W cyklu "Zapomniane życiorysy" poleca się uwadze czytelników rozmówca niebanalny. Dwukrotny mistrz Polski, zdobywca pucharu oraz król strzelców ligi w sezonie 1981/82. Błyskotliwy i zdecydowanie broniący swych racji. Grzegorz Kapica.
Sebastian Piątkowski: – Gdy umawialiśmy się na wywiad, to już na początku padły ciepłe słowa o pewnym szkoleniowcu...
Grzegorz Kapica: – Erwin Wojtyłko to jedna z trenerskich legend. Jest takie piękne powiedzenie – ludzie żyją tak długo, jak długo pozostają w pamięci innych. Wspominam go z ogromnym sentymentem, była to dla mnie ważna znajomość. Nie ukrywam, że mocno przeżyłem jego odejście.
– Przeważa nostalgia czy chęć zmian?
– Śmiem twierdzić, iż większość mieszkańców nie żyje przeszłością i stara się dostrzec pozytywne aspekty zmian. Nie możemy oczywiście zapominać o tych, którzy cały czas pracują pod ziemią i kiedyś tę pracę stracą. Dla nich perspektywa jest zupełnie inna.
Ale cóż zrobić? Tego niestety nie zmienimy.
– Pański los nie był związany z przemysłem.
– Nie, mój zdeterminowała piłka. A jak pan zapewne doskonale wie, to w innych, nie tak znowu odległych czasach, wielu piłkarzy śląskich klubów znalazło zatrudnienie właśnie w kopalniach. Z tym, że słowa "zatrudnienie" nie należy rozumieć zbyt dosłownie. Większość z nich nigdy nie zjechała "na dół" i pracę w kopalni znali tylko z opowieści. Urok minionych czasów. Specyficzne formy zatrudnienia i fikcyjne etaty odeszły w niebyt. I bardzo dobrze.
Urodziłem się w 1959 roku, więc doskonale wiem, o czym mówię. Moja pamięć sięga dość daleko, grałem w tych czasach, żyłem w nich i musiałem jakoś się przystosować.
Dziś w świecie piłki zachodzą ogromne zmiany. Media wymagają relacjonowania najświeższych, najlepiej na żywo z szatni, wydarzeń. W sieci pojawiają się filmiki, selfie, co nikomu raczej nie przeszkadza. Piłkarza można, używając kolokwializmu, niemal "dotknąć". Wszystko jest podane na tacy i trzeba się po prostu do tego przyzwyczaić.
– A jeszcze do niedawna kupowało się w poniedziałki katowicki Sport, albo krakowskie Tempo i to musiało kibicowi wystarczyć…
– Od tego już nie uciekniemy. Prasa znika. Media, szczególnie te cyfrowe, mają ogromną moc. Otwierają nowe możliwości, dla wielu są po prostu sposobem na życie.
Takie są fakty, a z faktami się nie dyskutuje. Możemy się złościć, psioczyć na ten stan rzeczy lub go zaakceptować. Innej drogi nie ma.
– Dobrze posługuje się pan językiem ojczystym. Przeczytałem gdzieś o przymierzaniu się do studiów na polonistyce. To prawda?
– Nie, doszło najwyraźniej do przekłamania. Byłem studentem AWF, ale zaczęły kłopoty z kontuzjami i nie ukończyłem studiów. Nigdy jednak nie myślałem o innym kierunku.
– Wypowiada się pan niezwykle płynnie. Ja nie jestem takim dobrym mówcą.
– Panie Sebastianie, przesadna skromność! Słyszę pewność w głosie. Zgadzam się, że poprawne wysławianie się to ważna umiejętność. Jeśli ktoś jej nie posiadł, to będzie odbierany przez drugą stronę jako osoba z innej kategorii językowej.
– Ale po śląsku coś usłyszę?
– Godom, jak trza. Ni ma problymu!
– Ach, ta gwara! Wyjątkowy, niepowtarzalny wyznacznik regionu.
– Od lat trwają zakusy, by naszą gwarę uznać za język bezpośrednio przypisany do Śląska. Z mizernym niestety skutkiem. Mało prawdopodobne, by kiedykolwiek się to udało.
– Odbiór ludzi z innych części Polski jest, delikatnie mówiąc, nie zawsze pozytywny.
– Do tego zmierzam.
– Nie wszyscy was lubią, są coraz liczniejsze głosy, że Ślązacy to Niemcy…
– No tak, to przede wszystkim. Od faktów nie uciekniemy, zgoda. W istocie, w okresie zaborów, znajdowaliśmy się w innym położeniu. Niemniej jednak tu zawsze była Polska!
Przecież po wyprostowaniu zakrętów w naszej historii wróciliśmy do tego, co było kiedyś! Nikogo też nie zapraszaliśmy na nasze ziemie. A pamięta pan, kto do niedawna patronował stadionowi Górnika?
– Pamiętam.
– Ten stan rzeczy trwał przez długie lata. Zresztą, mieszka pan przecież na Dolnym Śląsku.
– I zerkając przez okno widzę dawną Adolf Hitler – Strasse.
– Więc wszystko jasne.
– A jak rodowity Ślązak odnalazł się w Poznaniu?
– Miasto zauroczyło mnie od pierwszej chwili. A jeśli spojrzeć na historię, to losy Wielkopolski i Śląska splatały się na przestrzeni wieków. Mieszkańcy Poznania i okolic doświadczyli przecież też zaborów, stąd być może imponujące podejście do życia, pracy, potrzeba jej etosu. Poza tym, jak wiadomo, Poznań oferuje moc atrakcji. Dwa lata w Lechu wspominam więc z ogromnym sentymentem.
– Sportowo to był zdecydowanie udany pana czas.
– Jak najbardziej. Mistrzostwo i puchar Polski to osiągnięcia niebagatelne, w których miałem spory udział. Jestem niezwykle zadowolony, że znalazłem się w odpowiednim miejscu i czasie w grupie ambitnych, potrafiących grać w piłkę. Muszę też wspomnieć o poznańskiej publiczności. Podczas spotkań Lecha stary stadion pękał w szwach, a na trybunach pojawiały się tłumy. Niezapomniane przeżycia.
– Obiekt prezentował się inaczej niż obecnie. Miał tylko trzy trybuny, tworzące charakterystyczną podkowę. Za jedną z bramek usytuowany był parking.
– Wszystko się zgadza. Miało to swój urok, pomimo braku oświetlenia. W stolicy Wielkopolski poznałem wielu wspaniałych, przepełnionych miłością do Lecha ludzi.
Często wracam wspomnieniami, powtórzę raz jeszcze – to był wyjątkowy czas.
