| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa
Choć piłkarsko ukształtował go Śląsk, to największe sukcesy odnosił na Pomorzu. W Gdyni zakochał się od pierwszego wejrzenia i rozważa nawet emeryturę nad morzem. Przemysław Trytko, po nieudanym pobycie w Bałtyku, wzmocnił przed sezonem Gryfa Wejherowo. W rozmowie z TVPSPORT.PL opowiedział o zwycięstwie w Pucharze Polski, debiucie w Bundeslidze, przygodach w Kazachstanie a także o problemach z kontuzjami i nieuczciwych zagraniach Jagiellonii Białystok.
Paweł Smoliński, TVPSPORT.PL:
– Słyszałem, że przyjaźń z Adamem Danchem nie rdzewieje. Podejrzewaliście, że po latach – zamiast na kawie w Zabrzu, będziecie spotykać się w Gdyni?
Przemysław Trytko: – Znamy się z Adamem od gimnazjum. Pewnie z dwadzieścia lat. Wygrywaliśmy razem mistrzostwo Polski juniorów. Nie podejrzewaliśmy wtedy, jak potoczą się nasze losy. W tamtym czasie zapewne ani on, ani ja nie wyobrazilibyśmy sobie takiego scenariusza. A teraz nie tylko spotykamy się na kawie w Gdyni, ale i razem mieszkamy nad morzem.
– Choć w Gdyni spotkało cię wiele dobrego, to ostatnio było też trochę stresów...
– Na mój pobyt w Bałtyku wpłynęła pandemia koronawirusa. Trzecia liga została przedwcześnie zakończona, więc nie zdążyłem za wiele pograć. A po sezonie odszedłem z klubu.
– Nie było możliwości, byś został w Bałtyku?
– Możliwość była. Mój kontrakt skończył się pod koniec czerwca, a Bałtyk przedstawił mi ofertę jego przedłużenia. Moja sytuacja nie była jednak w pełni zależna ode mnie. Musiałem poczekać na rozstrzygnięcie, czy Adam zostanie w Arce Gdynia. Problemem było bowiem mieszkanie. Klubu nie było stać na wynajęcie mi mieszkania, a ja byłem dogadany z Adamem, że mogę u niego mieszkać. Także przedłużenie mojego kontraktu było związane z pozostaniem Adama w Arce.
– Adam został w Arce, a ty trafiłeś do Gryfa...
– Bałtyk zatrudnił nowego napastnika, przez co mój temat upadł. Do Wejherowa wrócił jednak trener Grzegorz Niciński, który zapytał mnie, czy byłbym zainteresowany dołączeniem do Gryfa. Dogadaliśmy się.
– W negocjacjach pomogła pewnie stara znajomość...
– Każdy trener wie, jakich zawodników potrzebuje i czego może od nich oczekiwać. Znamy się od wielu lat, więc wie, na co mnie stać. Wiadomo, jestem starszy i moja forma nie jest taka, jak dziesięć lat temu. Inny jest jednak też poziom sportowy zespołu. Nasze interesy się więc zgrały. Trener Niciński zadzwonił i udało nam się dogadać. Dzięki temu trafiłem do Gryfa, a nie musiałem jechać gdzieś w Polskę.
– W swojej karierze widziałeś już sporo, ale grałeś kiedykolwiek na tak położonym stadionie?
– Chyba nie (śmiech). Może jakieś mecze sparingowe. Obiekt położony jest bardzo malowniczo, w środku lasu. Specyficzny jest jednak dojazd – pod górę po betonowych płytach. Na piechotę jest równie ciekawie, bo trzeba pokonać mnóstwo schodów. Chyba nigdy nie grałem spotkań ligowych w takim miejscu.
– Grałeś za to w Bundeslidze...
– Udało się zadebiutować...
– Podobno w nietypowym obuwiu...
