Los bywa przewrotny. O boiskowym sukcesie nie zawsze decydują umiejętności oraz wysoka forma. Na ten i kilka innych aspektów zwrócił uwagę Henryk Wawrowski w kolejnej części "Zapomnianych życiorysów".
Sebastian Piątkowski: – Jestem niezwykle rad, że rozmawiamy…
Henryk Wawrowski: – Ciąg dalszy zależy od tego, jakie przygotował pan pytania…
– Humor dopisuje. To dobry prognostyk.
– A czym mam się smucić? Człowiek coraz młodszy, ciągle w sile wieku. Do magicznej setki zostało mi jeszcze trzydzieści lat, więc trzeba to jakoś przeżyć. I cieszyć się z tego, co jest.
– Na razie przeżył pan maszty na stadionie Pogoni.
– Zgadza się. Historyczne słupy odeszły w zapomnienie, ale przecież buduje się nowy stadion. Nie ukrywam, że bardzo się z tego cieszę.
– No właśnie. Jak posuwają się prace?
– Muszę przyznać, że nie ma przestojów i obiekt powoli nabiera właściwego kształtu.
Jest nowe oświetlenie, powstaje kompleks z zapleczem i boiskami treningowymi.
Wrażenie robią zwłaszcza trybuny, które już dziś prezentują się okazale.
Wydaje mi się, że prace zostaną skończone w terminie, jeśli oczywiście zima nie spłata niespodziewanego figla. Ale na to się nie zanosi. Widział pan może makiety?
– Widziałem w Internecie. Szykują się gruntowne zmiany, wszystko inaczej o niemal o 180 stopni!
– Czas był ku temu najwyższy, bo przecież także Szczecin zasługuje na nowoczesny kompleks sportowy. Trybuny będą bliżej boiska, w kształcie prostokąta, zlikwidowana zostanie bieżnia. Czas pokaże, jak to będzie w praktyce, ale jestem naprawdę zbudowany postępem prac.
– Zacząłem od budowy, gdyż to miasto długo czekało na piłkarską arenę z prawdziwego zdarzenia. Stadion powinien być miejscem, gdzie spełniają się marzenia kibica. A okazuje się, że niekiedy stadion pozostaje tylko w sferze… marzeń.
– Nie da się ukryć, że inne miasta nas pod tym względem wyprzedziły. Od Bałtyku po Tatry powstały nowe, piękne obiekty.
– A stadionowy spiker Pogoni, nie bacząc na budowę, zbiera nagrody...
– Adam jest bardzo oddany sprawom klubu. To wartościowy gość, o charakterystycznym, radiowym głosie.
– Fakt, w końcu w radiu pracuje.
- Zna pan Adama?
– Jedynie z rozmów telefonicznych. Od pewnego czasu próbujemy się umówić, ale trudno o wspólny wolny czas.
– W końcu na pewno się uda. Naprawdę warto.
– Wierzę, że tak. A wracając do miasta. Szczecin jest jednym z najbardziej intrygujących w Polsce. Przywołajmy choćby kino ”Pionier”. Przecież to unikat na światową skalę!
– Wciąż istnieje, lecz nieco w innej formie. Pandemia nie oszczędziła także i tego historycznego miejsca, ale to wyjątkowe kino wychodzi na szczęście powoli na prostą.
Musimy pamiętać o postępie technicznym, technologii i temu podobnych. Telewizja cyfrowa i Internet zastępują kino. Świat filmu mamy tam przecież na wyciągnięcie ręki.
– A pan chodził na seanse do "Pioniera"?
– Oczywiście, nie raz i nie dwa. Stało się w długich, półkilometrowych kolejkach, a czasem wyczekiwało momentu, by odwrócić uwagę kontrolera biletów. Różne sztuczki się robiło.
Piękne czasy. ”Pionier” jest miejscem dla koneserów, warto tam zaglądać. W końcu nie wszystko co stare jest z założenia złe. Trzeba oczywiście patrzeć do przodu, ale odrobina nostalgii jeszcze nikomu nie zaszkodziła. A pan kiedy po raz ostatni odwiedził nasze miasto?