– Mimo kontuzji, która tak przeszkodziła w piłkarskim rozwoju?
– Kontuzje są wkalkulowane w życie piłkarza i nie mamy na nie wpływu. Uraz mięśniowy skutkował poważną operacją, ale także podczas gry w Ruchu dwukrotnie trafiałem na salę operacyjną. Do nikogo jednak nie mam pretensji.
– Urazy to codzienność. Z uznaniem przyglądam się więc Arkadiuszowi Milikowi, który na przekór trudnościom wciąż znajduje się na nieosiągalnym dla wielu poziomie.
– Arek już w wieku 26 lat zebrał spory bagaż doświadczeń, nie tylko sportowych. Trzydzieści lat temu kontuzje wiązadeł oznaczały dla piłkarza wyrok. Ba, problemem stawała się nawet łąkotka! Medycyna, w tym ta sportowa, poszła niesamowicie do przodu.
Przykład Milika to topowy model nowoczesnego leczenia.
– W pana czasach w przypadku poważniejszych komplikacji kierowano się do Piekar Śląskich.
– To prawda, tamtejszy szpital dysponował wtedy dobrą bazą i wysokiej klasy specjalistami.
– A wracając do Lecha. Po wywalczeniu mistrzowskiego tytułu na drodze do europejskiej sławy stanął wam Athletic Bilbao.
– Jeśli chodzi o Bilbao, to owszem, dwumecz przegraliśmy, niemniej wcale tak być nie musiało. Pierwsze spotkanie w Poznaniu wygraliśmy 2:0, ale gdyby lepszą skutecznością wykazał się Mariusz Niewiadomski, to wynik mógłby wyglądać okazalej. Powinniśmy pokusić się o wyższą wygraną, a wtedy rewanż w Hiszpanii też wyglądałby inaczej.
– Żywiołowy doping baskijskich kibiców na starym stadionie San Mames pomógł gospodarzom w odrobieniu strat. I to z nawiązką.
– Wiadomo, jak gra się w Hiszpanii na bardzo gorącym terenie. Proszę jeszcze pamiętać o innym aspekcie. Granice były wtedy zamknięte, a mecze w europejskich pucharach stwarzały możliwość niecodziennego wyjazdu. Człowiek obcował z innym, nieznanym światem, zachwycał się zgoła inną rzeczywistością… A przecież główny punkt tej eskapady stanowił mecz! W Bilbao ujrzeliśmy suto zastawione stoły i… pomarańcze. Boże drogi, właśnie te pomarańcze pamiętam do dziś! Można było brać je do woli, bez ograniczeń, chowało się je do reklamówek, następnie pakowało do torby i wiozło do kraju. Dziś to dziwne, wiem, a nawet teraz rozmawiając z panem uśmiecham się na samo wspomnienie. W kraju pomarańcze widywał pan wtedy tylko w okolicy świąt, po tym jak w Dzienniku Telewizyjnym ogłaszano radosną nowinę, że dopłynęły do naszych portów.
– Podobnie było z bananami, które w grudniu przypływały z Kuby.
– To prawda. Był to bodaj jedyny okres w roku, gdy owoce południowe pojawiały się na naszym rynku. I to limitowane. Tymczasem w hiszpańskim hotelu, przy obiedzie, pomarańcze były w zasięgu ręki. I jeszcze te miny kelnerów, z niedowierzaniem patrzących na opustoszałe stoły. Zjedzenie tak wielkiej liczby owoców podczas tradycyjnych posiłków nie było przecież możliwe. Cóż, każdy z nas myślał o bliskich, miał dzieci. Nie zastanawialiśmy się nad odbiorem naszego zachowania, po prostu zbieraliśmy z półmisków tyle, ile się dało.
– W Bilbao grał Andoni Goikoechea, słynący z brutalnej gry.
– Zasłynął tym, że złamał nogę Maradonie. Twardy zawodnik, nie uznający żadnych kompromisów.
– Dla pańskiego pokolenia Diego Maradona był chyba największym idolem?
– Czy ja wiem? Nigdy nie traktowałem piłkarzy w ten sposób. Nie jestem pewien, czy nazywanie sportowca idolem nie stanowi nadużycia, choć dla milionów kibiców wirtuozi murawy mają postać niemalże półbogów.
– W przypadku Maradony dosłownie, bo Argentyńczyk doczekał się przecież kościoła pełnego wyznawców.
– Od pojawienia się na ziemi ludzie wierzą w to, w co chcą wierzyć. Żyjemy w czasach pozwalających na różnorodność, niechaj więc będzie i tak w kwestii szeroko pojmowanej wiary. Podziwiam hołubiących piłkarzy, stawiających ich na piedestale. A Diego traktowany był w Neapolu na równi z bogami.
– Żeby tylko. Dawno temu mieszkałem przez rok w okolicach Neapolu.
Zapamiętałem taksówkarza, który w samochodzie miał… ołtarzyk ze zdjęciami Maradony. Wyobraża pan sobie? Ołtarzyk!
– Jestem w stanie to sobie wyobrazić.
– Po śmierci Maradony sięgnąłem raz jeszcze po książkę "Ręka Boga" Jimmy'ego Burns'a. To chyba najlepsza z biografii Argentyńczyka.
– Zapewne tak, tylko proszę mi powiedzieć – kto tak naprawdę ma ocenić jego życie?
I niech pan przypomni sobie sytuację sprzed kilku dni, gdy jedna z kobiet bezceremonialnie usiadła na trawie podczas minuty ciszy poświęconej Diego. Piłkarka zaprezentowała biegunowo odległe spojrzenie na postać mitologizowaną przez miliony. Tłumaczyła swe postępowanie niechęcią do innych, niż piłkarskie dokonania zmarłego. Ci o szerszych horyzontach, pragnący zrozumieć całość postępowań ocenianego, poszukują więc obiektywizmu, swego punktu odniesienia. Wtedy pojawiają się rysy, pęknięcia.
To przecież tylko on odpowiada za poczynania, zawiaduje swym życiem. Kieruje nim od początku, aż do końca. A ostatnie wydarzenia wokół papieża? Nie odnajdziemy we współczesnym świecie istot zero – jedynkowych, a przynajmniej jest ich coraz mniej! Ludzkie życie bywa przewrotne, czasem nie zdajemy sobie sprawy, jak wielki wpływ na naszą postawę ma otoczenie, w którym się znajdujemy. Czasem chcielibyśmy zrobić coś lepiej, inaczej. Nie zawsze możemy, nie zawsze jesteśmy w stanie. Ci o słabym charakterze być może zejdą z wyznaczonej drogi. Być może jest to demagogia z mojej strony. Jeśli jednak ktoś potrafi bronić swych racji i sensownie je argumentuje, to wówczas należy taką osobę docenić. Wielcy zawsze będą budzić wielkie emocje. To ważny element naszego jestestwa. Starajmy się żyć tak, by inni zachowali o nas dobre słowo. Nie przekraczajmy więc pewnych granic.
