Mówię Piotrkowi Fijasowi: "my chyba mamy zawodnika, który wygra Turniej Czterech Skoczni". Piotrek chwilę się zastanowił i powiedział: "nie przejmuj się, jeszcze są Święta, jeszcze się wszystko spieprzy" – mówi Apoloniusz Tajner tuż przed 20. rocznicą wielkiego sukcesu Adama Małysza.
Antoni Cichy, TVPSPORT.PL: – Przed nami dwudziesta rocznica Turnieju Czterech Skoczni wygranego przez Adama Małysza. Pewnie wracają piękne wspomnienia, kiedy ogląda pan rywalizację zwłaszcza w Innsbrucku i Bischofshofen.
Apoloniusz Tajner: – Piękne, ale mieliśmy dwa momenty grozy po konkursie w Innsbrucku. Adam wyraźnie wygrał, było widać, że Turniej Czterech Skoczni należy do niego. Deklasował rywali po osiem, dziesięć metrów. Strasznie pokonał Janne Ahonena. Po zakończeniu konkursu zbiegałem na dół do telewizji, żeby udzielić wywiadu, po drodze zatrzymał mnie Edi Federer. Oczywiście, pogratulował, po czym klęknął i pocałował mnie w rękawicę. Obok stał Dietrich Mateschitz z Red Bulla, bo Adam był ich nowym nabytkiem. Tuż przed Świętami podpisaliśmy umowę, a już 4 stycznia pokazał w Innsbrucku, że zwycięży w Turnieju. To był trafiony strzał. Federer stał ze śmiechem, wyciągnął umowę, podarł i rzucił Mateschitzowi pod nogi. Mateschitz się roześmiał i powiedział: teraz to już musi być inna umowa dla Adama.
– A drugi?
– Po konkursie Adam został zabrany do kontroli antydopingowej. Zawsze jechał z nim doktor, dzisiaj już profesor Jerzy Żołądź. Po drodze Adamowi zaświtało, że przed wyjazdem na Turniej gorzej się poczuł, łapało go przeziębienie i poszedł do lekarza w Wiśle, a ten przepisał mu jakieś leki. Adamowi nagle się to przypomniało i powiedział profesorowi. Jerzy Żołądź zdębiał. Nie było wiadomo, co zażył. Na konferencji prasowej Adam wypowiadał się, mając w głowie, że tam mógł być zakazany środek. I co, gdyby to wyszło? Wygrywa Turniej, a tu nagle... Przyszli zmartwieni do hotelu i spytałem "co się stało?" Wtedy Adam z profesorem wszystko mi opowiedzieli. Nie mieliśmy, jak sprawdzić. Profesor zadzwonił do Poznania, do profesora Jerzego Smorawińskiego, który był szefem komisji antydopingowej. Smorawiński nie wiedział, na zegarku już dziesiąta wieczorem, wszystko się przeciągało. Uprosiliśmy profesora, żeby w nocy zajechał do swojego instytutu. Zrobił to, a my już ruszyliśmy do Bischofshofen. Dopiero tam w komputerze udało się sprawdzić, że tego leku nie ma na liście zakazanych. Całkowity przypadek.
– Jaki to był lek?
– Do dziś pamiętam, że Aspargin. Zwykły lek, ale czasami te zwykłe zawierają różne niedozwolone substancje. To akurat moment grozy, ale był też wesoły w Bischofshofen.
– Mieliście powody do świętowania.
– Wróciłem do hotelu i poszedłem do doktorów, a dziś profesorów, psychologa Jana Blecharza i fizjologa Jerzego Żołędzia. Wszedłem i stanąłem jak wryty. Cały pokój, pościel, wszystko zalane czerwoną cieczą. Jakby krwią! Rany boski, co się stało! Doktor Blecharz przywiózł czerwonego szampana i po takim sukcesie postanowili go otworzyć. Jak otworzyli, to wybuchł! Doktor Blecharz próbował go zatrzymać w butelce, chwycił z góry i poszło po ścianach. Wyglądało jakby jakaś straszna jatka się wydarzyła. Na szczęście, okazało się, że w hotelu pracowała polska pokojówka i po cichu wszystko wypucowała, żebyśmy nie mieli dodatkowych kosztów.