– Dwa lata temu, przy okazji wywiadu z Robertem Prokopowiczem. Wielka szkoda, że jego rozwój przerwały kontuzje.
– Tak, to prawda. Robert prezentował się naprawdę dobrze i trochę szkoda, że tak się to wszystko potoczyło.
– Udało mu się nawet strzelić kilka goli.
– To był dobrze zapowiadający się zawodnik. Duży wpływ na jego los miała mniej skuteczna niż dziś opieka medyczna. Po kolejnych urazach nie wrócił już do pewnej sprawności.
- Ten wasz wicemistrzowski sezon 1986/87 wspominany jest głównie przez pryzmat świetnej gry Marka Leśniaka?
- Chyba nie tylko. Oczywiście, wszyscy znamy dokonania Marka i wiemy, jakiej klasy był to piłkarz. Niemniej jednak, wszyscy grali wtedy na równym, wysokim poziomie. Ten zespół nie miał słabych punktów.
– Chciałbym przywołać epizod z pana biografii związany z Gwardią Warszawa…
– Byłem tam przez rok.
– W sezonie 1970/71. Grudzień’70 i styczeń’71 to niespokojny czas w szczecińskiej stoczni. Wybuchały strajki, narastało społeczne niezadowolenie. Czy doszło wtedy do podziałów w szatni? Jak piłkarze milicyjnego klubu zapatrywali się na te wolnościowe zrywy?
– Te wydarzenia nie miały wpływu na życie zespołu. Koncentrowaliśmy się na tym, co na boisku. Przynajmniej ja nie miałem żadnych nieprzyjemności. Nie było podziałów, ani różnic zdań.
– A jednak kluby resortowe były w innej sytuacji. Na Racławicką w Warszawie nie przychodziły chyba tłumy.
– No tak, kibiców przychodziło niewielu, a przecież w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku Gwardia stanowiła drugą siłę w stolicy. Podział na kluby wojskowe i milicyjne pojawił się później. W czasie mojej gry w stolicy nikt za bardzo nie zwracał na to uwagi.
Proszę pamiętać, że najwięcej reprezentantów na igrzyska olimpijskie dostarczały kluby resortowe, czy to w lekkiej atletyce, czy w innych dyscyplinach. Ciężko mi dziś to wszystko oceniać z punktu widzenia byłego sportowca. Najłatwiej usiąść i psioczyć na milicję. Czasy się zmieniły, owszem. Ale zadania służb prewencyjnych pozostały te same.
– Gwardia nie zgłosiła się potem nawet do rozgrywek klasy B, a przecież to pierwszy polski klub, który występował w europejskich pucharach! Stadionu też już nie ma.
– A ilu znanych piłkarzy wyszło z Gwardii? Nie będę wymieniać nazwisk, bo zajęłoby to zbyt wiele czasu.
– Czy świadomość niezbyt odległej wojny światowej miała wpływ na pana dorastanie w Szczecinie?
– Mieliśmy kontakt z Niemcami, szczególnie w Arkonii, bo jeździliśmy za zachodnią granicę na turniej młodzieżowe. Nikt nie dawał nam wtedy odczuć, że jesteśmy gorsi. Pewnie pojawiały się niesnaski. Ale na boisku była zawsze zdrowa rywalizacja.
– W połowie lat osiemdziesiątych jeden z moich kolegów pojechał z rodzicami do wschodnich Niemiec. Był jeszcze dzieckiem i tuż po przekroczeniu granicy spytał mamy:
– Czy to już są Niemcy?
– Tak - odpowiedziała mama.
– Mamusiu, to gdzie oni mają karabiny?
– Nie dziwi takie postrzeganie świata. A wie pan, kiedyś byliśmy w Kolonii. Zakończenie sezonu, jakieś oficjalne spotkanie, zresztą mniejsza o to. No i jeden klient podszedł do mnie i rzekł:
– Słuchaj, musisz jeść to, co leży na stole, bo w Polsce tego nie macie…
No to nie namyślając się długo – wstałem ze słowami:
– Ty… taki i owaki!