– Wymarzyłem sobie, że kiedy dostanę szansę debiutu, to zrobię to w moich wysłużonych Nike Mercurial Vapor, w których zdobywałem mistrzostwo Polski juniorów. W Niemczech nie było problemów ze sprzętem. Mogłem dostać takie buty, jakie chciałem. Postanowiłem jednak, że zagram w moich ulubionych czarno-czerwonych korkach. Choć musiałem je trochę podkleić taśmą, to dopiąłem swego.
– Do Energie Cottbus trafiłeś z Gwarka Zabrze. Przeskok musiał być olbrzymi...
– To był inny świat. W tamtym czasie w Polsce piłkarze nie mieli nic. Bazy były słabe, w klubach nie było sprzętu, a i pensje nie były najwyższe. W Cottbus wszystko było przygotowane od A do Z. Zawodnik przychodził do klubu, jadł śniadanie, a w tym czasie w szatni czekały już na niego poskładane w kostkę ubrania na trening. Mógł przygotować się na salce do rozgrzewki, a potem pójść na siłownię. Po zajęciach miał za to do dyspozycji odnowę biologiczną.
– W Polsce to było nie do pomyślenia...
– W Niemczech wszystko wyglądało inaczej. To był zupełnie inny świat pod względem organizacyjnym. Jako młody zawodnik nigdy nie musiałem nawet nosić piłek czy sprzętu. Wszystko było już załatwione. Gdy chciałem gdzieś pojechać, tylko dzwoniłem, że potrzebuję dostać się na lotnisko. Nie było problemów. A należy pamiętać, że zagrałem tylko jeden – albo aż jeden – mecz w Bundeslidze.
– W Chociebużu z aklimatyzacją chyba nie było problemów...
– W szatni byli Mariusz Kukiełka, Tomasz Bandrowski, Łukasz Kanik i Dawid Krieger, a w rezerwach był jeszcze Michał Skorupski. Nie ma co ukrywać – trzymaliśmy się razem. W szatni, w pokoju, na kawie, wszyscy Polacy siedzieli razem. To mi wiele ułatwiło, ale też utrudniło kontakt z innymi. Trochę przeszkodziło mi to w integracji z resztą zespołu.
– A w szatni nie brakowało ciekawych postaci. Tomislav Piplica – legenda czy niezły ananas?
– Jednak bardziej ananas. Wydaje mi się, że nie miał takich umiejętności, by uchodzić za legendę. A jeśli chodzi o jego charakter... Więcej było krzyku niż treści. Miałem z nim parę sprzeczek. Byłem młody, może niepotrzebnie się odzywałem.
– Trudno uwierzyć, że grał tyle, mimo licznych błędów...
– Często obserwowałem te jego popisy na treningach. Drugi bramkarz, Gerhard Tremmel, który zrobił później karierę, też nie potrafił się z tym pogodzić. Zagrał jeden mecz w sezonie, gdy Piplica pauzował, i w opinii wielu był od niego lepszy. Nie wiem, jaki Piplica miał układ z trenerem. Na pewno nie grał dlatego, że był charyzmatyczny. Po prostu dużo krzyczał. Nie był to ani solidny bramkarz, ani typowy lider.
– Udało się to w Gdyni. Choć trafiłeś do bardzo doświadczonej szatni...
– I bardzo dobrze się w niej odnalazłem! W Gdyni trafiłem na chłopaków, z którymi do tej pory mam kontakt. Takich jak Olgierd Moskalewicz czy Bartosz Ława. Właśnie z Bartkiem złapałem najlepszy kontakt i to on ułatwił mi wejście do drużyny. Dzięki niemu szybko się wpasowałem, a w Gdyni przyjęto mnie jak swojego. A to nie było wcale proste, bo charakterów w szatni nie brakowało. W klubie byli przecież Dariusz Ulanowski, Grzegorz Niciński, Krzysiek Sobieraj czy Marcin Chmiest. W Arce poczułem się jednak jak ryba w wodzie.
– Zanim jeszcze złapałeś kontakt ze starszyzną, to musiałeś zaprezentować się przed kilkoma trenerami...