– Czyli po Bischofshofen był moment na małe świętowanie? Teraz skoczkowie niemal prosto ze skoczni pakują się do busa.
– Też nie bardzo, też wsiadaliśmy w samochody. Rano jechałem już na konferencję do Salzburga, a Adam ruszył na noc. Jest szybciej, mniejszy ruch. Zresztą teraz podobnie. Kto jedzie autem, wsiada praktycznie od razu po zawodach.
W gnieździe, kiedy gratulowali mi inni trenerzy, zadzwonił telefon. Odbieram, mówię "halo", a tu "Kwaśniewski przy telefonie". "Jaki Kwaśniewski?" pytam, "Aleksander Kwaśniewski", "no ale jaki Aleksander Kwaśniewski?!". Już się prezydent trochę zdenerwował i mówi "no prezydent Kwaśniewski!". Nie mogłem w to uwierzyć.
– Który moment był kluczowy? Forma wybuchła podczas Turnieju, ale nie byłoby tego bez profesorów Blecharza i Żołędzia.
– To było kluczowe. Ten zespół stworzyliśmy półtora roku wcześniej. Do tego dochodził Piotr Fijas jako łącznik między nowymi metodami treningowymi a starymi trenera Mikeski. Był jego asystentem i też poprosiłem, żeby współpracował ze mną. Wiedział, co robili i chcieliśmy to wykorzystać u nas. Powołanie wspomnianych osób było kluczowe. Ale istotne też, że wpasowały się osobowościowo. Później szukałem, współpracowałem z kilkoma psychologami, fizjologami, ale to nie było to samo. A doktorzy Blecharz i Żołądź dopasowali się do zespołu, do celów, które sobie stawialiśmy. Zmieniliśmy trening i motoryczny, i techniczny o 180 stopni. Zmieniliśmy po prostu wszystko. Ale wykorzystaliśmy ogromną pracę trenera Mikseki. Bez niej być może nam by nie wyszło. Zawodnicy też sceptycznie na to patrzyli, nigdy tak nie trenowali, ale zaczynali skakać coraz lepiej. Nie tylko Adam, cała czwórka, bo wtedy miałem tylko czterech zawodników. Roberta Mateję, Łukasza Kruczka, Wojciecha Skupnia i Adama. Dopiero po dwóch, trzech latach zaczęli dochodzić kolejni.
– Jak na sukcesy Małysza zareagowała społeczność skoków? Dzisiaj każdy mówi, że się cieszył, ale na niektórych ujęciach Walter Hofer nie sprawiał wrażenia zachwyconego.
– Hofer był raczej bezstronny, ale w światku skoków wybuch formy Adama wywołał trochę zamieszania. RTL wyłożył ogromne pieniądze, bo Martin Schmitt był w wielkiej formie i popularność skoków w Niemczech zaczęła rosnąć. Przygotowali się bardzo mocno, w tym finansowo. To dobrze, kiedy pojawia się jakiś rywal, ale żeby mieć zwrot z inwestycji potrzeba sukcesu. A tu nagle pojawił się Wołodyjowski z szabelką i zaczął to psuć. Raz - dobrze. Drugi raz - dobrze. Ale on zaczął przeważać. I już nie było tak dobrze.
– Hoferowi też to nie pasowało?
– Na początku nie wiem, czy nie potrafił ocenić tego, jak bardzo Małysz góruje nad resztą. Być może potrafił. Ale rozbiegi ustawiano za wysoko. Adam miał tendencję do przeskakiwania skoczni, a inni z takiej belki co najwyżej uzyskiwali przyzwoite odległości. Kiedy jednak leciał tak daleko, dostawał niższe noty i mógł przegrać z kimś, kto miał od niego dwa, trzy metry krótszą próbę. Tak było choćby w Oberstdorfie. Dopiero w Bischofshofen, kiedy wszystko już się właściwie rozstrzygnęło, przyszedł do mnie Hofer. Stanął i ustalał ze mną, z jakiego rozbiegu można skakać, czy to nie będzie niebezpieczne dla Adama.