Gdyby nie interwencja trenera Mandziary doszłoby do bijatyki.
Później, w Stanach, poznałem człowieka, który po trzech miesiącach pobytu na obczyźnie miał problemy z językiem ojczystym. Polacy to dziwny naród. Są ludzie i ludziska.
Abstrahując od wszelkich podziałów, może kiedyś wypadałoby tak po ludzku usiąść do stołu, wypić po jednym, ewentualnie – dać sobie po jednym? To prosty, ale skuteczny sposób rozwiązywania konfliktów. Nierealny, wiem. A szkoda…
– Zbyt proste.
– Sam pan wie, że za wiele do powiedzenia to my nie mamy. Ale może już nie politykujmy, rozmawiajmy tylko o piłce.
– Jestem tego samego zdania. A do Szczecina to pan zawsze wraca ochoczo, prawda?
– Zawsze. Gdy ogłoszono stan wojenny jechałem akurat do kraju, po grze w Grecji. Ludzie pukali się w czoło i pytali:
– Dlaczego wróciłeś? Po co?
Po co? Przecież to mój dom. Moje miasto, mieszkanie, całe życie. Ale to indywidualna sprawa. Ogólnie jesteśmy fajnym narodem, lecz jakoś tak… nie potrafimy cieszyć się z sukcesu innych. Za dużo zawiści, nieuzasadnionej zazdrości.
– Ale cieszymy się chętnie, gdy komuś powinie się noga.
– Bez dwóch zdań, ma pan rację. To typowe dla Polaka. A spotkanie rodaka na obczyźnie?
Wciąż zachodzę w głowę, jak można zapomnieć języka po kilku tygodniach lub miesiącach pobytu za granicą. Ten Polak z Ameryki mówił na przykład: - Ja chcieć, ja zapomnieć…
Jesteśmy specyficzni. Żeby była jasność – nie możemy jednak wrzucać wszystkich do jednego worka. Ale co tam, kończy się rok, za chwilę będzie nowy. Najlepsze dopiero przed nami!
– I niech ten optymizm towarzyszy nam do końca rozmowy. Pięknie mówi pan o Szczecinie, a czy po tylu latach to i paprykarz ciągle smakuje?
– Stąd pochodzę. Zresztą, jeszcze te dwadzieścia lat pomieszkam, a później niech się martwią inni. Wróć, nie dwadzieścia, a trzydzieści. Tak, aby było do setki!
– Trzymam za słowo.
– Proszę więc dzwonić w każdej wolnej chwili, a jeśli chodzi o nasze spotkanie to ma pan jeszcze sporo czasu.
– Będę pamiętał. Obiecuję, że kiedyś przyjadę, bo do Mistrza Sportu i odznaczonego Krzyżem Kawalerskim warto. Jest się czym pochwalić...
– Tak, doceniono mnie. Szczerze powiem, że nie mam powodów do narzekań. Otaczają mnie bliscy, czasem coś poopowiadam. Ostatnio córka, pracująca w szkole, brała udział w konferencji z uczniami. Gdy pokazała im buty, w których występowałem na boisku, to dzieci nie mogły uwierzyć w to, co widzą! Dziś przecież mogą wybierać spośród białych, zielonych, czerwonych. Trzeba im czasem objaśnić pewne rzeczy, tak, by poznali odrobinę historii.
– Medale zawsze robią wrażenie. Gdyby zaproszono pana na raut, to ordery na wizytowym stroju wyglądałyby imponująco…
– Ha, ha! Wesoło panu!
– Pozwolę sobie zauważyć, że to pan wprowadził tę atmosferę, która jest mi bardzo na rękę. Ale jako wiceprezes związku bywa pan chyba na oficjalnych uroczystościach?
– Nie czas na rauty. Spotykamy się raz do roku. Przed pandemią zbieraliśmy się raz na dwa, trzy miesiące. W przypadku pilniejszych spraw nawet częściej. Ostatnio mieliśmy spotkanie prezydium. Omawialiśmy przygotowania do wyborów i tym podobne sprawy.
Jakoś musimy sobie radzić, nie mamy wyjścia. Ale z czasem będzie lepiej, bo po prostu musi.
