O skokach mógłby opowiadać godzinami. Już w 1999 roku pracował z psychologiem, dekadę później został mistrzem świata, a wszyscy cieszyli się, bo "zapracował sobie przez lata". Andreas Kuettel, ulubieniec kibiców i fan Zakopanego o psychice, pracy naukowej, złotym locie i butach Simona Ammanna...
Antoni Cichy, TVPSPORT.PL: – Nie widujemy cię już na skoczniach. Czym się zajmujesz?
Andreas Kuettel: – Mieszkam w Danii, przeprowadziłem się tutaj w 2011 roku. Od 2013 do 2017 robiłem doktorat, a później rozpocząłem pracę na uczelni Syddansk Universitets i staram się jakoś przetrwać! Zajmuję się trochę uczeniem, trochę nadzoruje sprawy studenckie, przeprowadzam badania.
– Dlaczego akurat Dania?
– Moja żona, zresztą Polka, już wcześniej pracowała w Danii. Z tego powodu tam się przenieśliśmy.
– Na jakie tematy prowadzisz badania?
– Pracę doktorską napisałem na temat przejścia sportowca do normalnego życia po zakończeniu kariery. Przyjrzałem się temu przejściowemu etapowi u sportowców z Polski, Szwajcarii i Danii. Sprawdzałem też, jak działa system sportu w danym kraju, jak pomaga zawodnikom. Ważne w tym kontekście jest, jak zawodnicy łączą sport i studia. A obecnie zająłem się w większym stopniu zdrowiem psychicznym sportowców. To dzisiaj istotny temat w świecie sportu.
– Skończyłeś karierę w 2011 roku, przeniosłeś się do Danii, musiałeś zacząć nowe życie. Pisząc pracę na ten temat, starałeś się sam znaleźć odpowiedzi na niektóre pytania?
– Przeprowadzając się w 2011 roku do Danii, nie do końca wiedziałem, co będę robić. Próbowałem nauczyć się języka, zajmować naszym synkiem, który miał ledwie półtora roku. Pomysł, żeby wrócić do studiowania, przyszedł nieco później. Nie miałem tego w planach, kiedy przenosiłem się do Danii.
– Czułeś pustkę, kiedy odstawiłeś narty? Nie wiedziałeś, co z sobą począć? Uciekłeś ze skoków.
– Wiedziałem, że będę chciał się zdystansować od skoków narciarskich, od całej karuzeli Pucharu Świata. Byłem jej częścią przez piętnaście, nawet dwadzieścia lat. Jeździłem co weekend z konkursu na konkurs i czułem, że potrzebuję przerwy. Trenerka nie była dla mnie opcją. Oczywiście, miałem takie odczucia, tuż po tym jak zakończyłem karierę... To trudne chwile. Miałem wątpliwości, czy podejmuję dobre wybory. Ale to normalne dla sportowca, że szuka nowych wyzwań, nowych rzeczy, w które mógłby włożyć energię.
– Myślisz, że strach przed tym, co po zakończeniu kariery, nie pozwala niektórym zejść ze skoczni? Na przykład Norakiemu Kasaiemu albo twojemu przyjacielowi Simonowi Ammannowi.
– Rozmawiamy o bardzo złożonej kwestii. Niektórzy zawodnicy mają jasną wizję tego, co chcieliby robić w przyszłości. Albo już zdobyli spore doświadczenie, bo pracują nie na pełny etat. Ale tak jak mówiłeś, jest wiele powodów, żeby zostać w sporcie. Oni są przyzwyczajeni do pewnego stylu życia, ułożyli sobie świat i tak ciągną "jeszcze jeden sezon, jeszcze jeden". Ale to dość osobista sprawa.
– Skoro w pracy doktorskiej zająłeś się też polskimi sportowcami, pewnie rozmawiałeś z Adamem Małyszem.
