Przejdź do pełnej wersji artykułu

Tomasz Paluch, wychowanek Vive Kielce i legenda Wisły Płock: na boisku zostawało wiele zębów [WYWIAD]

/ Mateusz Jachlewski z Vive Kielce i Tomasz Paluch z Wisły Płock (fot.  PAP/Piotr Polak) 17.12.2008: Vive Kielce – Wisła Płock, Mateusz Jachlewski i Tomasz Paluch (fot. PAP/Piotr Polak)

Już w niedzielę kolejna odsłona "świętej wojny", czyli mecz Orlen Wisła Płock – Łomża Vive Kielce (transmisja w TVP Sport). Jak wyglądała ta rywalizacja kilkanaście lat temu? Dlaczego trzeba było uważać na kulturystów, a zawodnicy musieli bronić swoich żon przed kibicami i kto był jedyną osobą, która mogła spokojnie jeździć po Płocku autem z kieleckimi tablicami?

W listopadzie straciła dziecko. Mimo to zagrała w ME2020

Damian Pechman, TVP Sport: – Wychował się pan w takim miejscu, że chyba nie miał wyjścia i musiał kibicować Iskrze.
Tomasz Paluch: – Coś w tym jest. Mieszkałem 300 metrów od starej hali Iskry, na osiedlu Podkarczówka. Jako dzieciak grałem na placu budowy w piłkę nożną. Gdy już hala została oddana do użytku, to trudno było się do niej dostać. Czasami udawało się w drugiej połowie przemknąć obok ochrony i wejść do środka. Gdy byłem już starszy i chciałem kupić bilet, to musiałem się ustawić w kolejce kilka godzin wcześniej...

– Został pan wychowany w duchu "świętej wojny"?
– Wtedy nikt tak nie nazywał tych meczów. Po raz pierwszy usłyszałem o tym później, gdy grałem już w Płocku, gdzieś na początku XXI wieku. Wymyślili to chyba kibice Wisły, ale pewności nie mam. Poza tym mam jedną uwagę – wszyscy sprowadzają te mecze tylko do pierwszych drużyn, a przecież Kielce i Płock walczyły też w młodszych rocznikach! Pamiętam, że wszystko musiało być wtedy na tip-top, wyprasowane koszulki, wyleczone kontuzje, pełna mobilizacja. No i stres. Chcieliśmy koniecznie wygrywać, ale nie zawsze wychodziło.

– Podobno nie podobało się panu, że musi grać na skrzydle.
– Oj, bardzo. Byłem najmniejszy, więc trenerzy mnie tam ustawiali. Na początku mi to nie pasowało – tylko biegałem i nie miałem tak często piłki jak rozgrywający. Nie rzuciłem jednak treningów, bo co innego miałem do roboty? Halę miałem pod nosem, w zespole kolegów z osiedla. Później zaczęły przychodzić powołania do kadr młodzieżowych i narzekałem już coraz rzadziej.

– Zwłaszcza, że szybko przyszedł też debiut w Superlidze.
– Miałem 17 lat, w zespole było trochę kontuzji, i trener zabrał mnie na mecz do Warszawy. Zagrałem może 10-15 minut, ale pamiętam, że udało mi się rzucić nawet bramkę Pawłowi Rydzowi.

– Zaczęło się tak pięknie i szybko zgasło. Dlaczego?
– W Kielcach spędziłem w pierwszej drużynie w sumie dwa sezony, 1995-97. Niestety, doszło do konfliktu z jednym ze sponsorów i postanowiłem sobie poszukać innego miejsca.

– I wymyślił pan, że zostanie żołnierzem?
– Chciałem mieć z głowy służbę wojskową. W grę wchodził albo Śląsk Wrocław, albo Czuwaj Przemyśl. Trafiłem do Przemyśla, na zasadzie wypożyczenia. Byłem tam wyróżniającym się zawodnikiem i spokojnie czekałem na propozycje z innych klubów. Iskra chciała mnie z powrotem, ale jakoś tak bez przekonania. Byłem wychowankiem, a takich ludzi docenia się mniej niż przyjezdnych. W międzyczasie zgłosiła się Wisła...

