Kilka dni po Dniu Nauczyciela odszedł od nas nauczyciel zawodu kilku pokoleń dziennikarzy Redakcji Sportowej TVP. Ferdynand Sylwester Grzeszczak.
Sylwester, Sylwek, bo pierwszego imienia nie lubił i nie używał. Były rugbysta, wieloletni prezes Polskiego Związku Rugby, ale nade wszystko wybitny dziennikarz sportowy, związany przez całe dekady z Telewizją Polską.
Po raz pierwszy zetknąłem się z nim niemal równo 27 lat temu. Zasiadał w komisji oceniającej kandydatów, którzy zgłosili się do ogłoszonego na antenie TVP konkursu. Byłem jedną z dziesięciu osób wybranych do pracy w Redakcji Sportowej spośród setek chętnych. I tak jak pozostali szczęśliwcy – m.in. Maciek Kurzajewski, Jacek Jońca, Łukasz Nowicki, Grzegorz Jankowski i Grzegorz Płaza, musiałem także wyjść zwycięsko z testu wiedzy sportowej. Czyli odpowiedzieć na pytania zadawane przez pana Sylwestra. Pamiętam je do dziś. To najtrudniejsze brzmiało: jaki kraj reprezentuje Colin Jackson w Igrzyskach Wspólnoty Brytyjskiej? Nie byłem w stu procentach pewny, ale odpowiedziałem prawidłowo, wyczuwając podchwytliwość: Walię.
Takich zaskakujących pytań, zmuszających do myślenia i poszerzania wiedzy sportowej, słyszałem w późniejszych latach od pana redaktora mnóstwo. Był bardzo surowym przełożonym. Przesiadywał w redakcji do późnego wieczora, czekając na zakończenie ostatniego programu sportowego w danym dniu. Wychodził wtedy z gabinetu i paląc papierosa (takie czasy) czekał na powracających do newsroomu "delikwentów". Już z daleka widać było czy ma zastrzeżenia, czy nie. Na ogół miał. Ale nigdy nie opierał krytyki na subiektywnych odczuciach i emocjach. Zawsze była ona czysto merytoryczna i niezwykle cenna. Bo czegoś uczyła.
Mimo takiej, a nie innej roli w redakcji wszyscy Go uwielbialiśmy. Nie tylko dlatego, że nigdy, nawet w szczycie surowości, nie przestawał traktować nas fair i zawsze chciał po prostu czegoś nauczyć. Ale przede wszystkim ze względu na jego fantastyczne, niebanalne poczucie humoru. Był kopalnią anegdot i będących do dziś w obiegu powiedzonek. Jednemu z kolegów, gdy się nieco zapuścił, rzucił kiedyś: "Nie stawajcie profilem". A jedną z rozmów ze mną zaczął bez zwyczajowo grzecznościowych zwrotów: "Kara musi być. Pojedziecie do Włocławka". W ten sposób poinformował mnie, że będę wydawcą na wozie jednego z meczów koszykarzy Anwilu. Z kolei o tym, że mam jechać na zimowe igrzyska olimpijskie do Nagano dowiedziałem się od niego mniej więcej tak: "Kolego Dąbrowiecki" – Sylwek uwielbiał celowo przekręcać nazwiska i zwracać się żartobliwie per wy – przynieście mi jak najszybciej 4 zdjęcia paszportowe". Zaskoczony odpowiedziałem: "Ale po co? Panie Sylwku?". "Nie wnikajcie. Przynieście”.
O tym co prawie 23 lata temu działo się w Japonii mógłbym napisać książkę. Redaktor Grzeszczak pełnił tam funkcję szefa ekipy TVP i nie było dnia bym nie pękał ze śmiechu słuchając niesamowicie dowcipnych, ale też inteligentnych uwag. Chociażby "szczotkujących" kobietach w curlingu, debiutującym wówczas w programie olimpijskim. Często chodziliśmy razem coś zjeść i nigdy nie mógł się nadziwić, ile jestem w stanie w siebie
zmieścić. "Dąbrowiecki. Wy chyba jeszcze rośniecie". Jako jego asystent w pracy i sąsiad w apartamencie w wiosce dla mediów spędzałem z nim całe dnie. I nabrałem do niego nie tylko jeszcze większej sympatii, ale i szacunku.
Ten szacunek w miarę upływu lat rósł jeszcze bardziej. U wszystkich. Bo Pan Sylwester stał się mentorem, surowym, ale uczciwym przełożonym, którego uwag i rad po prostu się słuchało, wyciągając wnioski. Ale mimo różnych "masek", które zakładał, pozostał przede wszystkim Sylwkiem – fantastycznym, pełnym poczucia humoru starszym kolegą z pracy. Wspaniałym, uczciwym człowiekiem. I takim Go już na zawsze zapamiętam...