W sezonie 1989/90 piłkarze bydgoskiego klubu byli objawieniem ekstraklasy. Zawodnicy Władysława Stachurskiego grali szybko, błyskotliwie i z polotem, co zagwarantowało znakomitą, 4.lokatą na finiszu zmagań. A pewnym punktem tego zespołu był obrońca Franciszek Jarosz, który po zakończeniu kariery odnalazł się w zupełnie nowej roli.
Sobota
Sebastian Piątkowski : – Dzień dobry, czy mógłbym zaproponować telefoniczną pogawędkę, powiedzmy po weekendzie?
Franciszek Jarosz : – Witam serdecznie. Cieszę się, że ktoś jeszcze o mnie pamięta. Oczywiście, chętnie powspominam stare czasy. Może w poniedziałek? I przy okazji – jestem Franek.
– Ale przecież…
– Bez żadnego "ale". Żyjemy w szybkich, dynamicznych czasach, większość z nas pracuje w korporacjach, więc i forma na "ty" nie stanowi najmniejszego problemu.
– Zatem w poniedziałek o 18?
– Jak najbardziej. Do usłyszenia, cześć!
Poniedziałek
– Kłaniam się. Wybiła godzina 18.
– Cześć, Sebastianie. Mam prośbę, czy mógłbyś zadzwonić za 10–15 minut? Jak zsiądę z roweru, to będzie mi łatwiej rozmawiać.
– Oczywiście, zadzwonię za kwadrans.
Nieco później
– Możemy już? Czy potrzebujesz jeszcze chwili?
– Wsiadam do auta, przełączyłem telefon na tryb głośnomówiący i pozostaję do dyspozycji.
– Jazda rowerem, więc forma chyba dopisuje?
– Tak, nie ukrywam, że bardzo dbam o siebie. Uważam na to, co jem, regularnie się ruszam. W pewnym wieku trzeba zachowywać zdrowe nawyki, a skończyłem już …
– Wiem, ile masz lat, ale wiek to tylko liczba. A co do roweru – Lech Janerka śpiewał kiedyś, że "rower to jest świat (…)".
– Bo jest! Bardzo lubię tę formę aktywności, powiem więcej – fascynuje się jazdą na rowerze. To wspaniały świat.
– Wspomniany wykonawca śpiewał również "ja bez kolacji nie chcę spać". Obiecuję, że nie będziemy przedłużać tej rozmowy w nieskończoność…
– O to się nie martw.
– Zawsze odbierałem cię, jako pozytywnie nastawionego do życia. Nawet spoglądając na stare zdjęcia zespołu Zawiszy widzę Franciszka Jarosza z nieodłącznym uśmiechem. To ciepło wręcz bije…
– Dziękuję bardzo za te słowa. Chyba rzeczywiście tak jest. Poza tym, pracuję z ludźmi. Od dwudziestu kilku lat zajmuję się ubezpieczeniami, kooperuję z agentami i innymi z branży. Specyfika tej pracy wymaga zachowania pewnych standardów, a jestem dyrektorem generalnym na północną część kraju. Ta umiejętność kontaktów międzyludzkich mam chyba wrodzoną. Zawsze należałem do komunikatywnych. A pracy drużynowej i koordynowania wysiłków jednostek nauczyła mnie właśnie … piłka nożna. To na boisku wspólny wysiłek przekładał się na końcowy wynik, ważne było też dbanie o pozostałych w zespole, podobnie jak w obecnej pracy.
– Czy twoja tamta pozycja na boisku uwypuklała wspomniane cechy?
– Nie powiedziałbym. Trudno mi się jednak ustosunkować do tego, ale raczej nie.
Pamiętaj o zasadniczej różnicy – wtedy były inne czasy.
– Zawsze to słyszę…
– W 1981 roku, gdy wywalczyliśmy z Zawiszą mistrzostwo Polski juniorów, spora grupa młodzieży trafiła do kadry pierwszego zespołu. Zawisza spadał wówczas do drugiej ligi, ale mniejsza o to. Zdecydowana większość zespołu, ba, niemal wszyscy, pochodziła z Bydgoszczy. Mariusz Modracki, Paweł Straszewski, Mirek Rzepa, ja, Adam Kwaśniewski, doszedł też Darek Pasieka. Długo by wymieniać. Byliśmy stąd, z naszego miasta, ewentualnie z okolicznych klubów – z Janikowa lub Solca Kujawskiego. Przepraszam cię na chwilę, ale akurat przejeżdżam obok mego dawnego domu…
– Rozumiem, nostalgia, ciepło rodzinnego ogniska…
– W mniejszym stopniu. Chodzi o coś innego. Obok tego domu przechodzi właśnie dziewczyna z … osiołkiem. Zwierzę zostało przygarnięte kilka lat temu i ma zapewnione teraz prawie cieplarniane warunki.