– Nie miał pan żadnych obaw, żeby wyjechać do Płocka? Pan, człowiek wychowany obok hali Iskry, miał grać w zespole największego rywala!
– Pewnie, że miałem obawy. Pamiętałem jak "witali" mnie kibice w Płocku, gdy przyjeżdżaliśmy na mecze. Pomogła mi jednak roczna przerwa w Przemyślu. Może też dlatego zostałem szybko zaakceptowany i przez kolegów, i przez kibiców Wisły.

– Kielce nie chciały pana wcale oddać do Płocka. Przynajmniej nie za darmo.
– To prawda, chcieli za mnie duże pieniądze. Ostatecznie Wisła nie zapłaciła ani grosza. Ciekawa historia, nawet z obecnej perspektywy. Do Płocka trafiłem jako… amator i podpisałem umowę jako specjalista ds. marketingowych. W sumie jakoś bardzo mi to nie przeszkadzało. Liczyło się to, że mogłem trenować i grać, a do tego dostawałem wypłatę. Amatorem, tak oficjalnie, byłem przez jeden sezon.

– Pierwszy wyjazd do Kielc musiał być w nowych barwach stresujący.
– Bardzo! Zwłaszcza na początku, w moim pierwszym czy drugim sezonie w Wiśle. Wie pan, na trybunach siedziała rodzina, koledzy z podwórka... Na szczęście nie mieli pretensji. Kibicowali Iskrze, ale trzymali też kciuki za mnie.

– Przypuszczał pan wtedy, że będzie grał w Wiśle przez 10 lat, a po zakończeniu kariery zapuści tam korzenie?
– A skąd! Myślałem, że zostanę góra dwa-trzy lata, a później zagram w innym miejscu. Zwłaszcza, że w ciągu tych dziesięciu lat, pewnie z siedem razy byłem już spakowany i gotowy do wyjazdu. W Płocku zmieniali się trenerzy, koncepcje i nie wiedziałem, czy nadal będą mnie chcieli. Ostatecznie podpisywałem nową umowę i grałem. Przeżyłem w sumie sześciu trenerów i każdy potrafił dla mnie znaleźć miejsce.

– Wracając do meczów w Kielcach… Nie było nigdy prób rewanżu za "zdradę" i przejście do Wisły?
– Ominęły mnie na szczęście czasy, gdy w obronie grali kulturyści. Z opowiadań kolegów wiem, że na boisku zostawało wiele zębów. Do tego trzeba doliczyć złamane nosy i rozcięte łuki brwiowe. Sędziowie pozwalali wtedy na więcej. Zaczęło się to zmieniać właśnie w momencie, gdy trafiłem do Płocka. Przyszła nowa fala młodych i zdolnych zawodników. Przykładem Marcin Lijewski czy Mariusz Jurasik. Na boisku trzeba było pokazać już nie tylko siłę, ale też technikę.

– Mieliście jakiś rytuał przed meczami z Iskrą?
– Niezależnie czy graliśmy u siebie, czy w Kielcach, to zwykle dzień przed meczem wyjeżdżaliśmy z Płocka. Mieliśmy sprawdzony ośrodek niedaleko miasta, w Cierszewie. Hotel, park, stadnina koni. Idealne miejsce, żeby odpocząć i przygotować się do meczu.

– Warto przypomnieć, że i Wisła, i Iskra grały w starych halach. Na boisku mieliście obok siebie nie tylko rywali, ale też kibiców. Stali przy linii bocznej, za bramkami…
–Zwłaszcza w starej hali w Płocku zajmowali każde wolne miejsce obok parkietu. Mi to nie przeszkadzało, bo byli po mojej stronie. Gorzej miałem w Kielcach, wyzwiska w moją stronę były na porządku dziennym. Dobrze, że trybuny były wyżej boiska, więc kończyło się tylko na słowach. Starałem się zresztą nie zwracać na to uwagi i skupiałem się tylko na meczu. Życie skrzydłowego nie należało wtedy do łatwych. Rywale łapali za ręce, kolana, leciało się głową w dół, a trzeba było jeszcze myśleć o rzuceniu bramki.

– Musieliście uważać nie tylko na boisku. Czujność trzeba było zachować też w szatni.
– Standardem było, że brakowało ciepłej wody. Albo że gasło światło. Zwykle, gdy prowadziliśmy albo było w okolicach remisu. Może to przypadek, a może komuś nie podobał się wynik. Cóż, w takich meczach wszystkie chwyty były dozwolone.