– Staram się żyć w zgodzie z własnym sumieniem. Tylko tyle i aż tyle.
– Prawdopodobnie jedna z najważniejszych zasad. Gębę ma się przecież tylko jedną.
– To prawda.
– Być może po raz kolejny pokuszę się o użycie kilku nazbyt wzniosłych słów, lecz obserwując scenę polityczną trudno o zachowanie względnego spokoju ducha.
– Musimy koniecznie o tym? Proponuję zmienić temat.
– Od tego nie uciekniemy.
– Ależ pan uparty.
– Ale przecież polityka nas otacza. Albo jeszcze inaczej, nie otacza, a wręcz osacza. Z niesmakiem obserwuję wydarzenia na naszej scenie politycznej.
– Zaprzecza pan stereotypowi przeciętnego piłkarza. Nasuwa mi się analogia z Jackiem Bednarzem, też wypowiadającym się w równie dojrzały sposób.
– Nie da się zaprzeczyć, jest bardzo inteligentny.
– Nie ma ostatnio dobrej passy, czego dowodem nieoczekiwany spadek Elany Toruń.
– Porażki pociągają za sobą poszukiwanie winnych. Zazwyczaj nie bierze się pod uwagę różnorakich czynników, trudności, nie szuka dogłębnie przyczyn niepowodzeń. Przecież najłatwiej wsadzić wszystkich "do jednego wora" i oceniać według własnej miary, nie zawsze opartej na zdrowym rozsądku. Myślę, że Jacek nie ma z tym kłopotu. Zapewne nie tak wyobrażał sobie przygodę w Toruniu, lecz taka jest piłka. Potrafi wciąż zaskakiwać.
– W Poznaniu trenował pana Wojciech Łazarek, słynący z rubasznego usposobienia.
– Jego żarty to ewenement, miał specyficzny sposób bycia. Ten typ po prostu tak miał. Ale także osiągnięcia sportowe w Lechu muszą budzić uznanie – w końcu dwa tytuły mistrzowskie i puchar nie wzięły się z niczego. Siła Łazarka tkwiła właśnie w odmienności. No i nieprzypadkowo był selekcjonerem drużyny narodowej.
– W dziwnym czasie – po nieudanym mundialu w Meksyku, w czasie zmiany pokoleniowej i u progu nowego ustroju. Może w innych okolicznościach osiągnąłby więcej?
– Łazarek zapewne też to sobie wyobrażał inaczej. Nie możemy jednoznacznie stwierdzić, że zawalił eliminacje do włoskiego Mundialu. W życiu trenera są się różne okresy – czasem ma do dyspozycji piłkarzy, którzy pójdą za nim w ogień, a czasem, mimo najszczerszych chęci, nie potrafi trafić do grupy. Waldek Fornalik jest też dobrym trenerem ligowym, który nie trafił na swój czas w kadrze.
– Chociaż to Fornalik stworzył podwaliny pod udaną kadencję Adama Nawałki.
– Daleki jestem od takich stwierdzeń. Unikam ich. Waldek wykonywał pracę najlepiej, jak potrafił. W ocenie innych była niewystarczająca. Każdy sukces trafia na konto trenera, który zespół osiągnął. Dywagacje o podwalinach nie mają większego sensu. Taki jest świat sportu – liczą się tylko ci, którzy wygrywają. Dziś na szczęście o takich sprawach decyduje tylko boisko. Doskonale pan o tym wie, wyciągając wnioski z innych rozmów.
– Oczywiście.
– Zatem ustalmy, że mniej więcej od roku 2005 możemy wierzyć w to, co widzimy na boisku.
– Jest czyściej? Normalniej?
– Zdecydowanie tak, jest bez porównania. Przed wspomnianym okresem mieliśmy do czynienia z "Dzikim Zachodem". Obecnie inaczej podchodzimy do błędów arbitrów. One się zdarzają, gdyż zdarzyć się muszą, jesteśmy przecież omylni. Do niedawna interpretacja tych pomyłek była odmienna. Człowiek doskonale wiedział, jak się to wszystko skończy. Ale to już za nami i miejmy nadzieję nigdy nie powróci. Całe szczęście, że to się już skończyło.
– Oddzielmy zatem to grubą kreską. Czy Lech Poznań to najsilniejszy zespół, w którym miał pan okazję występować? Czy mimo wszystko Szombierki?
– Sam się nad tym zastanawiam. Jeśli spojrzymy na nazwiska, to lepiej wyglądał Lech. Ale i Szombierki prezentowały dobry futbol. Nieprzypadkowo akurat te zespoły należały do czołówki ligi, bo bytomianie zdobyli przecież mistrzostwo w 1980 roku. Gruszek w popiele nie zasypywały jednak inne zespoły. Drugi tytuł Lecha wywalczony został w dramatycznych okolicznościach, dzięki korzystniejszemu bilansowi bramek. Walka z Widzewem trwała do ostatniej kolejki. Remis z Pogonią Szczecin zadecydował o tym, że mistrzem został Lech. A zostając jeszcze przy Szombierkach. Hubert Kostka stworzył dobrze rozumiejący się kolektyw, który niespodziewanie dla wszystkich wygrał ligę. Jest to przecież jedyne mistrzostwo tego klubu.
– To jest właśnie piękne w sporcie, a w piłce w szczególności.
– Na tym polega urok zmagań. Czasem okazuje się, że jednak można. Wystarczy sumiennie pracować i stosować się do poleceń szkoleniowca.
– Minęło już czterdzieści lat…
– Kawał czasu. Z wielką przyjemnością pojawiłem się na jubileuszu zorganizowanym na tę okoliczność. Wiadomo, że klub jest w IV lidze, więc wystawne gale raczej nie wchodzą w grę. Ale spotkaliśmy się w gronie kilkudziesięciu osób, powspominaliśmy. Spotkanie w gronie przyjaciół dostarczyło mnóstwo satysfakcji i wzruszeń. Chylę czoła przed organizatorami jubileuszu Szombierek.
– Powrócę jeszcze do stereotypów. Dawno temu ma łamach Piłki Nożnej był cykl "Życie prywatne"...
– Pamiętam.
– Ulubiony pana film – Rambo. Ulubiony napój – piwo. I tak na okrętkę.