– Proszę?
– Nie przesłyszałeś się. Trzymają tego osła w garażu, karmią. Kiedyś nawet zawiozłem tej rodzinie 5 kilogramów marchwi. A wracając do Zawiszy…
– Niesamowita historia! A wracając do Zawiszy – to były inne czasy.
– Oczywiście. Były zgoła odmienne od obecnych. Łączyły nas specyficzne więzi, spotykaliśmy się całymi rodzinami po sobotnich lub niedzielnych meczach. Między innymi stąd brała się siła tamtego zespołu.
– Jeden za wszystkich…
– … wszyscy za jednego. Tak, masz rację, wyglądało to podobnie. Potrafiliśmy pojechać niemal całym zespołem na … wczasy. Byliśmy jak jedna, wielka rodzina.
– Imponujące. Zadziwia mnie też ta rozmowa. Spodziewałem się wojskowego drylu, krótkich, żołnierskich odpowiedzi, a jest ciekawa konwersacja. Naprawdę, bardzo miło cię poznać!
– Cała przyjemność po mojej stronie. Zapewniam, z każdym z nas – Mariuszem Modrackim, czy innymi byłymi piłkarzami rozmawiałbyś na podobnych zasadach. Tacy po prostu jesteśmy.
– Jak więc działał bydgoski Zawisza? Klub zarządzany przez mundurowych to zawsze specyficzny twór.
– Po mistrzostwie Polski juniorów w 1981 roku, trafiliśmy do wojska, na tak zwaną "unitarkę". Było nas czternastu. Czas unitarny w naszym przypadku to zaledwie 14 dni, a spędziliśmy go w miejscowości Czarne, niedaleko Szczecinka.
– Było ciężko?
– Tak, nawet bardzo. Dostaliśmy solidnie w kość. A już po powrocie do domu zostaliśmy skoszarowani w kompanii sportowej, budynku na terenie obiektów Zawiszy. Spotykaliśmy tam kajakarzy, wioślarzy, bokserów i tych z innych dyscyplin. Szczerze mówiąc, piłkarze mieli najlepiej. Był stan wojenny, więc sam rozumiesz. Nieciekawe czasy. A szefem klubu był nieżyjący już Piotr Bierwagen.
– Ojciec Macieja, byłego piłkarza?
– Zgadza się. Maciek grał z nami w piłkę, miał nawet kilkanaście spotkań w pierwszej lidze. W pewnym momencie postawił jednak na naukę. Ukończył medycynę, obecnie jest neurochirurgiem. A jego ojciec był pomocnym człowiekiem. Piłkarze nie mogli narzekać, mimo siermiężnej i dość niesprzyjającej jednostce rzeczywistości. Z tym okresem związanych jest mnóstwo anegdot. Pozwolę sobie przytoczyć jedną z nich. Jak to w wojsku, pełniliśmy obowiązkowe warty. Pewnego razu powinność ta przypadła późniejszemu zawodnikowi wodzisławskiej Odry. Jeden z kolegów zagaił go:
– "Nuniek", a jakie ty masz dziś naboje? Ostre?
Żołnierz nie stracił rezonu i odpowiedział :
–Bo ja wiem? Nie, one nie są ostre. One są takie… półokrągłe.
Kontynuując wątek, ja akurat byłem zawodowym. Miałem etat w Braniewie. Żołnierzom zawodowym niby żyło się lepiej, pamiętaj jednak o ówczesnym ustroju. Po dziewięciu latach zrezygnowałem z dalszej służby i wyjechałem za Ocean.
– W 1995 roku. Wychodzi na to, że dobrowolnie zrezygnowałeś ze świadczeń emerytalnych?
– Właśnie wtedy. Być może dziś pobierałbym dobrą emeryturę? Człowiek jednak o tym nie myślał. Dziś cieszę się z dobrej pracy i mam nadzieję, że w pełni wykorzystam ten końcowy czas aktywności zawodowej.
– Czy dwuletnia służba wojskowa przekładała się na poziom wyszkolenia żołnierzy? Innymi słowy, czy "wojsko robiło z chłopców mężczyzn"?
– Odpowiem szczerze. Nie, nie robiło, przynajmniej nie u nas. Uważam, że był to … idiotyzm. W czystej postaci. Grupą młodych, przestraszonych chłopaków dyrygował zazwyczaj niedouczony kapral, którego jedyną umiejętnością było poniżanie podwładnych. Dowódcy mieli ten specyficzny dar, rekompensujący im braki w wykształceniu i kulturze osobistej.