– Kończył się mecz i nadal patrzyliście na siebie spod byka? Czy może wchodziło w grę wspólne piwo?
– Nawet gdybyśmy chcieli, nie było na to szansy. Powód był jeden – zaraz po meczu byliśmy eskortowani przez policję i opuszczali nas dopiero 15-20 kilometrów za Kielcami.

– Gorzej mieli kibice, którzy na mecze podróżowali własnymi samochodami. Podobno w Płocku tylko jedno auto na kieleckich numerach było bezpieczne.
– Moje! Przez pięć lat jeździłem po Płocku z kielecką rejestracją. Nie zmieniłem jej, bo też nie sądziłem, że będę grał w Wiśle tak długo. Każdy wiedział, że to moje auto. Nigdy po meczu nie miałem przebitej opony czy porysowanych drzwi.

– Pod halę Iskry też mógł pan zajechać autem i później spokojnie zagrać mecz?
– Nie ryzykowałem, zawsze mieliśmy zapewniony autokar. Zresztą… W meczach Płock – Kielce nie było nigdy rękoczynów, kibice ograniczali się tylko do wyzwisk. Nikt nie atakował na trybunach na przykład naszych rodzin. A była taka tradycja, że żony i partnerki dopingowały nas w najważniejszych meczach, więc oczywiście także w Kielcach. Od kolegów słyszałem jednak historie, że musieli wkroczyć na trybuny we Wrocławiu i raz chyba w Warszawie, żeby bronić swoich żon przed atakami miejscowych kibiców.

– Najbardziej pamiętne "święte wojny", w których brał pan udział?
– Było kilka takich meczów. Pierwszy, jeszcze w koszulce Iskry, decydował o mistrzostwie Polski w sezonie 1995/96. Było to piąte spotkanie w fazie play-off, wygraliśmy w Płocku jedną bramką. Kolejne wspomnienie mam już z czasów, gdy grałem w Wiśle. Choćby jeden z Pucharów Polski. Jeszcze cztery minuty przed końcem przegrywaliśmy różnicą czterech bramek, Kielce szykowały już szampany, a tymczasem my odrobiliśmy straty w dwie minuty i zdobyliśmy puchar. Albo mecz, w którym przez długi czas graliśmy w osłabieniu, bo wykluczony został Artur Niedzielski, który – zdaniem sędziów – w niesportowy sposób sfaulował Radka Wasiaka. Takie były przepisy, że jego miejsca nie mógł zająć nikt inny. Na szczęście udało nam się wygrać po dogrywce.

– W 2009 roku zakończył pan karierę i został w Płocku. Nie myślał pan, żeby wrócić w rodzinne strony?
– Rodzina już się tutaj zadomowiła. Dzieci chodziły do szkoły, miały swoich kolegów, żona pracę… Ja też zacząłem prowadzić biznes, który sobie wymyśliłem jeszcze pod koniec kariery.

– Dzieci wychował pan na kibiców Wisły Płock czy Vive Kielce?
– Mieszkając w tym mieście nie można inaczej…

– Ile jeszcze w meczach Kielce – Płock zostało prawdziwej "świętej wojny"?
– Niewiele, a na pewno mniej niż kiedyś. Nie ma takiej atmosfery. Rywalizacja na dobre rozkręciła się w latach 90. Kluby prowadziły wtedy odmienną politykę – Wisła stawiała na wychowanków, Iskra sprowadzała najlepszych z całej Polski. Później Płock też zmienił podejście. Przyszedłem ja, Damian Wleklak czy Marcin Lijewski, ale "święta wojna" była nadal polska. Z czasem kluby zaczęły mocniej stawać na obcokrajowców i temperatura meczów mocno spadła. Bardziej jest to nakręcane w mediach niż w rzeczywistości ma miejsce na boisku. Zawodnikom z innych krajów w pełni zrozumieć, jakie znaczenie mają dla Kielc i Płocka bezpośrednie mecze. Żaden z nich nie będzie "umierał" na boisku i ryzykował poważnej kontuzji, która może zakończyć karierę. Nie opłaca się mając w perspektywie grę w pucharach czy mistrzostwach świata.

Źródło: TVPSPORT.PL
Unable to Load More

Najnowsze

Zobacz także