– Do Arki ściągał mnie Robert Jończyk, który – choć awansował – to nie został pierwszym trenerem. Chwilę był nim Dariusz Mierzejewski, aż w końcu przyszedł Bogusław Kaczmarek. I wtedy zrobiło się ciekawie. Czegoś takiego nie przeżyłem nigdy. Trener popracował może dwa, trzy dni, aż w końcu, wracając ze sparingu, wysiadł gdzieś na autostradzie i nigdy już nie przyszedł do klubu. Pojechaliśmy na obóz bez trenera i tam dojechał do nas Czesław Michniewicz. Wszyscy ci szkoleniowcy mnie oceniali. Jednak dopiero pozytywna opinia ostatniego z nich pozwoliła mi dołączyć do klubu.
– W Arce grałeś dobrze, szczególnie w drugim sezonie. Po przyjściu Joela Tshibamby zacząłeś pełnić jednak trochę inną rolę...
– Wyglądało to tak, jakbym ja za niego pracował, a on strzelał gole. To nie było jednak ustalone, a po prostu wyszło w praniu. Joel był dobrym zawodnikiem, miał duże umiejętności, jednak był mniej waleczny. Często mu się po prostu nie chciało. Ja byłem inny. Mieliśmy być napastnikami i dzielić się rolami. Joel bazował jednak wyłącznie na umiejętnościach, nie na pracy...
– Jego przyjście wpłynęło na twój styl gry, a jego odejście zaważyło na twoich dalszych losach. Arka, po zakończonym wypożyczeniu, mogła wykupić cię z Energie Cottbus...
– Byłem dogadany ze świętej pamięci Andrzejem Czyżniewskim, że zostanę w klubie. O moje pozostanie zabiegał też Dariusz Pasieka. Z Arki miał odejść Tshibamba, a pieniądze za niego miały być przeznaczone na mój wykup. Władze zapewniały mnie, że zespół przejdzie gruntowną przebudowę, a ja będę jego kluczową postacią.
– Nie udało się...
– Mam o to żal do pewnych ludzi. Tym bardziej, że sam jeździłem do Niemiec negocjować kwotę mojego wykupu. Początkowo było to koło miliona złotych. Później już znacznie mniej. Chciałem zostać w Gdyni. Mimo zapewnień nie było mi to dane. Gdyby wtedy udało mi się podpisać z Arką kontrakt na dłużej, to być może moja kariera potoczyłaby się inaczej.
– A tak zostałeś na lodzie...
– Musiałem wracać do Niemiec, gdzie swoim dążeniem do opuszczenia klubu podpadłem jeszcze bardziej. Co gorsze, Energie zaczęła już przygotowania, a ja nie znalazłem się w kadrze na obóz. Musiałem szukać nowego zespołu.
– Trafiłeś do Jagiellonii...
– I była to jedna z najgorszych decyzji w moim życiu. Choć wtedy wydawała się całkiem sensowna. Wyglądało na to, że będę grał. Z klubu miał odejść Kamil Grosicki, a coraz starszy Tomasz Frankowski miał powoli kończyć karierę. Skończyło się tak, że Kamil został, a Tomek strzelał mnóstwo goli. Miało być dla mnie dużo miejsca, a nie było go wcale.
– Po jednej rundzie musiałeś więc szukać ucieczki. Wróciłeś na Śląsk – do Polonii Bytom...
– Bardzo się cieszyłem, że wyrwałem się z Białegostoku. Grając w Polonii mieszkałem w domu i po prostu dojeżdżałem do klubu. W Bytomiu czułem się bardzo dobrze. Byłem piłkarzem pierwszego zespołu i wcale nie myślałem, że robię krok wstecz.
– I wtedy przytrafiła się poważna kontuzja...
– Mecz z Ruchem Chorzów, 45. minuta. Piotr Stawarczyk po prostu mnie poskrobał, a skończyło się fatalnie – zerwałem więzadła w kolanie.