– A generałowie? Znali się na piłce? Na czele klubu stali zazwyczaj najwyżsi stopniem!
– Oczywiście, nie mogło być inaczej. A czy się znali? Ciężko mi powiedzieć, gdyż w Zawiszy nie mieliśmy z nimi częstego kontaktu. Pasjonatem piłki był na pewno wspomniany Piotr Bierwagen i z nim konsultowaliśmy wszystkie sprawy. Poza tym, trenowaliśmy podobnie, jak inne zespoły. W tygodniu najczęściej były dwie jednostki treningowe, posiłki jadaliśmy w hoteliku dla sportowców. A na mecze wyjazdowe wyjeżdżaliśmy dzień wcześniej i spaliśmy wtedy w hotelach o różnym standardzie, nawiasem mówiąc, pewnie w tych samych, co wszyscy…
– Awans Zawiszy do ekstraklasy zaspokoił chyba ambicje wszystkich zaangażowanych w bydgoską piłkę? Z sezonu na sezon byliście coraz mocniejsi i promocja do wyższej ligi była naturalną konsekwencją stałych postępów w grze zespołu.
– Trudno się nie zgodzić. Pamiętaj tylko, iż kandydatów do awansu było więcej, to nie był tylko Zawisza. Obie grupy drugiej ligi składały się z szesnastu drużyn i prezes każdej z nich miał ambicje. Nasz awans był olbrzymim sukcesem. Może zlekceważono Zawiszę po salmonelli? Na pewno Władysław Stachurski był bardzo dobrym trenerem.
– Trenował przecież Legię, Widzew i przez kilka miesięcy reprezentację narodową. Skoro już wspomniałeś o salmonelli, to wypada zatrzymać się przy tym wątku. Zatrucie zespołu zakłóciło przecież przygotowania do sezonu w newralgicznym, zimowym okresie. A kiedyś nie latało się do Turcji…
– Nie latało się do Turcji, ani na Cypr. Formę budowaliśmy najczęściej w polskich górach. Mocno przepracowany obóz był gwarancją dobrej formy. Dla dzisiejszych piłkarzy to pewnie abstrakcja, zaręczam jednak, że nie wszyscy wytrzymaliby obciążenia dawkowane zimową porą. To była czas tzw. ładowania akumulatorów. Ten newralgiczny okres należało przepracować bardzo sumiennie.
– A ciężka praca procentowała?
– Tak, jej efekty mieliśmy przez wiele miesięcy. Przepraszam cię na chwilę, bo muszę odebrać telefon z pracy. Oddzwonię za kilka minut…
5 minut później…
– Już jestem, przepraszam raz jeszcze. Kończę urlop i powoli wracam do codzienności.
– Skoro z zawodu jesteś dyrektorem, to niepodobna zgłaszać obiekcje.
– Żyję dynamicznie i moje obowiązki nie kończą się z chwilą wyjścia z pracy.Dziś także czeka mnie jeszcze praca w domu. Mówiąc wprost – jeśli ja nie wykonam pewnych istotnych dla firmy posunięć, to natychmiast zrobi to konkurencja. Tak to działa. Ale skupmy się na piłce.
– I salmonelli.
– Przed rundą wiosenną sezonu 1988/89 udaliśmy się na obóz do Sosnowca. Rankiem, niemal cała drużyna zaczęła odczuwać różne dolegliwości. Pojawiły się bóle żołądka, wymioty i równie przykre historie. Natychmiast skierowano nas do szpitala pod Sosnowcem, albo nawet w Sosnowcu, nie do końca już pamiętam. Nie zdawaliśmy sobie początkowo sprawy z powagi sytuacji, a potem schudliśmy po kilka kilogramów i leżeliśmy pod kroplówkami. Wbrew przypuszczeniom, nie było zwykłe zatrucie pokarmowe. Po naszym powrocie do Bydgoszczy na wysokości zadania stanął po raz kolejny Piotr Bierwagen. W restauracji "Okrągła" długo serwowano nam dietetyczne posiłki. Otoczeni zostaliśmy szczególną troską, jak to zresztą piłkarze. Czy dzięki tej specjalnej diecie nasze organizmy zregenerowały się na tyle, by potem skutecznie powalczyć o awans do pierwszej ligi?
