętności techniczne robiły niesamowite wrażenie w Europie. Miał też dar trafiania praktycznie z każdej pozycji. Z moją pomocą i Davida Logana zdominował Euroligę w sezonie 2009/2010.
"Q" to świetny kolega. Jak każdy popełniał błędy, miał swoje za uszami, ale w końcu się zmienił. Został jeszcze lepszym zawodnikiem. Nie interesują mnie szczegóły z jego mrocznej przeszłości. Dzięki mediom społecznościowym utrzymujemy ze sobą kontakt. Niektórzy potrzebują czasu, by dojrzeć i zrozumieć życie. To nie jest wadą.
– Polacy, grupa Amerykanów plus Europejczycy – wszyscy prowadzeni przez litewskiego trenera. Tworzyliście ciekawą kombinację.
– Połączenie dwóch stylów gry, amerykańskiego i europejskiego. My, ze Stanów bardzo dobrze radziliśmy sobie w pojedynkach oraz w "izolacjach", wykorzystując warunki fizyczne. To nie było akurat domeną graczy ze Starego Kontynentu. David Logan prezentował unikalny styl zdobywania punktów. Miał duże umiejętności, więc łatwo pokonywał rywali i często punktował. Wszyscy byliśmy prowadzeni przez Pacesasa — bardzo dobrego trenera, ale pod warunkiem, że zachował chłodną głowę. Wiedział dobrze co zrobić, by stworzyć najlepszy zespół.
– Oprócz Euroligi rywalizowaliście w Polskiej Lidze Koszykówki, wielokrotnie dominując w rozgrywkach. W 2011 roku zostałeś wybrany MVP finałów. Może mieliście wrażenie, że ta liga jest dla was za łatwa?
– Była łatwa, ale tylko dlatego, że byliśmy utalentowani. Nie chcę wypowiadać się o poziomie innych drużyn, ty sam wiesz lepiej. Tworzyliśmy niesamowity kolektyw, niszczący wszystko, co stało na drodze. A dołączali do nas sami pracowici i zdeterminowani, dający z siebie wszystko. To sprawiało, że w PLK szło nam niesamowicie.
Tak łatwo nie było już jednak w finałach ligi w 2011 roku. Rywale (Turów Zgorzelec – przyp. M.W) postawili twarde warunki. Z moich lat w Polsce, to ówczesne Asseco było najsłabszym Asseco. Straciliśmy także największe gwiazdy – Logana i Woodsa. Spoczywała już na mnie zupełnie inna odpowiedzialność. Musiałem jeszcze mocniej pracować. To się opłaciło. Dostałem nagrodę.
– Była szansa, żebyś został na następny sezon?
– Nie wydaje mi się. Te trzy lata były wspaniałe, ale chciałem spróbować czegoś innego. Byłem gotów przenieść się do innej ligi i zobaczyć, jak tam się gra.
– Po odejściu z Gdyni w żadnym klubie nie grałeś dłużej niż sezon. Nie stanowiło to problemu?
– To jest pochodna gry w Europie. Sezony w wielu ligach się różnią. W trakcie rozgrywek zmianom ulega klubowy budżet. Nie wiesz, czy zespół będzie ci płacił, czy nie. Musiałem dostosowywać się do sytuacji. Wiem, że to wygląda dziwnie: o, po Polsce to nigdzie nie grał dłużej niż rok. Tak wyglądała moja kariera. Co mam więcej powiedzieć…
– Amerykańskim koszykarzom w Europie często przeszkadza rozłąka z rodziną. Przeważnie zawodnik jest sam.
– Przez pierwsze cztery lata gry w Europie była ze mną narzeczona, a dziś żona. Pobraliśmy się przed ostatnim sezonem w Gdyni. Kiedy opuściłem Polskę i trafiłem na Ukrainę, zaszła w ciążę i wróciła do Stanów. To był ten pierwszy raz, gdy nie miałem nikogo bliskiego przy sobie. Będę szczery. Było trudno, cholernie trudno.