– Znalazłeś się pośrodku sporu. Polonia nie miała za co ci pomóc, a Jagiellonia umywała ręce...
– Problemy pojawiły się z obu stron. Kiedy przechodziłem do Polonii wszystko było pięknie. Po kontuzji o mnie zapomniano. Nie dostawałem pensji, ani nie mogłem liczyć na żadną opiekę. Podobnie zachowała się Jagiellonia, która wysłała mi list informujący o obniżce pensji. Próbowałem dochodzić swoich spraw, ale nikt nie odpowiadał na moje pisma.
– Nie do wiary...
– To był trudny czas. Nie tylko zdrowotnie, ale i finansowo. Przeszedłem dwie operacje. W trakcie jednej ktoś popełnił błąd – sądziłem się wtedy ze szpitalem. Dużo mnie to kosztowało. Problem z kolanem załatwiłem dopiero półtora roku temu.
– To był najtrudniejszy moment w twojej karierze?
– Jeszcze trudniejszy był powrót do Jagiellonii. W klubie mnie nie chciano, a ja dopiero dochodziłem do pełni sprawności. Wtedy kolano nie wytrzymało drugi raz. Znów zerwałem więzadła i musiałem wszystko zaczynać od początku.
– Zaczęto wypychać cię z klubu. Czytałeś ostatni wywiad Sebastiana Rajalakso dla szwedzkiej prasy?
– Tak, we mnie nie rzucano może oszczepami (śmiech). Jagiellonia działa specyficznie, nie zawsze zgodnie z kodeksem pracy. Musiałem być w klubie o ósmej do szesnastej. Dostawałem dziwne e-maile. Najbardziej przeszkadzał mi jednak brak opieki lekarskiej. W Polonii chcieli dobrze, ale nie było ich na to stać. W Białymstoku było inaczej.
– Prezes Cezary Kulesza w rozmowie z weszlo.com mówił, że miałeś swój plan zadań i go realizowałeś. Jak każdy pracownik...
– Dostałem indywidualny plan treningowy na pół roku. Miałem być trzy, cztery razy dziennie w różnych miejscach w Białymstoku. Oprócz tego musiałem oglądać akcje wybranych piłkarzy i oceniać ich grę. Po kilka godzin dziennie. Nie wiem, czy to jest normalna praktyka. Tym bardziej, że nie mogłem nawet trenować wspólnie z zespołem.
– Nie próbowałeś odejść?
– Próbowałem. Byłem skłonny samemu zapłacić za obóz, byle tylko przygotować się do sezonu. Byłem dopiero po kontuzji i nie chciałem ryzykować powtórki. Wtedy Jagiellonia wpadła na pomysł, by wysłać mnie do Ruchu Radzionków. Po prawie roku pauzy dostałem telefon, że mam jechać zagrać sparing. To była dla mnie abstrakcja. Kontrakty podpisuje się na czasy złe, a nie dobre. Kiedy byłem kontuzjowany, to o umowie jednak zapomniano.
– Ponownie przeniosłeś się do Bytomia. Po niezłej rundzie wiosennej sezonu 2011/12 znów mogłeś trafić do Arki...
– W pierwszoligowej Polonii rozegrałem sporo spotkań i odbudowałem formę. Wtedy zgłosiła się Arka, do której miałem wrócić. Transfer wysypał się dlatego, że nie zgodziłem się na operację. Lekarz miał otworzyć mi kolano tylko po to, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Będąc po dwóch takich zabiegach miałem dość ingerencji w kolano. Nie zgodziłem się. Miałem wtedy dość polskich klubów i postanowiłem wyjechać.
– Znów znalazłeś się za zachodnią granicą. Tym razem jednak nie w Bundeslidze...
– Dołączyłem do Carl Zeiss Jena. Nie chodziło jednak o klub, ani o poziom rozgrywkowy. Chciał mnie trener, z którym pracowałem jeszcze w Energie Cottbus – Petrik Sander. Zawsze we mnie wierzył. Nawet wtedy, gdy nie prezentowałem się najlepiej. Czułem wsparcie z jego strony. Gdy znalazłem się na zakręcie, to zadzwonił do mnie i zaczął namawiać mnie na przyjazd. Obiecał mi, że pomoże mi się odbudować.