– Zadałeś sobie to pytanie, więc może odpowiedz…
– Sęk w tym, że do końca nie wiem. Może miało to wpływ na naszą wydolność? To oczywiście tylko dywagacje i to pół żartem–pół serio, nie mające wpływu na rzeczywistość. Niemniej jednak, czuliśmy się świetnie. Na pewno w rundzie wiosennej Zawisza bywał lekceważony przez rywali. A my z każdą ligową kolejką czuliśmy się coraz pewniej, a kulminacja radości nastąpiła po wygranym barażu z Jastrzębiem. Trafiliśmy na salony polskiej piłki!
– Skupmy się przez chwilę na personaliach. Przede wszystkim, czy był to najlepszy Zawisza w historii klubu?
– Tak, chyba tak. Podczas kadencji Władysława Stachurskiego prezentowaliśmy naprawdę dobry futbol.
– Zdecydowaną większość twoich kolegów z szatni wymienię jednym tchem. Aby nie być gołosłownym: Brończyk, Pasieka, Nowak, Modracki, Kot, Kwaśniewski, Arndt, Durda, Berendt…
– Krzysiu Berendt, mój Boże… Co to był za talent! Największy, jaki widziałem w życiu. Nie pojechał niestety na igrzyska w Barcelonie, bo jak pewnie wiesz, koszmarny wypadek samochodowy przekreślił jego marzenia.
– Próbował wrócić do uprawiania sportu, niestety bezskutecznie.
– Nie było przesłanek ku temu, by wrócił na boisko. Co do wypadku, to feralnego dnia Krzysiek wracał z działki wypoczynkowej. Auto prowadził dobry znajomy, będący pod wpływem alkoholu. Resztę możesz sobie dopowiedzieć… Gdyby za kierownicą usiadł Krzysiu, to pewnie nie doszłoby do tragicznych zdarzeń. Berendt zapadł w śpiączkę, było bowiem niedotlenienie mózgu. Nawet po latach ciężko mi o tym rozmawiać.
Pamiętam jeszcze, że o wypadku poinformował nas w szatni trener Adam Topolski. Po prawdzie nie zrobiło to wtedy na nas wielkiego wrażenia.
– Znając go, szybko się otrząśnie – tak mniej więcej komentowaliśmy wypadek.
– Nie otrząsnął się…
– Widywałem go już po zaniku pamięci. Co tu więcej mówić, nie był już sobą.
– A jak wspominasz Andrzeja Brończyka? Czytałem o inicjatywie bydgoskiej poczty, która chce upamiętnić zawodnika. Słyszałem o pewnej tablicy...
– Tablica znajduje się już na ulicy Modrzewiowej, w okolicach dworca PKP. Niebawem będę tamtędy przejeżdżał, to zrobię ci zdjęcie.
– Brończyk to wasza legenda…
– Tak, wyjątkowy człowiek i znakomity kolega. Kilka dni temu syn podesłał mi fragmenty naszego meczu z Widzewem z 1991 roku. Był to Puchar Polski. "Kinia" obronił wtedy aż trzy rzuty karne! Cóż to był za bramkarz, jak on bronił… Wysłałem ten filmik dalej, do Pasieki. Darek zareagował typowo, odpisując : – Kiedyś to się grało!
Za wyniki Zawiszy odpowiadał wtedy Adam Topolski, a ściślej mówiąc, był to jego drugi oficjalny mecz.
– Mimo niecałych 180 centymetrów wzrostu ten bramkarz wyróżniał się nieprawdopodobną zwinnością.
– Imponował na linii bramkowej, choć i na przedpolu radził sobie całkiem dobrze.
– W czasach waszej gry w drugiej lidze bramkarze o nieco skromniejszej posturze nie należeli do rzadkości. Bo i Andrzej Portała w Uranii Ruda Śląska, a także Marian Patoń z Polonii Bytom, niestety również świętej pamięci…
– Zgodzę się w stu procentach! Dziś w bramce stoją zawodnicy o innych walorach, a przede wszystkim – zdecydowanie innych warunkach fizycznych.
– Nie zaprzeczysz także, że na zapleczu pierwszej ligi biegali za piłką po trawie bardzo utalentowani. Ryszard Wieczorek, Zenon Burzawa, Roman Kosecki, Bogusław Cygan… Długo by wymieniać.
– Boguś Cygan! Świetny kolega i nieustępliwy napastnik. Podczas jednego z ligowych spotkań sfaulowałem Cygana. Bez złośliwości, po prostu w ferworze walki. Podszedłem do gracza Szombierek i szczerym, pełnym żalu głosem zagaiłem:
– Boguś, przepraszam, naprawdę tego nie chciałem.
Niezrażony Cygan odpowiedział śląską gwarą:
– To nie szochy!