– Tak, ale w formie ankiety. Przeprowadzałem je z byłymi sportowcami – w Polsce aż z 85. Mowa o czołowych zawodnikach. Oczywiście, Adam był wśród nich, także inni skoczkowie, ale również lekkoatleci, zapaśnicy, żeglarze, siatkarze, piłkarze ręczni. Ankietowałem świetnych sportowców, którzy pokończyli kariery między 2008 a 2013 rokiem.
Czytałem wiele książek, z dużą ciekawością podchodziłem do mentalnej strony sportu. To bardzo ważne w każdym sporcie, ale być może jeszcze ważniejsze w skokach. I starałem się na tym obszarze szukać rezerw. Czy mogłem coś zrobić lepiej? Łatwo powiedzieć.
– Pochłonęła cię teraz psychologia sportu. Patrzysz, co mogłeś zmienić w karierze, czego ci brakowało, kiedy mogłeś odwiedzić psychologa?
– Na całe szczęście od 1999 roku do końca kariery, czyli przez ponad dziesięć lat, pracowałem z psychologiem sportu, który był też moim wykładowcą na uczelni. Już wtedy studiowałem i zainteresowałem się tym tematem. Czytałem wiele książek, z dużą ciekawością podchodziłem do mentalnej strony sportu. To bardzo ważne w każdym sporcie, ale być może jeszcze ważniejsze w skokach. I starałem się na tym obszarze szukać rezerw. Czy mogłem coś zrobić lepiej? Łatwo powiedzieć, ale to bardzo długi proces nauczania. Przynajmniej starałem się trenować nie tylko mięśnie, ale też umysł. I myślę, że dało mi to dużo także poza skocznią, kiedy trzeba sobie radzić z trudnymi sytuacjami na co dzień.
– Czy dzisiaj lepiej rozumiesz, dlaczego byłeś średnim skoczkiem, a z roku na rok stałeś się jednym z najlepszych na świecie?
– Na wynik składa się wiele rzeczy. Były czasy, kiedy przegrywaliśmy z rywalami technologicznie, nie mieliśmy dobrego sprzętu, dobrych warunków do treningu, często zmieniali się trenerzy. Może ja też nie pracowałem wystarczająco ciężko. Musi się złożyć wiele rzeczy, żeby zostać skoczkiem z Top 10 na świecie. Wiedziałem, że mam potencjał, tylko przez wiele lat nie potrafiłem go pokazać z różnych przyczyn. To nie tylko kwestie mentalne, te są wyłącznie jednym z powodów. Oczywiście, kiedy teraz zagłębiłem się w ten temat, poznałem różne modele, teorie, chciałbym je znać, kiedy jeszcze skakałem. Ale czasami jeśli wiesz za dużo, to wcale nie musi dawać przewagi. Niekiedy lepiej wiedzieć jedną rzecz i na niej się koncentrować. Dlatego nie powiedziałbym, że zbyt wiele informacji pomoże każdemu skoczkowi.
– Niektórzy mówią, że na skoczni najlepiej byłoby odciąć głowę i nie myśleć.
– Nasz umysł lubi płatać figle. Łatwo powiedzieć, że trzeba wyłączyć myślenie. To wszystko są złożone procesy, które cały czas poznajemy. Kiedy chcesz wyłączyć umysł i odciąć się, niekoniecznie tak się stanie.
– Największy sukces, tytuł mistrza świata, wywalczyłeś w nie najlepszym sezonie. Simon Ammann był jednym z faworytów, a ty mogłeś wyskoczyć z drugiego szeregu i to pomogło?
– Trochę inaczej, bo już wcześniej miałem z tej skoczni dobre wspomnienia. Mój styl do niej pasował. Wiedziałem, że na dużej skoczni będę się liczył, jeśli dobrze skoczę. W Libercu po raz pierwszy w karierze stanąłem na podium, rok wcześniej byłem trzeci i piąty, więc zdawałem sobie sprawę, że ten obiekt mi leży. W zespole panowała dobra atmosfera, na normalnej skoczni Simon zajął trzecie miejsce, ja szóste, mimo tego, że moje próby wcale nie były aż tak dobre. Czułem, że coś się święci!