– Ile klubów znajdziemy dziś na piłkarskiej mapie Szczecina?
– Sporo. Przede wszystkim Pogoń, to oczywiste. Ale jest kilka drużyn w trzecich i niższych ligach. Jakby wszystkie zsumować, to wyjdzie trochę.
– Niektóre powstały zaraz po wojnie: Arkonia w 1945, później Pogoń, czy Hutnik.
– Hutnik i Arkonia grają w lidze okręgowej. Te drugi klub jest, jak pan doskonale wie, zasłużony nie tylko dla lokalnej piłki. Los nie oszczędził Arkonii, ale na szczęście powoli się odradzają. Zmienił się stadion, więc powiało optymizmem. Jest jeszcze Stal Szczecin, także robi remont stadionu. Ośrodki działają też na prawobrzeżu.
– A wszystko zaczęło się od repatriantów-pionierów, aktywizujących środowisko zaraz po wojennej zawierusze.
– Tak, niemała ich zasługa. Wykonali olbrzymią pracę, byli tymi pierwszymi, od których wszystko się zaczęło. To był właśnie ten impuls do działalności.
– Musimy chyba wspomnieć o jeszcze jednym klubie. Moje pozytywne skojarzenia budzi taka Iskierka Szczecin.
– Grają na ładnym, zagospodarowanym obiekcie położonym w lesie. Jest tam kameralna atmosfera, szczególnie latem.
– I ta piękna nazwa...
– Wspomnieć jeszcze należy o kilku drużynach na obrzeżach Szczecina, grających w okręgówce. Ogólnie mówiąc, nie jest najgorzej.
– A ten zespół z trzeciej ligi, chyba lider – Radunia Stężyca?
To jeszcze wasz okręg?
– Nie, to już Kaszuby, o ile się nie mylę.
– Mocni są, wsławili się rozgromieniem Floty Świnoujście aż 8:1!
– I prawdopodobnie wejdą do drugiej ligi. Silny zespół. Warto przyjrzeć się postępom ich wychowanków, bo nie można opierać się tylko i wyłącznie na zawodnikach z importu. PZPN powinien w tej kwestii interweniować i dać pewne wytyczne, dotyczące kontraktowania graczy z zewnątrz. Bo niby po co szkolimy chłopaków? Tak jest wszędzie, wracamy do punktu wyjścia. Narzekamy na poziom ekstraklasy? Zgoda. Jakże może być wysoki, skoro niemal połowę stanowią w niej obcokrajowcy, niepodnoszący poziomu ligi? Kiedyś nie bez kozery mówiło się o krakowskiej szkole piłki. A widział pan ostatni wyjściowy skład Cracovii?
– Widziałem.
– Posiłkowanie się przeciętniakami z Bałkanów to droga donikąd. Ale co tam, przyjedzie pan kiedyś, to sobie porozmawiamy. A dobrą robotę wykonuje choćby Skolwin, bazujący na chłopcach ze Szczecina i okolic. Fajnie pracują.
– A jak się miewa prezes Floty Świnoujście, pan Zakrzewski? Słyszałem o jego pobycie w szpitalu i problemach ze zdrowiem?
– Mamy rzadki kontakt, ale z tego co wiem, jest już lepiej. Prezes cały czas udziela się we Flocie, prawie od zarania jej dziejów.
– Muszę też wspomnieć o śmierci Wojciecha Parady. Szkoda, bardzo szkoda takich ludzi...
– Ech, szkoda gadać… Rozmawialiśmy kilka dni przed tym niespodziewanym odejściem. Był solidnym, sumiennym człowiekiem, znaliśmy się przecież od lat. Przykre.
– Chorował? Czy to może ten przeklęty wirus?
– Szczerze mówiąc, nawet nie wiem. Mogę jedynie powiedzieć, że zamurowało mnie po usłyszeniu tej wieści. Był ciepłym, oddanym człowiekiem, o wyważonych opiniach. To wielka strata.
– A czy pan wierzy jeszcze w lepsze jutro?