– Dla niektórych zawodników niski rozbieg oznaczał szybkie lądowanie.
– W Bischofshofen pierwsza seria ruszyła właśnie z niskiego rozbiegu i pierwszych dwudziestu miało problem, żeby przeskoczyć bulę. Hofer znów podszedł i poprosił, czy dałoby się podnieść belkę, czy Adamowi to nie zagrozi. Przeprosiłem Hofera, odezwałem się przez krótkofalówkę do Adama i zapytałem "ile ustoisz? Jak długi skok? 136, 137 ustoisz bez problemu?" "Ustoję bez problemu". I wtedy powiedziałem Hoferowi, że można podwyższyć rozbieg. Adam skoczył chyba 134 metry, to i tak było bardzo daleko. Wygrał swobodnie, zresztą wygrałby też z upadkiem albo i dwoma.
Polacy wyjeżdżali na czarno pracować do Niemiec czy Austrii, policja ich ganiała, ukrywali się, żeby zarobić. Jacy oni byli szczęśliwi, że Polak pokonuje Niemca. Czuli się jak ludzie drugiej kategorii. I nagle w sporcie, który cieszył się popularnością właśnie w Niemczech, Austrii, pojawił się taki Polaczek i dał wszystkim w kość.
– Byliście zaskoczeni eksplozją formy Adama? Już w Oberstdorfie pobił rekord skoczni, choć parę minut później o pół metra poprawił go Schmitt.
– Adam przeskakiwał skocznię, musiał się wycofać, spadł z góry i nie wylądował z telemarkiem. Miał zbyt dużą wysokość, a Schmitt leciał niskim torem prawie w to samo miejsce. Gdyby niżej ustawiono rozbieg, co najmniej o dwie belki, Małysz prawdopodobnie skoczyłby tak samo daleko z niższym torem lotu, a Schmitt wylądowałby z sześć metrów krócej. Tak to wyglądało. A jeśli chodzi o formę, w Oberstdorfie tylko czekaliśmy, co się wydarzy.
– Mieliście już sygnały, że może być pięknie?
– Wcześniej pojechaliśmy na zgrupowanie do Sankt Moritz. I ta skocznia położona na wysokości 2000 metrów n.p.m. była jedyną czynną w Europie w tamtym momencie. Wszędzie brakowało śniegu, dlatego po Kuopio mieliśmy problemy, odwoływano zawody. I do Sankt Moritz zjechały wszystkie reprezentacje. Tam Adam od pierwszego skoku świetnie się spisywał. Zaczął obniżać rozbiegi w stosunku do tych ustalonych, a i tak skakał dziesięć metrów za czerwoną linię. I wciąż obniżał belki. Wszyscy, Japończycy, Austriacy, podnosili rozbieg o cztery belki, Adam obniżał o cztery i mimo tego odlatywał im po osiem, dziesięć metrów. Odlatywał! Patrzyliśmy na to ze zdziwieniem. Skacze, skacze, pewnie skakać, ale to zaczynało się dziać już w Sankt Moritz.
– Czyli coś przeczuwaliście?
– Jak już wracaliśmy samochodami do kraju, gdzieś koło Innsbrucka mówię Piotrkowi Fijasowi: "Piotrek, my chyba mamy zawodnika, który wygra Turniej Czterech Skoczni". Piotrek chwilę się zastanowił, trawił to, trawił i nagle powiedział: "nie przejmuj się, jeszcze są Święta, jeszcze się wszystko spieprzy". Mieliśmy wtedy bariery mentalne. Uważaliśmy, że to nie dla nas. Nie mieliśmy transportu, sprzętu, warunków. Zachód nam mocno uciekł i nagle ten jeden zawodnik cały ten Zachód przeskakuje na treningach. Kiedy wygrał Turniej, granice mentalne przestały istnieć. Od tego momentu uważam, że w sporcie wszystko jest możliwe.