– Hahaha! Istotnie, tak właśnie było! Ale wie pan, na zgrupowania przedmeczowe rzeczywiście zabierało się te kasety video. Wszyscy siedzieli i oglądali. Najmilej wspominam filmy akcji, w których bomby latały z prawa na lewo! O tym mogą powiedzieć tylko ci, którzy wychowali się na dwóch kanałach telewizyjnych. Proszę wiec sobie wyobrazić poruszenie, jakie pojawiło się z nadejściem ery kaset video. A przecież magnetowidy, przynajmniej na Śląsku, dostępne były jedynie w sklepach dla górników.
– Na Dolnym Śląsku podobnie. W sklepach na "G".
– Tak, taką właśnie nosiły nazwę. Cóż to było za szaleństwo, gdy pojawiły się kasety, Boże drogi! Nie zrozumie ten, który tego nie przeżył. Filmy video przewróciły życie, a nawet zmieniały oczekiwania. Dawały namiastkę wolności, okazało się, że można oglądać to, na co miało się ochotę! A niepozorny pilot w ręku był atrybutem władzy. Przewartościowanie kompletne, człowiek poczuł się wolny! Niesamowite wspomnienia.
– A piwo? Zdarzała się ta halba po udanym meczu?
– Trudno zaprzeczać, że niektórzy alkoholu nie odmawiali. Nie jest żadną tajemnicą, że sięgano po używki, będące na podorędziu.
– Wspominanym o tym z przekąsem. Drugoligowy piłkarz sprzed lat, Zbigniew Sawczuk, opowiadał mi o obyczajach w pewnym śląskim klubie. Tradycyjnie, o siedemnastej, zespół spotykał się przy kuflu. I tak każdego dnia. W drugiej lidze, na zapleczu ekstraklasy!
– To była jedna z nowych, świeckich tradycji. Ciekawe tylko, czy kończyło się na jednym piwie?
– Nie pytałem.
– Teraz wzrosła świadomość zawodu, mamy inne podejście do obowiązków. Chłopcy zdają sobie sprawę z perspektyw, które otwiera futbol. To niezwykle ważne: pójść odpowiednią dla siebie drogą, taką, którą stworzy szansę, nie tylko w sporcie. Jeśli osiągniesz zamierzony cel, zyskasz szacunek znajomych i przyjaciół, a bliscy znajdą w tobie oparcie. Trudno wymagać, by szukali wsparcia u tego, który każdego dnia o 17 stawia piwo. Przypadków zmarnowanych karier przez alkohol znajdziemy bez liku. Zewsząd słyszymy: – Jaka szkoda, że tak potoczyły się jego losy! Kto ma się nad taką osobą pochylić? Gdzie był jeden, czy drugi w momencie, gdy otwierano tę pierwszą flaszkę? Mądry Polak po szkodzie, jak zwykle zresztą. Nawet powiedziałbym, że głupio-mądry. Na kogo ma to działać?
– Zawsze przecież można napisać książkę.
– No tak, to jest też wyjście z sytuacji.
– A pan był nietrunkowy.
– W żadnym wypadku. Starałem się tylko zrozumieć, co kieruje człowiekiem, szukającym ukojenia właśnie w alkoholu. Porzuciłem te rozważania, bowiem nie doszedłem do żadnych, konstruktywnych wniosków. Pewne sprawy są, nazwijmy je to tak, nie do ogarnięcia. Jeśli ktoś ma ochotę – proszę bardzo, to jego życie. Byle tylko nie odbiło się to negatywnie na moim.
– A przecież Roman Ogaza proponował panu kiedyś niewinne wino.
– To ciekawa historia. Rzecz działa się w Warszawie, po meczu Gwardii z Szombierkami. Zważywszy na fakt, że czekał nas wylot do Rotterdamu i walka z Feyenoord’em, nie wracaliśmy do Bytomia, tylko pozostaliśmy w stolicy. Zakwaterowano nas w hotelu na Solcu. W pobliżu był rozgrywany duży międzynarodowy memoriał. Zapaśników także zakwaterowano w naszym hotelu, pojawiło się więc towarzystwo, między innymi z Bułgarii i Rumuni. Nie namyślając się wiele Roman postanowił kupić butelkę koniaku od tych sportowców. Jak pomyślał, tak zrobił. Zazwyczaj kwaterowani byliśmy razem, no to po transakcji wrócił do pokoju i rzucił od niechcenia: – No to teraz się napijemy.
Grzecznie podziękowałem, co nie wprawiło Ogazy w konsternację:
– Ty nie pijesz, to ja też nie będę pił – odparł, po czym zakręcił butelkę.
Ta z pozoru niewinna historia świadczy o niebywałej klasie, jaką prezentował, nie tylko na boisku.
– Czy to najlepszy z boiskowych kolegów w pana karierze?
– Ciężko o tak jednoznaczną opinię, no bo przecież w Poznaniu spotkałem Mirosława Okońskiego, artystę futbolu. Piłkarze o klasie Mirka i Romana naznaczeni zostali palcem bożym. Do tego grona zaliczyłbym jeszcze Krzysia Warzychę. Nietuzinkowe postacie.
Jeśli chodzi o Romana, to mogę wypowiadać się o nim w samych superlatywach.
Podchodził do obowiązków z niebywałą sumiennością, a po zakończeniu meczu żył swoim życiem, nie narzucał się innym i nie ingerował w plany pozostałych. Taka postawa wywarła na mnie spore wrażenie i ukształtowała także mój charakter. Roman kończył pracę i po prostu był sobą! To mnie w nim najbardziej fascynowało, choć nie żyliśmy na wyjątkowo przyjaznej stopie. Nasze relacje określiłbym jako normalne, ot, jeden z kolegów z drużyny. Ale przy nim i ja mogłem być sobą! Nie zaprzątałem sobie głowy rozmyślaniami, czy aby nie szykuje mi niespodzianek i że nie będzie próbował ingerować w me wybory lub zachowania. Był ważną postacią, ale tylko dla mnie. Nauczyłem się przy nim bardzo wiele, dlatego tak bardzo go szanowałem i wciąż o Romanie pamiętam. Ogaza miał na moje życie piłkarskie ogromny wpływ. Wydawało mi się wtedy, że tak to powinno wyglądać, a może inaczej – że tak będzie już zawsze. Nie. Nie ma zbyt wielu piłkarzy, którzy ograniczają się tylko do tego, co jest na boisku. Po latach okazywało się, że sprawy przybierały zgoła inny wymiar. Ale cóż, Boże drogi, byłem chłopakiem, a Szombierki były pierwszym w mej karierze klubem ligowym. Dzięki Romanowi trenerzy Szombierek mogli ze mnie, nieco wycofanego, wydobyć cechy, które potem prezentowałem na boisku. Pielęgnuję w sobie te stare wartości, są dla mnie uniwersalne i bardzo ważne.