– Ciężko mi tak bez namysłu odpowiedzieć. Musimy jakoś żyć i sobie radzić, innej drogi nie ma. Należy stosować się do obostrzeń. Wszystko przed nami, najważniejsze, by nie iść pod prąd. Może będzie, wróć – musi być lepiej. I tyle.
– A zdrowie dopisuje?
– Jak na razie, odpukać – nie mam powodu do narzekań.
– Pomyślał pan teraz pewnie, skończyły mu się tematy, to pyta o zdrowie…
– Ha, ha, ha! Podejrzewam, że coś pan tam jeszcze przygotował?
– Nie inaczej. Skupmy się na tym, co istotne i nade wszystko – choć przez dłuższą chwilę – zachowajmy powagę. Ma pan chyba 25 spotkań w reprezentacji Polski, jednakże wszystkie pomiędzy finałami mistrzostw świata w Niemczech i Argentynie. Trochę paradoks.
– Gwoli ścisłości – tych meczów było 27.
– Czyli te dwa dodatkowe zostały jednak zaliczone? Nie byłem tego pewien...
– Tak, nie pamiętam nawet z kim wówczas graliśmy, to zresztą teraz nieistotne.
– To jak ocenia pan tę karierę w reprezentacji? Poczucie niespełnienia ze względu na nieobecność podczas mundiali, czy może, uwzględniając konkurencję, jednak satysfakcja?
– Powiem tak. Byłem na igrzyskach w Montrealu.
– Teraz czekamy na Tokio...
– Troszkę w tamtej drużynie Kazimierza Górskiego jednak pograłem. Nie chciałbym tylko wypowiadać się na temat trenera Gmocha.
– Nie wypada nalegać?
– Jakby się tak dobrze zastanowić i przestudiować doniesienia ówczesnej prasy, to wyjdzie na to, że Gmoch odniósł większy sukces, niż Kazimierz Górski. Brałem udział w zgrupowaniach kadry w Żyrardowie i Rembertowie. Podczas tych przygotowań Gmoch rozmawiał jedynie z grupą wybranych dziennikarzy, akurat z tymi, którzy pisali o nim właściwie.
– Właściwie, czyli dobrze?
– O tej reprezentacji nie można było pisać inaczej! Jacek Gmoch obiecywał złoty medal w Argentynie, między innymi jednemu z partyjnych dygnitarzy, Żandarowskiemu.
Doskonale wiemy, jak się to wszystko potoczyło. A co się działo wewnątrz grupy, to już zupełnie inna sprawa. Trener nie miał autorytetu, a niektóre decyzje personalne wzbudzały, delikatnie mówiąc, zdziwienie. Nie zauważał choćby dobrej dyspozycji Włodka Lubańskiego, a pomysł z Jurkiem Gorgoniem w meczu z gospodarzami pominę milczeniem. Utkwiły mi jednak w pamięci pewne słowa trenera:
– Wygrałeś rywalizację o miejsce w składzie!
Na co odpowiedziałem:
– Panie trenerze, skoro tak, to dlaczego nie gram?
Mniejsza jednak o interpersonalne zawirowania, bo w ważnych meczach pojawiałem się na boisku.
– To prawda. Dwukrotne zwycięstwa 4:1 z Holandią i Danią robią wrażenie nawet dziś.
Obejrzałem raz jeszcze ten pierwszy. Nigdy nie zgodzę się z opiniami o waszej wolniejszej grze. Gdy profesor Deyna wchodził na katedrę, to przeciwnicy, nierzadko ci z najwyższej półki światowej, zamieniali się w pokornych uczniaków, ot co.
– Kaziu robił te swoje kółka, odwracał się ze dwa razy, po czym dogrywał piłkę tak, że napastnikom odbijała się od głowy i wpadała do bramki.
– Zanim ją dostał miał już trzy, cztery schematy na rozegranie akcji.