Romek Kosecki też wyróżniał się już w warszawskiej Gwardii. Ba, to właśnie z tego klubu otrzymał powołanie do reprezentacji prowadzonej przez Wojciecha Łazarka. Wydaje mi się, że ta generacja piłkarzy bez problemu poradziłaby sobie w ligach zagranicznych. Większość chciała wyjechać, ale chcieć nie zawsze oznaczało móc. To, co teraz powiem, zabrzmi zapewne banalnie, ale ten upływający czas nie zna litości. Nie ma już wśród nas Bogusia Cygana, Andrzeja Brończyka i kilku innych kolegów z boiska.
– Zmienia się twój głos, gdy wspominasz Brończyka.
– Bo ja wiem? Być może. Odszedł zbyt szybko. Wiesz, co jest najbardziej budujące? Ludzka pamięć. Od dwudziestu lat organizowane są turnieje upamiętniające tę wyjątkową dla regionu postać. Pojawiają się na nich byli piłkarze Zawiszy, nierzadko z Bońkiem i Stefanem Majewskim. Gramy w zespole pod nazwą "Przyjaciele Andrzeja", trochę się poruszamy, powspominamy. No dobrze, może wystarczy… Idę zrobić ci to zdjęcie, za chwilę wracam.
Kilka minut później…
– Dziękuję bardzo! Piękna pamiątka. Bydgoszcz jest piękna, muszę kiedyś odwiedzić województwo kujawsko–pomorskie.
– Piękne jest nasze miasto, to prawda. Ale cała Polska zmienia się na lepsze. Dużo jeżdżę po kraju i obserwuję stały rozwój. Spójrz chociażby na Śląsk. To już nie są czasy dymiących kominów i wszechobecnego brudu. Pięknieje ta ojczyzna, szkoda jedynie, że mentalność mieszkańców bywa, jakby to powiedzieć… różna.
– To już temat na inną rozmowę… A przechodząc do kwestii milszych, po awansie miałeś chyba ogromną satysfakcję?
– I to jaką! Ekstraklasa przez lata jawiła się jak sen. Dla tych z mojego pokolenia stanowiła marzenie. Muszę ci się przyznać, że dopiero mając lat 15 rozpocząłem regularne treningi. Namówili mnie koledzy. Dalej wszystko potoczyło się powoli. Cele sportowe układałem sobie stopniowo, szczebel po szczebelku. Występ w pierwszej drużynie, godne reprezentowanie barw Zawiszy, może pierwsza liga… "Zagrać choć raz w lidze i mieć to udokumentowane w papierach! "– tak rozmawialiśmy w szatni nie raz i nie dwa.
– A zagrałeś w niej niemal 100 razy.
– Krok po kroku, trochę się tych występów uzbierało. Awans był wielkim wydarzeniem w dziejach klubu i miasta. Okolicznościowy bankiet, tłumy kibiców… Staliśmy się bohaterami lokalnej społeczności! Wszyscy nas wtedy znali.
– Podejrzewam, że kojarzą was nawet dziś.
– Masz rację, nie będę zaprzeczał. Większość z nas zbliża się wprawdzie do sześćdziesiątki, ale nadal spotykamy się z wyrazami sympatii. W dowolnym miejscu. Bywa, że pracownicy urzędu miasta, a nawet "skarbówki" pytają po chwili zastanowienia:
– Czy pan nie grał czasami w Zawiszy? To bardzo miłe, tym bardziej, że od dawien dawna kojarzony bywam przez pryzmat ubezpieczeń.
– Cudownie ubezpieczony! Tam również nazwisko pomaga?
– Czasami tak. Gdy stawiałem pierwsze kroki w nowej branży, to wiceprezesem firmy był były ligowy sędzia pochodzący z Podkarpacia. Multum nazwisk przewija mi się w głowie, zaczynał tam choćby Podbrożny… Podpowiesz mi?
– Dębica? Pewnie Igloopol.
– Tak, no przecież! Żeby było jeszcze ciekawiej, to obecny główny prezes rezydujący w Austrii to były piłkarz tamtejszych pierwszoligowych klubów.
– Futbol, cholera jasna!
– Żebyś wiedział! Piłka łączy ludzi i to jest najpiękniejsze. Mówiłem już, że trenuję także chłopców? Choć to może złe określenie, bo juniorzy młodsi to teraz niemalże młodzi mężczyźni.
– Nie, nic nie wspominałeś. Garną się do sportu? W dobie smartfonów, Internetu i ogłupiających social–mediów?
– Sam jestem zaskoczony, ale chcą. Nawet sumiennie przykładają się do zajęć.