– To słychać w tym emocjonalnym tonie. Ile to już lat minęło od śmierci Ogazy? Będzie piętnaście?
– Mniej więcej.
– Sprawdziłem. Czternaście, zmarł w 2006 roku. Nie kupiłem jeszcze ostatniej książki o Szombierkach. A jej autor, pan Czado, to doskonały ambasador śląskiej piłki.
– Polecam, bo naprawdę warto. Mam tę książkę, z dedykacją Pawła.
Poświęcił na pisanie mnóstwo czasu, jest wybitnym dziennikarzem. Wyróżnia go solidność i podejście do zawodu.
– Trudno się nie zgodzić. Warto zrobić sobie prezent pod choinkę.
– Zdecydowanie, Paweł wykonał kawał dobrej, dziennikarskiej roboty.
– Panie Grzegorzu, dlaczego dotąd nie pojawił się w naszej rozmowie Hubert Kostka?
– Czas poświęcić mu kilka zdań. Przede wszystkim - trener idealny. Stosował proste, lecz skuteczne metody prowadzenia zespołu. Nie było więc żadnego rozczulania się, głaskania, czy gorzkich żali. – Nie chcesz grać? To s…! Tak mniej więcej to wyglądało.
– Krótkie, żołnierskie słowa.
– Przekazy trenera Kostki nie należały do przesadnie skomplikowanych: – Dostajesz szansę. Wziąłem cię, to pokaż, co potrafisz. Jeśli nie, dziękuję, w kolejce czekają inni. Szkoda mojego czasu, który mogę przeznaczyć na szkolenie kogoś innego. Nie ukrywam, że takie podejście odpowiadało mi najbardziej. W późniejszej karierze widziałem wiele. Czasem piłkarze grali na złość szkoleniowcowi tylko po to, by władze wręczyły mu dymisję. Przecież to nie do pomyślenia. Hubert Kostka to spełniony człowiek w piłce nożnej. Piękna kariera, bezdyskusyjna klasa. Takich ludzi powinniśmy hołubić, podpytywać o rady.
Tworzą elitę polskiej piłki, więc korzystajmy z ich ogromnej wiedzy.
– Niech żyją jak najdłużej.
– Niech żyją i przekazują doświadczenia. Wie pan, ja zawsze powtarzam, że człowiek w życiu musi trafić na swojego mistrza. Nie chodzi mi tylko o sport. A Szombierki i pan Hubert stanowili jedno ciało. Współpraca z Kostką była ogromnym przywilejem i stanowiła bodziec do pracy. To człowiek przez wielkie C. Korzystając z tej okazji pozdrawiam go bardzo serdecznie. Może przeczyta…
– Ale jego zajęcia do najlżejszych pewnie nie należały.
– No tak, tylko decydując się na tego typu rozważania musimy zacząć od początku.
Co jest ważne w sporcie?
– Rzecz prosta. Praca.
– Otóż to. Oglądając starty lekkoatletów, choćby skoki o tyczce nie dojrzymy ciężkiej, codziennej pracy. To, co w sporcie najważniejsze dzieje się tam, gdzie nikt nie widzi.
To podczas zajęć wykluwa się to, co najcenniejsze. To tam rodzą się sławy! Odrobina talentu nie gwarantuje sukcesu. Szansa wzrasta, gdy kandydat na sportowca spotka na swej drodze wartościowego nauczyciela. Nie ma innego sposobu, niż ciężka, a czasem wręcz monotonna harówa!
– Ciężka, monotonna harówa, powiada pan… Przypomniał mi się przypadek Dana Petrescu w Wiśle.
– Dobre skojarzenie. Proszę sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego polskie kluby tak niewiele znaczą w Europie? Rzeczony Petrescu ordynował ciężkie zajęcia, co nie spotkało się z aprobatą piłkarzy. W konsekwencji zbyt długo u nas nie popracował. Zresztą, żeby daleko nie szukać. Przez chwilę zachłysnęliśmy się postawą Lecha w Lidze Europy. Gwoli ścisłości – po pięciu latach oczekiwań. Jeśli na kolejny występ polskiego zespołu w fazie grupowej przyjdzie nam czekać kolejnych pięć lat, to może lepiej zamknąć ten interes? Przecież to nie ma najmniejszego sensu. Brakuje ciągłości pracy. Karuzela nie sprzyja osiąganiu satysfakcjonujących rezultatów – jeśli trener przegra dwa, trzy mecze, najnormalniej w świecie idzie w odstawkę. Jego miejsce zajmuje następny. Niekiedy oczekujący w szatni na rozpoczęcie zajęć nie znają nazwiska nowego opiekuna zespołu. Przecież to niepoważne.
Pojawia się trener, mówi o pomyśle na grę, snuje plany a po kilku miesiącach pakuje manatki. Cała zabawa zaczyna się od nowa. Gdzie tu logika? Wiatr powiał ostatnio w Krakowie. Ile czasu dajemy trenerowi z Niemiec?
– Hmmm, bo ja wiem? Dokończy sezon?
– Mało prawdopodobne. To przedstawiciel niemieckiej szkoły trenerskiej. Gdy w przerwie zimowej weźmie w obroty nowych podopiecznych, to prawdopodobnie nie dotrwa do zakończenia rozgrywek. Niemiec w polskiej lidze? Musi pamiętać, gdzie przyjechał i zdawać sobie sprawę z odmiennych realiów. Nie będzie mu łatwo. W Rzeczpospolitej piłkarskiej wszystko jest postawione na głowie. Jestem więc bardzo ciekaw, jak się u nas odnajdzie?
– W istocie jest to zastanawiające. Podobnie jak czas pańskiej pracy na stanowisku dyrektora sportowego w chorzowskim Ruchu. Czy specyficzne pojmowanie rodzimych realiów nie okazało się przeszkodą?
– Nigdy nie byłem dyrektorem sportowym, od tego trzeba zacząć. Pełniłem jedynie obowiązki dyrektora sportowego, pozostając na etacie koordynatora do spraw młodzieży. Ten fakt tłumaczy wiele. Nie mam już ochoty rozwijać tego tematu i nie będę o tym rozmawiał.
– A czy zmienił się pański stosunek do Ruchu?
– Panie Sebastianie, powtórzę raz jeszcze. Temat uważam za zamknięty. Jeśli kiedykolwiek pojawi się pan w okolicy, to chętnie spotkam się prywatnie i wówczas sobie porozmawiamy. Bez kamer, dyktafonów i tym podobnych.