– Poskutkowało. Wróciłeś do ekstraklasy.
– Trafiłem do Kielc. I jeśli chodzi o samą piłkę, to grałem tam najlepiej w całej karierze. Szczególnie za trenera Ryszarda Tarasiewicza. Korona wyciągnęła do mnie rękę po powrocie z Niemiec i chyba jej się za to odpłaciłem.
– Rok to w piłce wieczność. Przekonałeś się o tym już następnej zimy. Zamiast do Krakowa, przeniosłeś się do Kazachstanu...
– Wraz z Siergiejem Chiżniczenko i Abzałem Bejsebekowem do Kielc przyjechał człowiek odpowiadający niejako za ich transfery. W Kazachstanie Chiżniczenko był wielką gwiazdą. Gdy ich przedstawiciel zobaczył, że w treningu nie wyglądam gorzej od niego, to zaproponował mi przenosiny do tamtejszej ligi. Długo się przed tym wzbraniałem. W końcu pojechałem jednak na obóz do Turcji, gdzie zagrałem w sparingu FK Atyrau. Spodobałem się na tyle, że byli bardzo zdeterminowani, by mnie pozyskać.
– Byłeś równie przekonany, jak oni?
– Wróciłem z Turcji do Polski i pojechałem z Koroną na mecz do Szczecina. Wracając nie spałem całą noc. Myślałem nad tą decyzją naprawdę długo. W końcu zdecydowałem się, że chcę to zrobić. Tydzień później byłem już w Kazachstanie.
– Znalazłeś się prawie trzy tysiące kilometrów od Kielc. Przeżyłeś spory szok?
– Jeśli chodzi o sam kraj, to z pewnością tak. Kazachstan jest dziewięć razy większy od Polski. To przeżycie podróżować po tak ogromnym państwie. W Polsce, jadąc z jednego miasta do drugiego, mijamy wioski. Tam nie ma nic – pusty step. Z powodu ogromnych odległości samoloty latają tam tak, jak u nas jeżdżą pociągi.
– Choć zazwyczaj lataliście na mecze, to czasem trzeba było przemęczyć się i w pociągu...
– Pamiętam nasz wyjazd do Aktobe. Strasznie narzekaliśmy na warunki, w jakich mieliśmy jechać. Mieliśmy cztery łóżka w jednym przedziale sypialnym. Myśleliśmy – jak mamy jechać szesnaście godzin w czterech, na tak małej przestrzeni? Przeszliśmy się jednak z kolegami po pociągu. I wtedy nam przeszło. Zobaczyliśmy ludzi jadących jeszcze dalej niż my, siedzących lub nawet stojących w ośmioosobowych przedziałach. Mniejszych, niż te w polskich pociągach. Wróciliśmy na nasze łóżka i nie narzekaliśmy już na swój los.
– Podróże towarzyszyły ci przez cały pobyt. Zmiana kontynentu nie była dla ciebie niczym nadzwyczajnym...
– Miasto, w którym mieszkałem, leży nad rzeką Ural. Przejeżdżając przez most, raz byłem w Europie, a raz w Azji. W przemysłowym Atyrau było widać też wiele kontrastów. Ulice były niedokończone, a bloki wyglądały tak, jakby miały się rozpaść. Było widać biedę. W Astanie (Nur-Sułtan) był za to pełen przepych – nowoczesność i ogromne wieżowce. Bogactwo w stolicy, a poza nią stepy i ubóstwo.
– W lidze biedy chyba nie było...
– Z pewnością. Kompletnie nie rozumiem tego, dlaczego u nas jest płacz, gdy mistrz Polski przegrywa z mistrzem Kazachstanu. Poziom obu lig jest bardzo zbliżony. Legia, przegrywając z Astaną, się nie skompromitowała. Kluby ściągają tam zawodników za bardzo duże pieniądze.