– Obawialiście się, że nagle Polak dołoży wielkim skoczkom, Andreasowi Goldbergerowi, Kazuyoshiemu Funakiemu?
– Tak! Oni też byli w Sankt Moritz i to widzieli. Goldberger, którym opiekował się Federer, już wiedział, co się święci, na co stać Małysza. A my, trenerzy, też na to patrzyliśmy, tylko byliśmy zdezorientowani. Skacze, ale za chwilę przestanie. Nie docierało do nas, że osiągnął taką stabilność i że nie ma już żadnego zagrożenia. Skok w skok, skok w skok powtarzalnie. Zaczęliśmy hamować Adama. Normalnie było sześć prób, a my mówiliśmy "Adam, jak będzie dobrze, trzy skoki i wystarczy". A on się jeszcze "wyświeżał". I na drugi dzień to samo.
– A Goldi patrzył...
– I dzwonił do Federera, a Federer do mnie. Powiedział, że jest zainteresowany Adamem i chcą go w Red Bullu. Ja na to: "świetnie, kapitalnie". 23 grudnia, w drodze powrotnej, zatrzymaliśmy się w Ramsau na jeszcze jeden trening. Federer przyjechał z kontraktem od Mateschitza, na wszelki wypadek popatrzył na trzy skoki Małysza. Mowa o byłym skoczku, przecież jeszcze z nim skakałem. Popatrzył, wyciągnął kontrakt, Adam przyszedł z nartami z zeskoku, a on już czekał z długopisem. Adam odłożył narty, oparł o ścianę i podpisał kontrakt.
– Z Piotrem Fijasem nie do końca dopuszczaliście do siebie myśl, że Adam zwycięży w Turnieju Czterech Skoczni. A on sam wiedział, że za chwilę może być dominatorem?
– Adam podchodził do tego spokojnie. Nie pamiętam szczególnych reakcji. Robił swoje i wszystko mu wychodziło. I odpalił podczas Turnieju. Kapitalna była ta impreza... Pamiętam, że jechało wtedy pięciu stałych dziennikarzy od sportów zimowych. W Bischofshofen było już 80! Ale jest jeszcze jedna historia. W gnieździe, kiedy gratulowali mi inni trenerzy, zadzwonił telefon. Odbieram, mówię "halo", a tu: "Kwaśniewski przy telefonie". "Jaki Kwaśniewski?" pytam, "Aleksander Kwaśniewski", "no ale jaki Aleksander Kwaśniewski?!". Już się prezydent trochę zdenerwował i mówi "no prezydent Kwaśniewski!". Nie mogłem w to uwierzyć. Prezydent dzwoni! Tak, łamały nam się mentalne, sportowe, obyczajowe bariery. Wychyliliśmy głowę ponad pewien poziom, a dzisiaj są tego skutki.
– Jak mówił Włodzimierz Szaranowicz, Adam wprowadził nas do nowej epoki.
– Bezsprzecznie. Te reakcje Polaków za granicą, z którymi się spotykaliśmy... Przyjeżdżali, płakali. Wyjeżdżali na czarno pracować do Niemiec czy Austrii, policja ich ganiała, ukrywali się, żeby zarobić. Jacy oni byli szczęśliwi, że Polak pokonuje Niemca. Mówili nam, że przyjdą w poniedziałek do pracy i zapytają szefa, czy czasem nie zna wyników z soboty i niedzieli, nie wie, kto wygrał skoki. Mieli satysfakcję. To było masowe, żadne pojedyncze przypadki. Czuli się jak ludzie drugiej kategorii. I nagle w sporcie, który cieszył się popularnością właśnie w Niemczech, Austrii, pojawił się taki Polaczek i dał wszystkim w kość. Strasznie podnosił ich na duchu.
Rozmawiał Antoni Cichy
Następne