– Rozumiem. To może o skautingu, bowiem i taką rolę miał pan na Cichej?
– Bardzo chętnie.
– To jak po kilku kontaktach z piłką rozpoznać utalentowanego? Jak odróżnić przyszłego ligowca od pozostałych chłopców?
– Opowiem o jednym przykładzie. Było to w jesienią 2006 roku, a Grunwald Ruda Śląska grał z Pasjonatem Dankowice. Pojechałem na ten mecz, bo w końcu odległość nieznaczna. Mą uwagę zwrócił chłopak występujący w środku pomocy, z 17 numerem na koszulce. Nazywał się Maciej Sadlok. Chłopak miał wówczas zaledwie siedemnaście wiosen, a cieszył się sporym zaufaniem partnerów z drużyny. Kreował grę, brał się za stałe fragmenty.
To zaufanie rzucało się w oczy, a przecież był to mecz trzecioligowy. W zespołach z tej klasy aż roiło się wtedy od byłych pierwszo- i drugoligowców.
– Śląskie ligi zawsze imponowały poziomem.
– Nie inaczej. No więc z każdą minutą nasz siedemnastolatek coraz bardziej wyróżniał się wśród pozostałych. Zaprezentował się naprawdę dobrze. Po zakończeniu spotkania uciąłem sobie niezobowiązującą pogawędkę z ojcem obiecującego. Okazało się, że usługami Maćka żywo zainteresowany był Groclin Grodzisk, występujący wówczas w ekstraklasie. Prawdę mówiąc, poczyniono już wszelkie ustalenia, wedle których miał przeprowadzić się do Wielkopolski i tam kontynuować naukę. Obiecująca perspektywa, ale nie do końca.
Rodzice nie byli do tego wyjazdu przekonani, argumentując obawy sporą odległością od domu rodzinnego. Oponowała głównie mama. Przedstawiłem konkretną propozycję – przejście do Ruchu, nauka i brak konieczności wyjazdu ze Śląska. Po niedługim czasie chłopak pojawił się na treningu Ruchu. Za wyniki odpowiadał wówczas Marek Wleciałowski.
Po kliku dniach zaopiniował: – Grzegorz, jeśli masz przyprowadzać takich piłkarzy, przyprowadzaj ich każdego dnia. Już go nie wypuścili. Sadlok przyszedł do Ruchu za 23 tys. złotych, odszedł natomiast do warszawskiej Polonii za 800 tys. euro. Odchodził jako ukształtowany piłkarz, reprezentant Polski, bowiem zadebiutował w Bydgoszczy w wygranym 1:0 meczu z Kanadą. Niech ta odrobinę nostalgiczna historia posłuży jako odpowiedź na pana pytanie. Na tym to wszystko polega, każdy ma szansę. Piłka to sport dla każdego! Młodych, zdolnych jest mnóstwo, proszę mi wierzyć. Nie brakuje szkółek piłkarskich i agentów, słowem możliwości rozwoju są naprawdę spore. Pochodzenia społeczne, status materialny i poglądy polityczne nie mają większego znaczenia. Jeśli młody prezentuje odpowiedni poziom, to na pewno zostanie dostrzeżony. I czego by nie powiedzieć o agentach, to znajdziemy wśród nich i takich, którzy opiekują się zdolnymi chłopcami.
– A Romuald Kujawa powiedział mi, że menedżerowie to największe zło polskiej piłki.
– Nie sądzę. Czy taki menedżer byłby w stanie przeszkodzić w pracy Hubertowi Kostce?
– Kostka to zbyt silna osobowość.
– Domyśla się pan, jak by się to skończyło: – Jeśli masz dobrego piłkarza, to mi go daj.
Przyjrzę mu się, a jeśli rokuje dobrze, to wówczas udostępnię mu całą swą wiedzę. A jeśli nie, nie zawracaj mi głowy! Jeśli ktokolwiek zechce mieć tylko profity z takiej działalności, to owszem, jestem skłonny się zgodzić. Tam gdzie pieniądze, tam są i menedżerowie. Nie zawsze uczciwi, o czym obaj doskonale wiemy.
– I o tym właśnie mówił Kujawa.
– Rozumiem. Ale jeśli będziemy myśleć takimi kategoriami, to może dajmy sobie z futbolem spokój? Na pierwszym miejscu stawiamy pieniądze? Nie potrafimy oprzeć się pokusie paru złotych? W takim razie, po co w klubach zatrudnieni są trenerzy, od czego są prezesi? Ano po to, aby od tych patologicznych zjawisk uciekać. Jakoś na Zachodzie nie padają podobne słowa, przy poważniejszych, liczonych w milionach euro, pieniądzach. Nikt nie określa menedżera Bayernu mianem zakały klubu. Nikt też nie kwestionuje pracy Piniego Zahaviego.
Jeśli pewne rzeczy oparte są na solidnych i zdrowych fundamentach, to nikt nie jest tego w stanie zniszczyć.
– A sprowadzanie hurtem piłkarzy z Brazylii? Jak w Piotrkowie, albo Pogoni Szczecin? Przecież jedenastka Portowców składała się swego czasu niemal z samych Brazylijczyków. I umówmy się, były to w większości nazwiska anonimowe.
– To był kaprys właściciela klubu. Ale z tej akurat grupy wyszedł Batata.
– Ktoś jeszcze?
– W Ruchu Chorzów grał jeszcze Lilo.
– Obecność graczy z Kraju Kawy jakoś nie pomogła w Szczecinie. Oględnie mówiąc, poziomu to oni nie podnieśli.
– Powtórzę, to był kaprys właściciela klubu. I jego pomysł. Musimy przyjąć do wiadomości, że zarabianie pieniędzy w ten sposób nie jest zabronione. Jeżeli ktoś znalazł sobie taki akurat sposób na życie, to jego sprawa. Byłbym ostrożniejszy w ferowaniu wyroków. Oprócz Pogoni zjawisko to nie dotyczyło innych najlepszych klubów. Sprowadzający piłkarzy z Brazylii liczyli na tak zwany złoty strzał. Kilku piłkarzy rzeczywiście sprzedano, zwróciły się koszty, a może nawet udało się parę złotych zarobić.
– Niech będzie. A tabuny Brazylijczyków w niższych ligach? A młodzi Polacy, zniechęcający się do gry przez takie zjawiska?
– Nie miejmy pretensji do poszukujących dochodów w piłce nożnej. Pretensje kierować możemy w stronę tych, którzy starają się pójść tylko w tę stronę. Jeśli dobrze funkcjonuje system, to i marginalne złote strzały nie mają większego wpływu na ich odbiór. Jeśli reszta działa niewłaściwie, wtedy i my, mając wiedzę, oceniamy jednoznacznie pewne zjawiska.