– Oby tylko wystarczyło im zapału. A wracając do historii. Zawisza, po awansie do elity, zajął w premierowym sezonie wysokie, czwarte miejsce. Byliście powiewem świeżości.
– Siłą rozpędu wygrywaliśmy sporo spotkań. Po meczu w Chorzowie byliśmy nawet liderem! Pojawiały się nawet dywagacje o występie w europejskich pucharach. Nie udało się, ale miejsce tuż za podium odebrano jako spory sukces.
–A dziś? Nie jest łatwo kibicować Zawiszy. Najnowsze dzieje naznaczone są niezrozumiałymi kwestiami z boiskiem i Radosławem Osuchem. Teraz jest to taki przypadkowy klub. A przecież 14 sezonów w pierwszej lidze i pierwsze miejsce w tabeli wszech czasów drugiej ligi to spory handicap.
– Za czasów Osucha udało się wywalczyć Puchar Polski. W zespole występowało kilku ciekawych zawodników, jak chociażby Lewczuk, czy Świerczok. Inna sprawa, że stanowili oni "armię zaciężną", nijak nie związaną emocjonalnie z Bydgoszczą. Mniejsza o to. Te czasy rzeczywiście naznaczone są problemami. Miasto sparzyło się na Osuchu i nieufnie spogląda w kierunku innych, potencjalnych dobrodziejów klubu. Tereny po stadionie też przejął magistrat, a obiekt przystosowany jest głównie do lekkiej atletyki. Zawisza zaczynał od klasy B i na razie mozolnie odbudowuje dawną pozycję. Teraz jest w IV lidze.
– Niezbadane są ludzkie losy, także te piłkarskie. Zapytałbym jeszcze o twój wyjazd do Stanów Zjednoczonych.
– O, to była fantastyczna przygoda! Trafiłem do Pittsburgh’a, a zespół nazywał się Stingers.
I jak pewnie wiesz, za Wielką Wodę udałem się w towarzystwie Mariusza Modrackiego i Krzysztofa Arndta. Kopaliśmy w amerykańsko–meksykańskiej lidze halowej.
– A czy przypadkiem Stanisław Terlecki nie występował w podobnej lidze? Przypominam sobie ten wątek z jego biografii.
– Tak, masz rację. Grał tam wcześniej, podobnie jak Janusz Sybis i Adam Topolski. Zresztą dzięki wydatnej pomocy Adama zakotwiczyliśmy w USA.
– Między Bogiem, a prawdą – czy Stany to było poważne granie? Czy może bardziej chodziło o typowo amerykańskie show?
– Zaskoczę cię, ale poziom tych rozgrywek był naprawdę wysoki. Mecze rozgrywano w piątki i soboty, co wiązało się z koniecznością dalekich lotów do Dallas lub Monterrey.
Kapitalne doświadczenie, przeżyłem mnóstwo niezapomnianych chwil.
– W to nie wątpię.
– Człowiek grał w piłkę i przy okazji zwiedził kawałek świata. Uprzedzając twe kolejne pytanie: mieliśmy normalne jednostki treningowe, podobnie jak w Europie. Ponadto trenowaliśmy dzieci, zajęcia odbywały się w tygodniu, od 9 do 13. Oczywiście klub na tym zarabiał, gdyż w Stanach nie ma niczego za darmo. Spore wrażenie robił na mnie kompleks treningowy. To było bodaj 10 boisk, idealnie przygotowanych do gry w piłkę.
– A działo się to ćwierć wieku temu. Dla pokolenia dzisiejszych piłkarzy równo przystrzyżone boiska to standard. A w Stanach biega za piłką coraz więcej rodaków. Liga się rozwija, jest atrakcyjna marketingowo, wzrasta też poziom MLS.
– Być może przetarliśmy szlak tej generacji udającej się za Wielką Wodę. W Pittsburgh’u sytuacja zmieniała się dość dynamicznie, a po powrocie do Polski pojawiła się nawet możliwość ponownego wylotu, jednakże właściciel zdecydował się na usługi trzech graczy z… Rosji. A może kojarzysz film "Nagła śmierć" z Jean’em Claude’m van Damme’em?
– Obawiam się, że nie.
– Akcja tego filmu rozgrywa się w hali Civic Arena, właśnie tam, gdzie rozgrywaliśmy mecze. W Stanach poznałem mnóstwo wartościowych osób, z którymi nadal utrzymuję kontakt. Sebastianie, będziemy jednak powoli kończyć, dobrze? Nie gniewaj się, ale właśnie wjeżdżam do garażu, jest 19.30, a zostało mi trochę papierkowej roboty w domu. Możemy się jeszcze umówić, ale dziś już mnie czas nagli.