Dołowało mnie potem, że nie ma mnie przy dorastających dzieciach albo w uroczystościach rodzinnych. To jest jednak to poświęcenie, na które każdy sportowiec musi być gotów. Z żoną podjęliśmy decyzję, że lepiej dla dzieci będzie, gdy zamieszkają w swoim kraju. Odwiedzali mnie co parę miesięcy, ale nigdy nie było tematu wspólnego życia w Europie.
– Inny aspekt to finanse. Opóźnienia wypłat albo brak wynagrodzenia są na Starym Kontynencie częste...
– Miałem niesamowite szczęście. Przez całą karierę tylko raz miałem poważny problem z wypłacalnością klubu. Bogu dzięki, że nie musiałem się z tym mierzyć częściej. Znam jednak wielu kolegów, do których los się nie uśmiechał. Dlatego potem, przed podpisaniem kontraktów, kontaktowaliśmy się, pytając o sytuację w danej firmie. Jak wygląda sytuacja w drużynie? Czy płacą regularnie? Na co trzeba uważać? Spotkałem wielu, którzy nie wiedzieli, co może ich czekać. Co!? Przychodzę z NBA. Tam płacą co do dnia. Nie wiem, o co wam chodzi. A później się nieco dziwili.
– Wspomniany Childress myślał podobnie. Wyszło mu, że z powodu mniejszych podatków w Grecji zarobi więcej niż w NBA. Nie wiedział, że Olympiakos z czasem nie będzie już tak regularny w płatnościach, jak amerykańskie kluby.
– No niestety – jego błąd. Koszykarski biznes w Europie często jest brudny. Nie ma żadnego związku z profesjonalizmem. Większość zawodników dotyka, albo prędzej lub później dotknie, problem opóźnień w wypłatach. Raptem się okaże, że nie dostanie tyle pieniędzy, co ma zapisane w kontrakcie. To jest patologia, która nie powinna mieć miejsca. Nie życzę tego nikomu.
– A gdybyś mógł zabrać coś z europejskiego basketu do Stanów, co to by było?
– Chyba już nie ma co brać. Koszykówka się zglobalizowała. Jest coraz mniej różnic, jeśli chodzi o grę na różnych kontynentach. Widzimy teraz jaki wpływ na NBA mają europejscy zawodnicy. Przychodzą do nas bardzo dobrze wyszkoleni. Nawet centrzy nie są już tylko wysokimi i silnymi chłopami do zbiórek i łatwych punktów. Mają również bardzo dobre wyszkolenie techniczne. NBA, przynajmniej od dekady, czerpie bardzo dużo z Europy.
– Co Daniel Ewing powiedziałby wybranemu w drafcie przez Clippers 22-latkowi z Milton, gdy ten rozpoczyna seniorską karierę?
– Dzisiejszy Daniel powiedziałby tamtemu, że w życiu nic nie jest zagwarantowane. Nie możesz spocząć na laurach. Gdy idzie ci dobrze, musisz pracować jeszcze mocniej. Bądź przygotowany na to, że każdy sezon może być ostatnim. Przychodząc do NBA byłem przekonany, że zostaje tu na wiele, wiele lat. Życie szybko zweryfikowało te plany. Wykorzystuj więc każdą szansę jaką otrzymasz i bądź wdzięczny za każdy dobry moment, który się przytrafi. Nic bowiem nie dostaniesz za darmo.
Rozmawiał Michał Winiarczyk
Daniel Ewing (ur. 26 marca 1983 roku) – były amerykański koszykarz. Jako zawodnik wchodził do seniorskiego sportu reprezentując Duke Blue Devils. Wybrany z numerem 32. draftu NBA 2005 przez Los Angeles Clippers. Wystąpił w 127 spotkaniach najlepszej ligi świata. W Europie grał między innymi w Chimki Moskwa, Asseco Prokomie Gdynia czy Paris-Levallois. Trzykrotny mistrz PLK (2009-2011), MVP Finałów Polskiej Ligi Koszykówki (2011), wybrany do trzeciego składu All-Atlantic Coast Conference (2005).