– Oczywiście, jego klasa nie podlegała dyskusji. Był piłkarzem, któremu nikt nie dorastał do pięt! Żałować możemy tylko przepisów, które uniemożliwiały wcześniejszy wyjazd do zagranicznych lig. Gdyby nie one, to o takich polskich piłkarzy biłby się z Real z Barceloną. Jedynym, któremu dane było wyjechać wcześniej, był Robert. Ale w przypadku Gadochy sprawa otarła się o instancje wyższe. Przypomnę młodym – piłkarz mógł wyjechać za granicę dopiero po ukończeniu trzydziestego roku życia.
– Deyna nie trafił najlepiej. Dziś Premier League imponuje, lecz wówczas była to inna liga. Kopnij i biegnij! I przede wszystkim nie odstawiaj nogi, walcz przez cały mecz!
– Kaziu stworzony był do innego grania. W Manchesterze City występowali piłkarze o innych profilach. To nie mogło się udać.
– Wrażenie robi nadal to wasze 4:1 z Danią. A ze Skandynawami to my za bardzo nie potrafimy wygrywać...
–Przecież w Danii koledzy też wygrali dosyć pewnie – 2:0. Wie pan, zazwyczaj gra się tak, jak przeciwnik pozwala. A my z reguły nie pozwalaliśmy na wiele.
– A czy do finałów Euro w 1976 roku można było awansować?
– Pewnie tak, szkoda, że zawaliliśmy dwa mecze. Nie mieliśmy zbyt wiele do powiedzenia w Holandii, ulegając tam 0:3. Poza tym należało ograć u siebie Włochów. Gdybyśmy wygrali to istniała jeszcze szansa awansu. Ale cóż, to już wszystko było. I na dodatek dawno.
– Dawno, czy też nie – grał pan w eliminacjach mundialu w Argentynie.
Ba, w decydującym meczu z Portugalią przez 90 minut. W kwietniu był jeszcze mecz towarzyski z Bułgarią. A na finały pojechali inni. Nic z tego nie rozumiem.
– Zgadza się. Z Bułgarią grałem połówkę, w kwietniu 1978 roku.
– No i ciągnij tu za język…
– Nie po to rozmawiamy, bym wciskał panu kit i unikał odpowiedzi. Mówiąc wprost, byłem święcie przekonany, że na tamten mundial nie pojadę. Nawet na zgrupowaniu w Grecji działy się ciekawe rzeczy, rotacje w składzie, zmiany po dziesięciu minutach i tym podobne. W ostatnim meczu, bodaj z Węgrami, zostałem zdjęty z boiska już w trzydziestej minucie.
Spytałem wówczas:
– Trenerze, skąd ta zmiana i co się stało?
– Wygrałeś rywalizację ze wszystkimi! – hardo odparł Gmoch.
– To dlaczego nie zabierze mnie pan do Argentyny?
Stanął jak zamurowany. Zresztą, już przed meczem z Danią wysnułem odpowiednie wnioski. Mieliśmy pewną rozmowę w kantorku, po której zrozumiałem wiele. Gdy byłem potrzebny, to otrzymywałem powołania. W innym przypadku nie brano mnie pod uwagę. Nie jest przecież tajemnicą, że o niektórych nominacjach w 1978 roku decydowały telefony partyjnych dygnitarzy. Powiem więcej. Gmoch dużo mówił na odprawach, kładł nacisk na przeróżne aspekty, a my i tak graliśmy po swojemu. Niektórzy prezentowali dobrą dyspozycję, ale po wspomnianych telefonicznych konsultacjach do Argentyny nie polecieli. Ale to już historia. Taki był wybór trenera i to on wziął odpowiedzialność za wynik.
Górski mawiał wprost:
– Na dziś jesteś w kadrze, bo na tej pozycji jesteś najlepszy. A jak nie będziesz najlepszy, to i nie będziesz w kadrze. Proste, prawda?
– Proste i przejrzyste. W ogóle piłka to ponoć prosta gra.
– Górski nie pozwalał sobą manipulować działaczom z PZPN. Czasem myślę o tej Argentynie, pomimo upływu lat. Nie chcę, by odebrał pan moje słowa jako gorzkie żale. Nie pojechałem - trudno. Tylko z perspektywy czasu pewne kwestie nie dają mi spokoju.