– W takim razie pozwolę sobie zadzwonić do ciebie za kilka dni.
– Pozostańmy w kontakcie. Hej!
Poniedziałek
– Dzień dobry ponownie. Został nam do omówienia jeden wątek. Kibice toruńskiej Elany nie wybaczyliby nam pominięcia tego klubu. Przy okazji, jak minął weekend?
– Witam. Był pracowity. Wyjechałem służbowo, dwa dni spędziłem na konferencji, podczas której omawialiśmy strategię działania firmy. Musisz wiedzieć, że tego typu analizy trwają nierzadko po kilka, kilkanaście godzin dziennie.
– Sporo.
– Owszem. Nie narzekam na brak zajęć. Nawet teraz siedzę przy komputerze.
– Możemy dokończyć w inny dzień.
– Nie. Pytaj śmiało, chętnie odpowiem na pytania.
– Rozmawiając o Elanie Toruń zawsze przychodzi mi do głowy Jarosław Maćkiewicz. Czy słusznie?
– Słusznie. Graliśmy razem w Elanie, poza tym kojarzyłem oczywiście Jarka z ligowych boisk. Powiem tak: uważam go za zmarnowany talent. Maćkiewicz zbyt późno trafił do ekstraklasy, choć w barwach Lecha zdążył jeszcze zaprezentować spore umiejętności. Był to napastnik zdobywający bramki "z niczego", do tego bardzo nieprzyjemny dla obrońców. Typ zawodnika, przeciw któremu nikt nie miał ochoty grać.
– Prowokował obrońców? Zaczepiał?
– Podam ci przykład. Pewnego razu, jeszcze w Zawiszy, mierzyliśmy się z Elaną w meczu sparingowym. Po powrocie do domu usłyszałem dość dziwne pytanie małżonki:
– Czy ty nie byłeś czasem na dziewczynach? Całe plecy masz podrapane!
Nie zważając na domysły ślubnej, odparłem:
– Nie, kochanie, graliśmy tylko mecz z Elaną Toruń i podrapał mnie Jarek Maćkiewicz…
– No tak, teraz jesteśmy w domu.
– Sam widzisz. Chyba nie przesadzę mówiąc, iż był to piłkarz kompletny. W innych realiach i bardziej sprzyjających okolicznościach stałby się czołową postacią ligi. Bez dwóch zdań.
– Twój pobyt w Toruniu to jednak nie tylko Maćkiewicz. Uważny kibic zauważy w pomeczowych relacjach byłych wojskowych: Jacka Kota, Przemysława Boldta i Krystyna Hilschera w bramce. Sami znajomi.
– Grali także Marcin Thiede i Dariusz Gliniewicz. Z kolei za wyniki zespołu odpowiadał dobrze mi znany Wiesław Gałkowski. Pobyt w Elanie wspominam z sentymentem. Graliśmy dobrą piłkę, w pewnym momencie pojawiła się nawet szansa awansu do pierwszej ligi.
– Mówimy o sezonie 1996/97.
– Zgadza się. Finiszowaliśmy na trzecim miejscu, tuż za plecami Pogoni Szczecin. Fajny czas, naprawdę.
– Trudno o dobre relacje pomiędzy Bydgoszczą i Toruniem.
– Fakt, w tej kwestii nie możemy mówić o żadnych sentymentach. Doskonale pamiętam powroty do domu z Torunia i przyśpiewki na klatce schodowej młodych sympatyków Zawiszy. Nie zmienimy pewnych relacji, nie mamy na nie wpływu. Tak jest wszędzie, lokalne animozje odnajdziemy w całym kraju.
– Nie tylko w piłce. Spójrz na żużlową rywalizację Zielonej Góry z Gorzowem. Nawiasem mówiąc, Toruń także żużlem stoi.
– W Toruniu zawsze dominował żużel, a nie możemy zapominać o koszykówce i hokeju na lodzie. Czasem zastanawiałem się, czy ewentualny awans do pierwszej ligi nie byłby trochę na wyrost? Czy po początkowym entuzjazmie piłka nie pozostałaby mimo wszystko w cieniu innych dyscyplin? Tego już się nie dowiemy, bo nie udało się awansować.
– Elana spadła do trzeciej ligi. Dziwny spadek, trochę niezrozumiały.
– Sympatycy tego klubu są mocno rozczarowani i wcale im się nie dziwię. Pamiętajmy, że z trzeciej ligi awans wywalczy tylko jeden zespół. Nie będzie łatwo.
– Znamy nie takie przypadki. Choćby GKS Katowice.