– Grali tam przecież Andriej Arszawin i Anatolij Tymoszczuk...
– I byli przy tym całkiem normalni. Zdarzało się wypić z nimi na lotnisku nie tylko kawę. Oprócz nich w pamięć zapadli mi też Gerard Gohou i Isael. Naprawdę kapitalni piłkarze.
– Lokalni gracze chyba też zbytnio nie odstawali?
– Nie zdziwiłbym się, gdyby za pięć lat pełno zawodników z Kazachstanu grało w Europie. Już Chiżniczenko miał ogromne umiejętności. Myślę, że w Koronie nie wyszło mu ze względu na różnice kulturowe i to, że był daleko od rodziny. Możliwości miał naprawdę spore.
– Problemem są chyba także pieniądze...
– Graczom z Kazachstanu niezbyt opłaca się wyjeżdżać do Europy. Gdy włączałem mecze polskiej ligi, to niektórzy koledzy nie mogli uwierzyć, jak wszystko jest profesjonalnie zorganizowane. Pytali, jak się tam dostać. Gdy dowiadywali się jednak, ile mogą zarobić, to ochota na zmianę ligi im przechodziła. U siebie mają lepsze pieniądze, rodzinę, a także swoją kulturę.
– A ta może zadziwić przyjezdnego z Europy...
– Przed każdym sezonem Kazachowie mają swój rytuał. Święcą boisko. Będąc tam, kompletnie nie spodziewałem się, co mnie czeka. Nagle na taczce została przywieziona owca, której błyskawicznie podcięto gardło. To był przerażający widok. Później zawodnicy i trenerzy podchodzili i maczali palce w jej krwi. My, gracze zagraniczni, na szczęście nie musieliśmy tego robić. Nie byliśmy też zmuszani do spróbowania tej ofiary. Owca była bowiem podawana na kolację tego samego dnia.
– Nietypowy ponoć był też sam ośrodek klubowy. Przypominał juniorską bursę?
– Bursa była fajniejsza (śmiech). W Kazachstanie nie zwracano uwagi na wystrój. W każdym pokoju było łóżko, stolik i szafa bez drzwi. Choć nie wyglądało to estetycznie, to nikt nie miał z tym problemu. Wszystko było stare i nadawało się do remontu. Do dziś pamiętam łańcuchy na lodówce w kuchni.
– To co wy tam jedliście?
– Kawioru nie było (śmiech). Nie wiem, po co były te łańcuchy. Codziennie jedliśmy to samo – ser, koninę, jajka sadzone i ryż z mlekiem. Wszystko przyrządzała pani Antonina, która musiała jeszcze po nas pozmywać. Jeśli kazachska piłka ma pójść do przodu, to takie podejście musi się zmienić.
– W ośrodku jakoś trzeba było zabijać czas...
– W Kazachstanie czytałem dużo książek. Życie było bardzo monotonne. Trening, odnowa, odnowa i to wszystko. Nie było telewizorów, więc nie brałem ze sobą nawet PlayStation. Byłem tam sam, bez dziewczyny, rodziny, nie było co robić. Mogłem więc tylko czytać.
– W Kazachstanie grałeś na tyle dobrze, że mogłeś tam zostać. Znów odezwała się jednak Arka...
– Klub chciał, żebym został. Miałem dostać trochę mniejszą pensję, bo były gorsze czasy. Mogłem też iść do Irtyszu Pawłodar, który grał w europejskich pucharach. To jednak była już Syberia, gdzie grano i trenowano na sztucznej murawie. Miałem już nawet wykupiony bilet do Turcji, by negocjować warunki, gdy zadzwonił trener Niciński, że Arka się na mnie decyduje. Przekonali mnie szansą zdobycia Pucharu Polski.
– Pamiętam półfinał z Wigrami Suwałki. Pomyślałeś wtedy – w co ja się wpakowałem? Mogłem zostać w Kazachstanie?