– I zostałeś mistrzem świata.
– A tego dnia myślałem, że nie będzie żadnych skoków. Panowała tak zła pogoda. Nie miałem najmniejszych oczekiwań i może faktycznie to była moja przewaga.
Pojechaliśmy do fabryki Meiningera i nie miał wystarczająco dużo materiału, żeby uszyć kombinezony w jednym kolorze! Poskładaliśmy je jakoś i w sumie fajnie wyglądały. To było nieplanowane! Ale w 2006 roku pomyślałem: czemu by nie zrobić znów olimpijskiego kombinezonu w tych samych kolorach? Wiesz, ta ostatnia składowa, kilka procent wyniku, to nie nauka, a wiara.
– A kolor kombinezonu może pomóc? Na igrzyskach w 2006 roku startowaliście w strojach tych samych kolorów co w 2002, kiedy dwa złota zdobył Simona.
– Igrzyska olimpijskie to wyjątkowa impreza. Przygotowujesz się do niej przez dwa, trzy lata. W Salt Lake City to akurat był przypadek, że mieliśmy kombinezony z taką kolorystyką. Pojechaliśmy do fabryki Meiningera i nie miał wystarczająco dużo materiału, żeby uszyć kombinezony w jednym kolorze haha! Poskładaliśmy je jakoś i w sumie fajnie wyglądały. To było nieplanowane! Ale w 2006 roku pomyślałem: czemu by nie zrobić znów olimpijskiego kombinezonu w tych samych kolorach? Wiesz, ta ostatnia składowa, kilka procent wyniku, to nie nauka, a wiara. Czasami wierzysz w coś, czego nie da się opisać liczbami. I być może tak było z tym kombinezonem. Kiedy robiliśmy wizualizacje przed zawodami, widzieliśmy siebie lecących w tym stroju. Kto wie, czy to nie uspokajało.
– Jak ważne w skokach są wizualizacje? Mówimy o sporcie cechującym się powtarzalnością. Robicie właściwie przez cały czas to samo.
– Z jednej strony cały czas to samo, a z drugiej każdy skok jest inny. Wydaje się, że wyjście z progu jest ustandaryzowanym ruchem, ale dochodzi prędkość, różne skocznie, różne odczucia wynikające na przykład z treningu siłowego. Detale, które mają ogromny wpływ na odległość. I tu jest pułapka. Czujesz, że robisz to samo, a nie ma wyniku. Albo robisz to samo i nagle zaczynasz latać bardzo daleko. Można zwariować. Chyba każdy zawodnik doświadczył tego więcej niż raz.
– I wracamy do umysłu. Mózg zapamiętuje ruchy, uczy się schematu wyjścia z progu. Żeby coś poprawić, trzeba nauczyć mózg nowego ruchu?
– Wyjście z progu jest tak błyskawiczne, że trudno na nie wpłynąć. Oczywiście, starasz się wykonać wiele imitacji, ćwiczeń, dzięki którym mięśnie zapamiętują schemat. Bardzo ważne, żeby mieć jasny obraz tego, co chce się zrobić, jak skoczyć. Znaleźć pozycję, przy której kontrolę nad skokiem przejmuje ciało, a w mniejszym stopniu ma ją mózg. Ale to również długi proces. Masz rację, nasz mózg kontroluje praktycznie wszystko, ale kiedy przychodzi czas, w którym skaczesz świetnie, naprawdę czujesz, że nie musisz niczego kontrolować. To najlepsze okresy w karierze.
– Potrafisz pojąć, dlaczego nagle ktoś zaczyna odlatywać rywalom? Albo dlaczego w 2005 roku wskoczyłeś do światowej czołówki?