Sprowadzenie dwudziestu piłkarzy z Brazylii to nie wina menedżera. Zło leży po stronie systemu, pragnącego czerpać tylko profity! Współczesny świat pozwala na migracje i dowolne przemieszczanie się. Ludzie szukają pracy pod każdą szerokością geograficzną, tego nie można im zabronić. Przeciwnie, współczesny świat stał się nam bliższy, jest na wyciągnięcie ręki. Pamiętajmy i o tym.
– Czy utalentowani młodzi zawodnicy Lecha dają nadzieję na lepsze jutro? Albo taka akademia Legii?
– Przy tego typu projektach potrzeba przede wszystkim konsekwencji. Nie sądzę, by prezesom polskich klubów starczyło cierpliwości. Przecież gdy pojawi się propozycja z silniejszej ligi, za konkretne pieniądze, to nie będzie siły, aby zawodnika zatrzymać. I proces budowy zespołu zacznie się od nowa. Musimy wziąć poprawkę na kolejną rzecz – w Europie są bogatsi od nas. Jeżeli ktoś wyróżni się w ekstraklasie – natychmiast wyjedzie. Po prostu. Nie znam prezesa, który nie przyjąłby satysfakcjonującej oferty w imię dalszego rozwoju klubu. To zamknięte koło. Dopóki nie zmieni się nasz status ekonomiczny, dopóty bogatsze kluby korzystać będą z młodych, zdolnych Polaków. A moim skromnym zdaniem, przepaść ekonomiczna i cywilizacyjna jest zbyt duża. Podziały finansowe i geopolityczne nie maleją, wręcz przeciwnie – pogłębiają się.
– Role zostały rozdane.
– Niech się pan zastanowi, czy my koniecznie musimy mieć rolę potentata? Z komentarzy po meczach pucharowych i reprezentacyjnych biją pewnego rodzaju żale, a może i pobożne życzenia: – A gdyby to nas określano potentatami! Czemu my nie rozdajemy kart?
To chyba charakterystyczne dla nas, Polaków, szczególnie w kontekście przetasowań na scenie politycznej. My! Zawsze my! Husaria i tak dalej. To nasze "chciejstwo", nijak nie ma się do otaczającej rzeczywistości. Chcielibyśmy, oj tak, nawet bardzo. Jesteśmy krajem, który nie ma żadnych podstaw do realizacji pobożnych życzeń. I żeby miał pan jasność – nie będziemy ich mieli. Wychowanie młodego zawodnika i wyszkolenie go? Tak, jak najbardziej. Lecz to wszystko. Im szybciej zdamy sobie sprawę z ograniczeń, tym mniej będzie złośliwych komentarzy. Czytał pan te po meczu Benfica-Lech?
– Czytałem.
– Jak Polska długa i szeroka naród odniósł się do decyzji personalnych podjętych przez opiekuna Lecha. Czy miał prawo zestawić taką, a nie inną jedenastkę?
– Oczywiście, przecież to jego projekt.
– Zdecydował się na eksperymentalny skład, to prawda. Jednakże wysłał podopiecznym ważną wiadomość. Zbliża się okres transferowy. Po meczu w Lizbonie trener wie, którym piłkarzom należy podziękować. Prawdopodobnie uzyskał odpowiedzi na kilka nurtujących go pytań. A w jednej chwili stał się wrogiem publicznym. Dlaczego Żuraw wystawił dublerów na Benfikę? Jak mógł? Mógł i uczynił to, co uznał za stosowne. Poszedł swoją drogą. Po domowym spotkaniu z Benfiką chwaliliśmy styl i decyzje trenera, a po meczu w Lizbonie optyka zmieniła się o 180 stopni?
– To niestety typowe.
– Brakuje stanu pośredniego, chwili zastanowienia się, odrobiny refleksji. W każdej dosłownie dziedzinie życia. Po porażce w Lizbonie trener Żuraw wie, na kogo może liczyć w perspektywie. To moje zdanie. Ale być może nie znam się na piłce. Jeśli tak rzeczywiście jest, to najmocniej przepraszam.
– Dobre sobie. Ciekawe co powiedzą w Chojnicach?
– To najlepsze miejsce do pracy. Najbardziej uderzała mnie szczerość klubowych władz.
Od początku informowano mnie, że pewnego poziomu raczej przeskoczyć się nie uda, a więc i praca wiązać się będzie z ograniczeniami. Szczerość zaowocowała niezłym wynikiem sportowym. Uważam, że Chojnice to wymarzone miejsce do pracy dla każdego trenera.
Wie pan, to niby mała miejscowość. A o wszystkim decydowali wartościowi ludzie na odpowiednim poziomie, skupieni wokół klubu. Pracowici, sumienni i uczciwi. Dotrzymujący obietnic i nie przekraczający pewnych granic. Zawsze należy pozostać sobą, panie Sebastianie! To niezwykle ważne. Filozofowie pisali elaboraty, a mimo wszystko każdy i tak podąża swoją drogą. Słowa niczego nie zmienią. Pewne zachowania wynosimy z domu. To akurat jest bezcenne.
– Patrząc na pańskie losy po zakończeniu grania, to trenerka była chyba najbliższa?
– Zdecydowanie.
– Cały czas w zawodzie?
– Teraz szukam pracy.
– Adrenaliny brakuje?
– Nie ukrywam, że tak. Forma dopisuje, wciąż jestem gotów do wyzwań.
Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Taki to już los trenera, takie życie.
– A czy pan wie, że w moim mieście pochowany jest Teodor Peterek?
– Tak, wiem. Widziałem w Internecie wyprawę delegacji z Chorzowa, która pojawiła się w Nowej Rudzie. Rozumiem, że to u was Peterek kończył karierę trenerską?
– Zgadza się. Podeślę panu kilka zdjęć przy najbliższej okazji.
– To budujące, że ludzie pamiętają o wybitnych postaciach. Spuścizna jest niezwykle ważna, bo to przecież jeden z symboli Ruchu.
– Dbanie o historię to wręcz obowiązek. A dawne stadiony, jak ten na Kalinie, czy AKS-u Chorzów odeszły w zapomnienie…
– Ten na Kalinie usytuowano w pobliżu ogródków działkowych. Malutki, właściwie było to boisko. Aż dziw bierze, że kiedyś w tym miejscu rozgrywano mecze. A co do AKS-u, to czynnik ekonomiczny wziął górę nad sentymentami. Zwyciężył kapitalizm. Dziś w miejscu dawnej areny zmagań stoi centrum handlowe.
– Przynajmniej jest z koniczynką.
