Czy była w historii polskiej siatkówki większa sensacja niż ta, którą 17 lat temu sprawiły "Złotka" Andrzeja Niemczyka?
Złotka. Szczerze wyznam, że nie pamiętam, kto pierwszy nazwał tak nasze siatkarki po tym, jak wywalczyły bezprecedensowy złoty medal Mistrzostw Europy dla Polski. Grunt, że ta nieco efekciarska nazwa szybko się przyjęła i funkcjonuje do dziś. Oczywiście teraz już jedynie w wymiarze wspomieniowym.
A jest co wspominać. Gdy Polki jechały w 2003 roku na czempionat Starego Kontynentu do Turcji, nikt na nie nie liczył. No prawie nikt, bo w swój zespół od początku wierzył Andrzej Niemczyk. Trener – szarlatan, jak go nazywali złośliwie jego adwersarze, których mu nigdy nie brakowało. Najczęściej byli nimi, niestety, zakompleksieni koledzy-trenerzy sprowadzający cały jego dorobek i wiedzę szkoleniową do "niezłego bajeru". Ignorujący fakt, że po latach pracy w Niemczech i Turcji Niemczyk zwyczajnie przeskoczył ich zawodowo o kilka klas. A że był przy tym osobą… trudną i nie pozbawioną wad, to inna sprawa.
Pracę z reprezentacją Polski rozpoczął zaledwie pół roku wcześniej. Przejął kadrę rozbitą, w której niektóre zawodniczki zwyczajnie nie chciały grać. Pierwszym sukcesem było w tej sytuacji już samo przekonanie ich do zmiany decyzji. Gdy nowy trener zgromadził wokół siebie faktycznie najlepsze polskie siatkarki i gdy one uwierzyły mu, że wcale nie są gorsze od innych, na efekty nie trzeba było długo czekać.
Już pierwszy turniej mistrzowski pod wodzą Niemczyka przyniósł sukces. I to jaki! Choć trzeba też przypomnieć, jak niewiele dzieliło jego drużynę od niepowodzenia. Polki przegrały w grupie tylko jeden z pięciu meczów, z Włochami, ale mógł on zamknąć im drogę do strefy medalowej. To, że pozostała ona dla nich otwarta zawdzięczają Bułgarkom, które w kluczowym spotkaniu pokonały Włoszki po tie-breaku, w którym sędziowie odgwizdali już nawet zwycięstwo ówczesnych mistrzyń świata, ale na szczęście zmienili swoją decyzję, naprawiając ewidentny błąd.
Naszym reprezentantkom pozostało "tylko" postawić kropkę nad i, czyli wygrać z Czeszkami, a potem czekała ich przeprowadzka z Antalyi do Ankary i walka o medale. Polska znalazła się w półfinałach po raz pierwszy od 1977 roku, kiedy to drużynę narodową prowadził… Andrzej Niemczyk. Tamta ekipa gładko przegrała w półfinale z ZSRR. 26 lat później jego podopieczne stoczyły niezwykle dramatyczny bój z Niemkami. Polki wygrały pierwszego seta, ale dwa kolejne należały do wyżej wówczas notowanych rywalek. Czwarta partia to jednak przebudzenie biało-czerwonych, które do końca nie oddały już inicjatywy, zwyciężając w tie-breaku 15:9. To był popis całego zespołu, ale w szczególności Małgorzaty Glinki, która zdobyła aż 41 punktów! Nic dziwnego, że jedno ze sprawozdań z tego meczu zatytułowano: "Glinka – Niemcy 3:2".
Tak się złożyło, że byłem wówczas w Ankarze, jako jeden z bardzo nielicznych polskich dziennikarzy i pełen podziwu dla naszych siatkarek oglądałem ten mecz z trybun starej hali imienia – jakże by inaczej - Atatürka. Po nim miałem przeprowadzić wywiad dla TVP, więc ztrudem wyrwałem z objęć szalejących z radości zawodniczek Gosię Glinkę, która wraz z trenerem Niemczykiem posłusznie stanęła do rozmowy. W tym wszystkim nie byłoby niczego dziwnego, gdyby nie fakt, że Telewizja Polska nie pokazywała tych mistrzostw. Prawa miał Polsat, do którego należała wówczas stacja Puls. I to w niej właśnie transmitowane było to spotkanie. TVP zamówiła mi po jego zakończeniu stanowisko do wywiadu "na żywo", ale wbrew przyjętym rozwiązaniom turecka telewizja puściła tę moją unilateralną rozmowę w sygnale międzynarodowym, zaledwie kilka minut po końcowym gwizdku. A jako że w Pulsie trwała jeszcze transmisja, nieoczekiwanie dla wszystkich pojawiłem się na ekranach tej właśnie stacji rozmawiając radośnie z trenerem i bohaterką nr 1 półfinału. Wywołało to z kolei zrozumiałe zdziwienie kierującego wówczas w TVP sportem Janusza Basałaja, który zadzwonił do mojego kolegi Bartka Hellera pytając, co do cholery Jacek Dąbrowski robi w Pulsie.
Fanatyczni tureccy kibice w półfinale gorąco dopingowali naszą reprezentację, pewnie także z uwagi na sympatię do dobrze im znanego Niemczyka, ale w walce o złoto ich nastawienie było już naturalnie krańcowo inne. Nie wyobrażali sobie, by ich reprezentacja nie zdobyła u siebie tytułu mistrzowskiego. Ich przeraźliwie głośny doping szybko jednak tracił na decybelach, przechodząc stopniowo w ujmującą ciszę. Wszystko to przez fantastyczną grę Polek, które rozegrały tak znakomite spotkanie, że nawet najwierniejsi lokalni fani nie mieli złudzeń. W trzech setach Turczynki zdobyły łącznie zaledwie 48 małych punktów.
W 2003 roku w Ankarze Polki napisały nowy rozdział w dziejach polskiej siatkówki. Wcześniej żadnej naszej reprezentacji, nawet złotej drużynie Huberta Wagnera, nie udało się wygrać Mistrzostw Europy. Warto przypomnieć, że trener Niemczyk miał przez niemal cały turniej do dyspozycji zaledwie 11 zawodniczek. Już na samym starcie ciężkiej kontuzji doznała podstawowa przyjmująca, Joanna Mirek. Jej miejsce w wyjściowej szóstce zajęła 34-letnia Małgorzata Niemczyk. Lecąc do Turcji nastawiała się na krótkie, taktyczne wejścia, a z konieczności musiała rozgrywać niemal całe spotkania. Ale dała radę.
Byłem naocznym świadkiem dwóch ostatnich meczów w drodze po złoto, olbrzymiej radości, jaka nastąpiła po finale, towarzyszyłem też naszej ekipie w pożegnalnym bankiecie i w samolocie, podczas triumfalnej drogi do kraju. Mieliśmy przesiadkę w Stambule i nie zapomnę reakcji polskich turystów, którzy na widok wkraczających do poczekalni siatkarek zerwali się do owacji na stojąco. Trudno zapomnieć też gorące powitanie na Okęciu. W Polsce zapanowała złotko-mania, której nie zastopowały nawet mniej udane występy w kolejnych imprezach. Dwa lata później Polki, wciąż pod wodzą Andrzeja Niemczyka, powtórzyły w Chorwacji sukces z Turcji. Ale tym razem, nie było to już żadnym zaskoczeniem.