– Tak było. Po pierwszym meczu (wygranym 3:0 – przyp. red.) było pewne, że sobie poradzimy i awansujemy do finału. Piłka jest jednak przewrotna. Nie mogłem uwierzyć, gdy Wigry zdobywały kolejne bramki. Na szczęście sędzia nie uznał gola na 5:2.
Kliknij "Akceptuję i przechodzę do serwisu", aby wyrazić zgody na korzystanie z technologii automatycznego śledzenia i zbierania danych, dostęp do informacji na Twoim urządzeniu końcowym i ich przechowywanie oraz na przetwarzanie Twoich danych osobowych przez nas, czyli Telewizję Polską S.A. w likwidacji (zwaną dalej również „TVP”), Zaufanych Partnerów z IAB* (1004 firm) oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP (88 firm), w celach marketingowych (w tym do zautomatyzowanego dopasowania reklam do Twoich zainteresowań i mierzenia ich skuteczności) i pozostałych, które wskazujemy poniżej, a także zgody na udostępnianie przez nas identyfikatora PPID do Google.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie naszych poszczególnych serwisów zwanych dalej „Portalem”, w tym informacje zapisywane za pomocą technologii takich jak: pliki cookie, sygnalizatory WWW lub innych podobnych technologii umożliwiających świadczenie dopasowanych i bezpiecznych usług, personalizację treści oraz reklam, udostępnianie funkcji mediów społecznościowych oraz analizowanie ruchu w Internecie.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie poszczególnych serwisów na Portalu, takie jak adresy IP, identyfikatory Twoich urządzeń końcowych i identyfikatory plików cookie, informacje o Twoich wyszukiwaniach w serwisach Portalu czy historia odwiedzin będą przetwarzane przez TVP, Zaufanych Partnerów z IAB oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP dla realizacji następujących celów i funkcji: przechowywania informacji na urządzeniu lub dostęp do nich, wyboru podstawowych reklam, wyboru spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych treści, wyboru spersonalizowanych treści, pomiaru wydajności reklam, pomiaru wydajności treści, stosowania badań rynkowych w celu generowania opinii odbiorców, opracowywania i ulepszania produktów, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, technicznego dostarczania reklam lub treści, dopasowywania i połączenia źródeł danych offline, łączenia różnych urządzeń, użycia dokładnych danych geolokalizacyjnych, odbierania i wykorzystywania automatycznie wysłanej charakterystyki urządzenia do identyfikacji.
Powyższe cele i funkcje przetwarzania szczegółowo opisujemy w Ustawieniach Zaawansowanych.
Zgoda jest dobrowolna i możesz ją w dowolnym momencie wycofać w Ustawieniach Zaawansowanych lub klikając w „Moje zgody”.
Ponadto masz prawo żądania dostępu, sprostowania, usunięcia, przenoszenia, wniesienia sprzeciwu lub ograniczenia przetwarzania danych oraz wniesienia skargi do UODO.
Dane osobowe użytkownika przetwarzane przez TVP lub Zaufanych Partnerów z IAB* oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP mogą być przetwarzane zarówno na podstawie zgody użytkownika jak również w oparciu o uzasadniony interes, czyli bez konieczności uzyskania zgody. TVP przetwarza dane użytkowników na podstawie prawnie uzasadnionego interesu wyłącznie w sytuacjach, kiedy jest to konieczne dla prawidłowego świadczenia usługi Portalu, tj. utrzymania i wsparcia technicznego Portalu, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, dokonywania pomiarów statystycznych niezbędnych dla prawidłowego funkcjonowania Portalu. Na Portalu wykorzystywane są również usługi Google (np. Google Analytics, Google Ad Manager) w celach analitycznych, statystycznych, reklamowych i marketingowych. Szczegółowe informacje na temat przetwarzania Twoich danych oraz realizacji Twoich praw związanych z przetwarzaniem danych znajdują się w Polityce Prywatności.