– Jak w przypadku innych kwestii, znów w jednym momencie musi się złożyć kilka czynników. Choćby sprzęt, bo ten zmienia się nieustannie. I nagle wszystko układa się perfekcyjnie jak u Ryoyu Kobayashiego. Tam wszystko do siebie pasowało. Kiedy teraz patrzę na jego wyjście z progu, wcale nie różni się znacznie od tego sprzed dwóch lat. Ale to, jak unosi narty, układa się w pierwszej fazie, już nie wychodzi tak idealnie i ląduje dwadzieścia metrów bliżej. Trzeba cierpliwie szukać ustawień, sprzętu, techniki, dopasowywać jedno do drugiego.
– Kto był takim mistrzem adaptowania się do nowego sprzętu, techniki? Adam Małysz po czterech latach przerwy znów zdobył Kryształową Kulę.
– Myślę, że każdy zawodnik, który przez dziesięć lat utrzymuje się w czołówce, staje na podium jest takim mistrzem. Mógłbym kilku wymienić, oczywiście Adama także. Również Noriaki Kasai to potrafił, ale teraz zdaje mi się, trudno powiedzieć, jak wiele mu brakuje do poziomu Pucharu Świata. Warto tu wspomnieć Jensa Weissfloga. Skakał stylem równoległym, potem V i został w obu mistrzem olimpijskim. A to niezła zmiana!
– Kiedy Adam wygrywał, był osamotniony. Wy z Simonem mieliście chociaż siebie. Motywowaliście się wzajemnie?
– Oczywiście, w 2002 roku mieliśmy boom. Wygrał igrzyska olimpijskie i wszystko się dla nas zmieniło. Wcześniej trudno nam było osiągnąć poziom Pucharu Świata. Myślę, że pomógł też mój dobry sezon 2005/06. Simon na nowo zobaczył, że w Szwajcarii można świetnie skakać. A później przyszły lata 2007-2010, najlepsze dla naszych karier. Obaj wygrywaliśmy. I byliśmy nie tylko my dwaj, ale też Guido Landert. Tworzyliśmy zespół z dobrą atmosferą. Fajnie nam się razem podróżowało, trenowało.
– Przed sukcesem Simona skoki w Szwajcarii nie wyglądały tak profesjonalnie? W 1997 roku medal mistrzostw świata zdobył Sylvain Freiholz, ale raczej mieliście bardziej popularne sporty.
– Mamy tradycje w skokach narciarskich, ale były sportem niszowym. Po 2002 roku przyciągały dużo większą uwagę. Trochę zapłaciliśmy tego cenę. Ale zaczęliśmy budować nasz system także w kontekście rozwoju sprzętowego, programów treningu fizycznego. Do tego dochodzili ludzi w naszym małym zespole. Boerni Schoedler jako trener, fizjoterapeuta. Tak, było bardziej profesjonalnie i znów mogliśmy rywalizować z najmocniejszymi.
– Żałujesz czegoś? Nie zdobyłeś medalu olimpijskiego, w 2007 roku byłeś blisko sukcesu w Turnieju Czterech Skoczni, a skończyłeś poza podium.
– W 2006 roku w Turynie byłem bardzo rozczarowany rezultatem na normalnej skoczni. Zająłem piąte miejsce, do podium brakło mi metra. Czułem się dobrze przygotowany i dużą rolę odegrał brak szczęścia. Potrzebowałem sporo czasu, żeby się z tym oswoić. No i fajnie byłoby raz skończyć Turniej Czterech Skoczni na podium. Ale wiesz, pewnie wielu skoczków myśli sobie, że mogli lepiej skoczyć w tym czy innym konkursie. Koniec końców, bilans wychodzi na zero.
Myślę, że aerodynamika skoku stoi na wysokim poziomie i niewiele da się tu poprawić za pomocą sprzętu, kombinezonów. Jestem pewny, że już dzisiaj dałoby się polecieć ponad 300 metrów.
– To problem, kiedy ktoś rozpamiętuje przeszłość? Jeśli rozmawiamy o Turnieju Czterech Skoczni, Simon przez lata próbował zwyciężyć i nie dał rady.