– Tak, tylko ona pozostała.
– Kończymy powoli?
– Myślę, że tak. Zbliża się pora obiadowa, a rozmawiamy już przeszło półtorej godziny.
– To może jeszcze sekunda. Dwa słowa o pobycie we Francji i w Belgii.
– Najprościej rzecz ujmując, człowiek chciał jeszcze kawałek świata zobaczyć. We Francji grałem w Sedan, by zakotwiczyć w Belgii. Wyjeżdżałem w czasach, gdy potrzebna była zgoda z UKFiT. Na szczęście działo się to w roku 1989, u progu zburzenia muru berlińskiego. Wkrótce wszystkie ograniczenia odeszły w przeszłość, na całe szczęście.
– Znajomy opowiedział mi kiedyś historię. Jest w podobnym do pana wieku. Po upadku muru udał się do Danii. Po raz pierwszy na obczyznę. Gdy wysiadł z autokaru, stanął bezradnie na ulicy i zaklął szpetnie :
– K…! Co oni z nami zrobili?
– Hahaha! Dobrze to ujął! To lakoniczna, lecz trafna teza. Ktoś, kto nie zderzył się z gamą tamtych barw, życiem codziennym PRL i mnóstwem dostrzegalnych gołym okiem różnic, ten prawdopodobnie nigdy tego nie zrozumie. Ktoś, kto nie "przeskoczył" z jednego systemu w drugi – również może mieć problem z właściwą interpretacją.
– W okolicach dworca Chorzów – Batory znajduje się bar mleczny, jakby żywcem przeniesiony z tej poprzedniej epoki.
– Tak, jest czynny przez cały czas. Wystarczy przejść na drugą stronę. Czemu pan o tym wspomina?
– Stołowałem się w nim podczas ostatniego pobytu. Jak urzeczony słuchałem rozmów miejscowych. Mą uwagę zwrócił drobiazg – częste podkreślanie słów tym nieodzownym "ja".
– To kwintesencja naszego regionu! I niewątpliwa atrakcja, nie tylko dla przyjezdnych.
– Ale komina już nie ma. Zburzyli.
– To zależy, który ma pan na myśli? W okolicy działa kilka spółek i kominy nadal górują nad dzielnicą.
– Ja nie o tym. Chodzi mi o ten słynny komin Batorego.
– Haha! No tak, niestety. Został wyburzony kilka lat temu.
– No to sobie porozmawialiśmy. Cieszę się tym bardziej, bo mało pana w mediach.
– I wcale mi tego nie brakuje. Nie zwykłem komukolwiek się narzucać. Zdaję sobie sprawę, że czasy tego wymagają, ale nie mam ochoty niczego zmieniać. Przyjemnie spożytkowaliśmy jednak czas, to była miła rozmowa.
– Noworudzianina z… rudzianinem. Ja?
– Haha! Rzeczywiście.
– Przesłać tekst przed publikacją?
– Nie trzeba. Wprawdzie, jak pan zauważył – rzadko udzielam wywiadów, ale rozmówców darzę pełnym zaufaniem. Obejdzie się bez autoryzacji.
Rozmawiał Sebastian Piątkowski
Kliknij "Akceptuję i przechodzę do serwisu", aby wyrazić zgody na korzystanie z technologii automatycznego śledzenia i zbierania danych, dostęp do informacji na Twoim urządzeniu końcowym i ich przechowywanie oraz na przetwarzanie Twoich danych osobowych przez nas, czyli Telewizję Polską S.A. w likwidacji (zwaną dalej również „TVP”), Zaufanych Partnerów z IAB* (964 firm) oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP (88 firm), w celach marketingowych (w tym do zautomatyzowanego dopasowania reklam do Twoich zainteresowań i mierzenia ich skuteczności) i pozostałych, które wskazujemy poniżej, a także zgody na udostępnianie przez nas identyfikatora PPID do Google.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie naszych poszczególnych serwisów zwanych dalej „Portalem”, w tym informacje zapisywane za pomocą technologii takich jak: pliki cookie, sygnalizatory WWW lub innych podobnych technologii umożliwiających świadczenie dopasowanych i bezpiecznych usług, personalizację treści oraz reklam, udostępnianie funkcji mediów społecznościowych oraz analizowanie ruchu w Internecie.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie poszczególnych serwisów na Portalu, takie jak adresy IP, identyfikatory Twoich urządzeń końcowych i identyfikatory plików cookie, informacje o Twoich wyszukiwaniach w serwisach Portalu czy historia odwiedzin będą przetwarzane przez TVP, Zaufanych Partnerów z IAB oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP dla realizacji następujących celów i funkcji: przechowywania informacji na urządzeniu lub dostęp do nich, wyboru podstawowych reklam, wyboru spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych treści, wyboru spersonalizowanych treści, pomiaru wydajności reklam, pomiaru wydajności treści, stosowania badań rynkowych w celu generowania opinii odbiorców, opracowywania i ulepszania produktów, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, technicznego dostarczania reklam lub treści, dopasowywania i połączenia źródeł danych offline, łączenia różnych urządzeń, użycia dokładnych danych geolokalizacyjnych, odbierania i wykorzystywania automatycznie wysłanej charakterystyki urządzenia do identyfikacji.
Powyższe cele i funkcje przetwarzania szczegółowo opisujemy w Ustawieniach Zaawansowanych.
Zgoda jest dobrowolna i możesz ją w dowolnym momencie wycofać w Ustawieniach Zaawansowanych lub klikając w „Moje zgody”.
Ponadto masz prawo żądania dostępu, sprostowania, usunięcia, przenoszenia, wniesienia sprzeciwu lub ograniczenia przetwarzania danych oraz wniesienia skargi do UODO.
Dane osobowe użytkownika przetwarzane przez TVP lub Zaufanych Partnerów z IAB* oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP mogą być przetwarzane zarówno na podstawie zgody użytkownika jak również w oparciu o uzasadniony interes, czyli bez konieczności uzyskania zgody. TVP przetwarza dane użytkowników na podstawie prawnie uzasadnionego interesu wyłącznie w sytuacjach, kiedy jest to konieczne dla prawidłowego świadczenia usługi Portalu, tj. utrzymania i wsparcia technicznego Portalu, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, dokonywania pomiarów statystycznych niezbędnych dla prawidłowego funkcjonowania Portalu. Na Portalu wykorzystywane są również usługi Google (np. Google Analytics, Google Ad Manager) w celach analitycznych, statystycznych, reklamowych i marketingowych. Szczegółowe informacje na temat przetwarzania Twoich danych oraz realizacji Twoich praw związanych z przetwarzaniem danych znajdują się w Polityce Prywatności.