– Marian Dziurowicz pewnie przewraca się w grobie. Przecież to niepojęte. Nie rozumiem, jak można było zaprzepaścić szansę powrotu do pierwszej ligi w takich okolicznościach?
– A sezon wcześniej?
– Kolejny absurd. Bramkarz trafiający do bramki rywala w ostatnich sekundach meczu! Przecież to nie do uwierzenia! A tak w ogóle to strzelcem gola był dawny zawodnik Zawiszy.
– Tak, wiem. Andrzej Witan, mąż lekkoatletki o znanym dwuczłonowym nazwisku.
– Igi Baumgart–Witan.
– Wspominałeś o konferencji. Wyjazdy takie to już chyba rutyna?
<
– Nie nazwałbym tego rutyną. Jest to ciężka, wyczerpująca praca. Teraz moja firma kupuje… inną, co wiąże się z mnóstwem spotkań, narad, planów i analiz. Ostatnie dwa dni były bardzo intensywne. Bawiłem w Pabianicach i nie było to bynajmniej "ładowanie akumulatorów". Wręcz przeciwnie. Pierwszego dnia pracowaliśmy od 9.30 do 19.30. Nazajutrz podobnie – od 8.30 do 15.
– Opowiadasz o tym ze swadą. Dobrze odnalazłeś się w tak zwanym "życiu po życiu". Nie jest to regułą, o czym obaj doskonale wiemy.
– Gdy kończyłem granie, to miałem 36 lat. Na upartego mogłem jeszcze kontynuować występy, czułem się na siłach. Postanowiłem jednak zadbać o przyszłość swoją i najbliższych. I to również była strategia tych małych kroków, trochę podobnie, jak w przypadku futbolu. Spodobała mi się praca w ubezpieczeniach, złapałem bakcyla. Systematycznie zdobywałem wiedzę i co warte podkreślenia raz jeszcze – korzystam z doświadczeń zdobytych na trawie. Może właśnie dzięki nim zaszedłem w nowym zawodzie tak daleko?
– Zawsze imponuje mi to powolne wspinanie się po kolejnych szczeblach drabiny zawodowej. W sporcie podobnie. Powoli, ale do przodu.
– To chyba najskuteczniejszy sposób realizacji marzeń. Pokora, ciężka praca i cierpliwość. Muszę przyznać, że grając w piłkę nie imponowałem wybitnymi umiejętnościami. Nie określiłbym siebie na pewno mianem wirtuoza futbolu. Do wszystkiego doszedłem sumienną pracą na treningach. Ani ja, ani Darek Pasieka nie byliśmy talentami! Do tego miana pretendowali Piotr Nowak, czy w ciut mniejszym stopniu Jacek Kot. Jakoś jednak w tej lidze okrzepłem, czasem pojawiałem się nawet w "11" kolejki, a swego czasu brany byłem nawet pod uwagę przy nominacjach do reprezentacji Polski. W pewnej gazecie ukazała się nawet notka pod wiele mówiącym tytułem: "Ściąga dla selekcjonera". Na moje nieszczęście po bokach obrony występowali wówczas bardzo dobrzy piłkarze, jak chociażby Dariuszowie: Kubicki oraz Wdowczyk. Mimo wszystko, nie mam prawa narzekać na los. Uważam, że podstawą sukcesu w piłce są praca i zaangażowanie, mniej więcej w 70 procentach. Pozostałe 30 to talent i umiejętności.
– Zdarzają się wyjątki.
– Jak wszędzie. Przypomnij sobie takiego Dariusza Marciniaka.
– No tak, wiedziałem, że padnie akurat to nazwisko…
– Musiało. A Igor Sypniewski? Równie wielki talent, niestety zmarnowany.
– Jednym słowem, fajna ta twoja kariera. A w zasadzie obie, bo przecież ta druga trwa.
– I tak sobie żyję. Dynamicznie, ale i z tendencją do wspomnień, czego przykładem są nasze telefoniczne rozmowy. Kiedyś w Stanach pojechaliśmy na mecz do San Diego. Przegraliśmy tam chyba 4:6, ale to w tej chwili nieważne. Nie masz pojęcia, jak wśród tamtejszej społeczności poważany był Kazimierz Deyna! Do dziś pamiętam koszulkę "Kaki" wiszącą tuż pod sufitem u jednego z pasjonatów tamtejszej piłki. Ale i tak najczęściej myślę o Zawiszy. Nasz pucharowy mecz z Widzewem będę pamiętał do końca życia. Jak ten Andrzej Brończyk bronił…
Rozmawiał Sebastian Piątkowski