– Masz wpływ na swoje skoki, ale nie masz wpływu na skoki innych zawodników. Jeśli ktoś spisuje się lepiej, musisz ten fakt zaakceptować. O to chodzi w postawie fair play, w sporcie. Tak, wkurza, kiedy wiesz, że mogłeś zrobić coś lepiej w przygotowaniach albo lepiej skoczyć. W 2007 roku na mistrzostwach świata w Sapporo byłem drugi po pierwszej serii i zepsułem drugą próbę. Nie mogłem przyjąć, że skończyłem na piątym miejscu, a nie na podium z Adamem i Simonem. Ale właśnie wtedy się irytujesz, a nie dlatego, że skoczyłeś świetnie, a ktoś jeszcze lepiej i cię pokonał. Przynajmniej ja mam takie spojrzenie.
– Masz ogromną wiedzę na temat skoków. Jesteś w stanie przewidzieć ich przyszłość?
– Nie, nie do końca haha! Staram się śledzić wydarzenia, współpracuję trochę z reprezentacją Szwajcarii. Ale kto mógł rok temu przewidzieć pandemię koronawirusa i to, że tak będą wyglądały konkursy? Nikt nie wie, jak przebiegnie sezon. Liczy się, żeby nieustannie pracować nad rozwojem, dostosowywać się do sytuacji.
– Spodziewasz się tak wielkiej zmiany jak kiedyś przejście ze stylu równoległego na V? Czy rozwój skoków pójdzie bardziej w stronę technologiczną?
– Zasady są już raczej ustalone, nie dochodzi do wielu zmian, nie trzeba budować całkiem nowych skoczni. Myślę, że aerodynamika skoku stoi na wysokim poziomie i niewiele da się tu poprawić za pomocą sprzętu, kombinezonów. Jestem pewny, że już dzisiaj dałoby się polecieć ponad 300 metrów przy wystarczająco dużej skoczni. Taka jest natura ludzka, człowiek chce ciągle skakać dalej, wyżej. Jeśli ktoś chciałby zbudować 350-metrowy obiekt, powinien tak zrobić.
– I myślisz, że wielu siadłoby na belce startowej, żeby tam skoczyć?
– No jasne! Wszyscy najlepsi skoczkowie z całą pewnością.
– Rozmawialiśmy, jak głowa wpływa na skok. Co mają w sobie skoki, że mówimy o tak złożonym, skomplikowanym sporcie, choć patrząc z boku, mogą się zdawać banalne.
– Tak jak wcześniej wspominałem, niewielka zmiana w technice czy aerodynamice ma ogromny wpływ na odległość. Myślę, że fascynacja skokami wynika z lotu. Człowiek od tysięcy lat marzył o fruwaniu. Oczywiście, dzisiaj da się skoczyć z klifu i w specjalnym kombinezonie lecieć kilkadziesiąt minut. Może to jeszcze bardziej zwariowane, ale nie ma tam takiej rywalizacji jak w skokach. One łączą estetykę, walkę, ekscytację. To sport, który można pokazywać w telewizji.
– I nie tęsknisz za nim? Jesteś młodszy od Adama Małysza, a zakończyłeś karierę w tym samym roku.
– Nie. Myślę, że miałem długą karierę. Każdego lata, z wyjątkiem minionego, skakałem jednak w Einsiedeln. Od 2012 do 2019 roku sześć skoków na skoczni mojego imienia. To była świetna zabawa, ale chyba z tym skończyłem na dobre. Nie brakuje mi tego. Nie chciałbym teraz startować w Pucharze Świata i siedzieć tylko w pokoju hotelowym. Z powodu koronawirusa nie można nigdzie wyjść. Nie, dzięki, to nie dla mnie. W mojej karierze liczyło się też, żeby wyjść do miasta, zobaczyć je, poznawać ludzi. Doświadczyć czegoś. Poznawać świat jak chociażby, jadąc do Japonii. A Zakopane bez kibiców nie będzie już takie samo. Myślę, że nie tęsknię za czekaniem, podróżowaniem, marznięciem na skoczni! Miałem udaną karierę i czułem, że to moment na kolejny krok w życiu.