108 - 106
Milwaukee Bucks
95 - 113
Boston Celtics
119 - 129
Chicago Bulls
112 - 99
P. 76ers
101 - 120
Dallas Mavericks
104 - 112
Toronto Raptors
119 - 103
Minnesota Timberwolves
118 - 106
LA Lakers
17:00
Gran Canaria
19:30
Hapoel Tel Aviv
17:45
Paris Basketball
18:00
Żalgiris Kowno
19:30
Bayern Monachium
19:45
Olympiakos Pireus
19:45
Alba Berlin
19:45
EA7 Emporio Armani Mediolan
Kliknij "Akceptuję i przechodzę do serwisu", aby wyrazić zgody na korzystanie z technologii automatycznego śledzenia i zbierania danych, dostęp do informacji na Twoim urządzeniu końcowym i ich przechowywanie oraz na przetwarzanie Twoich danych osobowych przez nas, czyli Telewizję Polską S.A. w likwidacji (zwaną dalej również „TVP”), Zaufanych Partnerów z IAB* (960 firm) oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP (88 firm), w celach marketingowych (w tym do zautomatyzowanego dopasowania reklam do Twoich zainteresowań i mierzenia ich skuteczności) i pozostałych, które wskazujemy poniżej, a także zgody na udostępnianie przez nas identyfikatora PPID do Google.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie naszych poszczególnych serwisów zwanych dalej „Portalem”, w tym informacje zapisywane za pomocą technologii takich jak: pliki cookie, sygnalizatory WWW lub innych podobnych technologii umożliwiających świadczenie dopasowanych i bezpiecznych usług, personalizację treści oraz reklam, udostępnianie funkcji mediów społecznościowych oraz analizowanie ruchu w Internecie.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie poszczególnych serwisów na Portalu, takie jak adresy IP, identyfikatory Twoich urządzeń końcowych i identyfikatory plików cookie, informacje o Twoich wyszukiwaniach w serwisach Portalu czy historia odwiedzin będą przetwarzane przez TVP, Zaufanych Partnerów z IAB oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP dla realizacji następujących celów i funkcji: przechowywania informacji na urządzeniu lub dostęp do nich, wyboru podstawowych reklam, wyboru spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych treści, wyboru spersonalizowanych treści, pomiaru wydajności reklam, pomiaru wydajności treści, stosowania badań rynkowych w celu generowania opinii odbiorców, opracowywania i ulepszania produktów, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, technicznego dostarczania reklam lub treści, dopasowywania i połączenia źródeł danych offline, łączenia różnych urządzeń, użycia dokładnych danych geolokalizacyjnych, odbierania i wykorzystywania automatycznie wysłanej charakterystyki urządzenia do identyfikacji.
Powyższe cele i funkcje przetwarzania szczegółowo opisujemy w Ustawieniach Zaawansowanych.
Zgoda jest dobrowolna i możesz ją w dowolnym momencie wycofać w Ustawieniach Zaawansowanych lub klikając w „Moje zgody”.
Ponadto masz prawo żądania dostępu, sprostowania, usunięcia, przenoszenia, wniesienia sprzeciwu lub ograniczenia przetwarzania danych oraz wniesienia skargi do UODO.
Dane osobowe użytkownika przetwarzane przez TVP lub Zaufanych Partnerów z IAB* oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP mogą być przetwarzane zarówno na podstawie zgody użytkownika jak również w oparciu o uzasadniony interes, czyli bez konieczności uzyskania zgody. TVP przetwarza dane użytkowników na podstawie prawnie uzasadnionego interesu wyłącznie w sytuacjach, kiedy jest to konieczne dla prawidłowego świadczenia usługi Portalu, tj. utrzymania i wsparcia technicznego Portalu, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, dokonywania pomiarów statystycznych niezbędnych dla prawidłowego funkcjonowania Portalu. Na Portalu wykorzystywane są również usługi Google (np. Google Analytics, Google Ad Manager) w celach analitycznych, statystycznych, reklamowych i marketingowych. Szczegółowe informacje na temat przetwarzania Twoich danych oraz realizacji Twoich praw związanych z przetwarzaniem danych znajdują się w Polityce Prywatności.