Dziesięć lat temu, 14 listopada 2010 roku, Sebastian Vettel w dramatycznych okolicznościach został najmłodszym mistrzem świata Formuły 1 w historii. Miał wtedy 23 lata i 134 dni. To był początek jego dominacji.
Tego dnia mogło się wydarzyć coś wielkiego. Ale nie musiało. Tak naprawdę, było to mało realne. Przed ostatnim wyścigiem Fernando Alonso prowadził w klasyfikacji kierowców z, wydawałoby się, bezpieczną przewagą – na pewno nad Vettelem. Wyprzedzał go o piętnaście punktów. Drugiego z kierowców Red Bulla, Marka Webbera, o osiem.
I to ze strony Australijczyka powinno czyhać większe zagrożenie. Przynajmniej w teorii, patrząc na matematykę i system punktacji. 25 punktów dla zwycięzcy, 18 dla drugiego, 15 dla trzeciego. W praktyce – bez wygranej zawodnicy Red Bulla z tytułem mogliby się pożegnać. Scenariusze były proste. Jeśli Webber dojedzie pierwszy, Alonso musi być najwyżej trzeci. Jeśli zrobi to Vettel, Hiszpan nie może zająć miejsca lepszego niż szóste. Niemożliwe? Nic z tych rzeczy.