To nie tak, że weźmiesz nowe buty i nagle zaczniesz skakać dobrze. Sam Simon mówi też, że fizycznie nie jest na takim poziomie, na jakim chciałby być. Szczerze mówiąc, przy jego dyspozycji nie sądzę, żeby jeszcze kiedykolwiek wygrał
– Z Zakopanego pewnie też wywiozłeś trochę miłych wspomnień, choć nigdy nie stanąłeś tam na podium.
– Zakopane jest kapitalne! Dla mnie to był jeden z najlepszych momentów w sezonie, uwielbiałem tam jeździć. Nawet w lecie było fajnie. Fantastyczne miejsce.
– Jakie masz przewidywania przed Turniejem Czterech Skoczni?
– Nie ma wątpliwości, że jest kilka mocnych reprezentacji. Niemcy, Polska, Norwegowie zaskoczyli może podczas drużynowych lotów, ale muszą jeszcze trochę się podciągnąć. A Austriaków zawsze stać na niespodziankę. Stefan Kraft, jeśli może skakać, jest bardzo mocny. Niestety, Kilian Peier był w wysokiej formie w październiku, zanim doznał kontuzji. Wielka szkoda, że nie może rywalizować z najlepszymi i rzucić im wyzwania.
– Dla Simona Ammanna to też niełatwy czas. Twoim zdaniem, gdzieś po cichu wciąż wierzy, że jeszcze kiedyś wygra?
– Szczerze mówiąc, wciąż ma wiele problemów ze sprzętem. Jego projekt związany z butami to nieustannie trwający albo i nietrwający proces. Cały czas stara się przebudować buty, a to zbyt wiele, kiedy już trwa sezon. Wydaje mi się, że powinien latem przygotować wszystko i zacząć zimę z czymś, co pozwoli mu rywalizować z innymi. A teraz widzi, że to nie do końca działa, próbuje znów coś stworzyć, przygotować może na początek nowego roku. Ale przyjdzie Turniej Czterech Skoczni i tak naprawdę nie ma czasu, żeby potrenować. Tak jak mówiłem, w skokach trzeba się dostosować do nowych realiów. To nie tak, że weźmiesz nowe buty i nagle zaczniesz skakać dobrze. Sam Simon mówi też, że fizycznie nie jest na takim poziomie, na jakim chciałby być. Ma wiele przeszkód, które nie pozwalają mu dobrze skakać. Szczerze mówiąc, przy jego dyspozycji nie sądzę, żeby jeszcze kiedykolwiek wygrał. Bardziej realne są wyniki na poziomie Top 15.
– To problem, kiedy ktoś przesadnie koncentruje się na jednym elemencie? Tak jak Simon na butach?
– Tak może być. Oczywiście, trzeba znaleźć sprzęt, który pozwala daleko skakać. A Simon włożył tyle energii w te buty, że nie mógł już spróbować niczego innego. To ślepa uliczka. Kiedy zainwestujesz tyle energii, czasu i pieniędzy w jakiś projekt, trudno go porzucić i dostrzec "hej, może warto wziąć inne buty, które naprawdę mi pomogą?" Ale trudno o tym rozmawiać z Simonem. Ma silną osobowość i nie przyjmuje tego do wiadomości haha!
– Skoki skokami... przed nami Święta. U państwa Kuettelów po polsku czy szwajcarsku?
– Zazwyczaj raz jechaliśmy do Polski, w kolejnym roku do Szwajcarii. Ale teraz zostaniemy w Danii. Jednego dnia spędzimy Święta w małym gronie, moja żona, synek i ja. Drugiego dnia spotkamy się z moją siostrą, rodziną szwagierki. To będzie mikstura różnych zwyczajów, ale choinkę mamy! Niczego dziwnego na Święta nie wymyślimy haha!
Rozmawiał Antoni Cichy
Następne