Wygrałem przecież rywalizację na swej pozycji! Podobno. W tej sytuacji każdy sposobiłby się do udziału w Mundialu. Po meczu z Portugalią przyszedł do nas Leszek Rylski, szef komitetu. Po zwyczajowym powitaniu i gratulacjach rzekł:
– Gratuluję panie Henryku! To co, spotkamy się w Argentynie?
– Nie, panie przewodniczący. Ja do Argentyny nie pojadę.
– Jak to?
– Nie pojadę, po prostu.
– Jeśli kiedykolwiek będzie pan czegoś potrzebował, wówczas proszę do mnie.
Po latach okazało się, że te słowa znalazły potwierdzenie. Przed wyjazdem do Grecji brakowało mi jednego podpisu. W pewnej chwili na korytarzu w pewnym ministerstwie pojawił się Rylski. Podpis był… po minucie. Dotrzymał słowa, przynajmniej jest dziś o czym rozmawiać.
– W 1976 roku uczestniczył pan w igrzyskach w Montrealu. To wyjątkowe święto dla każdego sportowca.
– Tak właśnie było. Spotykaliśmy się z reprezentantami innych krajów, wymienialiśmy uwagi i doświadczenia. W wiosce olimpijskiej nie było żadnych podziałów, co wobec ówczesnych stosunków politycznych było niezwykle istotne. No, może niektórzy politycy próbowali przy okazji realizować swoje ambicje, lecz zważywszy na okoliczności, nawet specjalnie nas to nie dziwiło. Wszystko wyglądało tak, jak powinno – bez niesnasek i kłótni. Atmosfera sportowego święta udzielała się każdemu. Uciążliwa bywała jedynie obecność służb odpowiedzialnych za utrzymanie bezpieczeństwa. Na każdym piętrze stał policjant, a w autokarze pierwszy i ostatni rząd foteli zarezerwowany był również dla stróżów prawa. Ponadto nad wioską przez cały czas latały helikoptery.
– Pochodna wydarzeń z Monachium?
– Tak, Kanadyjczycy podjęli wszelkie możliwe środki w celu zapewnienia bezpieczeństwa.
I trzeba przyznać, że stanęli na wysokości zadania.
– W przeciwieństwie do polskich piłkarzy. Oni niestety zawiedli socjalistyczną ojczyznę, bo srebrny medal potraktowano jak klęskę!
– Trener Górski skomentował to w swoim stylu:
– Zobaczymy, jak długo przyjdzie nam czekać na kolejny taki medal.
– No i wykrakał.
– Czekaliśmy szesnaście lat, aż do igrzysk w Barcelonie.
– Jaka atmosfera była przed meczem z NRD? Czy zespół nie poradził sobie z rolą faworyta? Czy może uznano, że zwycięstwo przyjść powinno samo?
– Żebym to ja wiedział… Nie wiem, naprawdę. Jeszcze podczas przedmeczowego rozruchu panowała bojowa atmosfera, wręcz roznosiła nas energia. Może w szatni pojawiło się lekkie rozprężenie? Może swoje zrobiła też zmiana w bramce po zaledwie 20 minutach? Przecież Piotruś pojawił się na boisku bez rozgrzewki. Mniejsza o to. Nie wychodziło nam nic, dla mnie osobiście był to jeden z dwóch najgorszych meczów, jakie rozegrałem w kadrze. Tym drugim było lanie, jakie w Amsterdamie urządzili nam Holendrzy. Przed finałem w Montrealu przeciągano w czasie moment rozpoczęcia spotkania. Zawody kończyli lekkoatleci i zaczęliśmy grać po blisko godzinnym oczekiwaniu. Ale nie szukajmy tanich usprawiedliwień, Niemcy przecież przeżywali to samo. Dobry zespół powinien zaprezentować należyty poziom niezależnie od okoliczności, nawet o dwunastej, czy w razie potrzeby o pierwszej w nocy. To nie był ten polski zespół.
– Pamiętajmy, że po igrzyskach w Monachium i mundialu w Niemczech oczekiwania kibiców wzrosły.
– Wzrosły, bo musiały, siłą rzeczy. Daj nam Boże dzisiaj takie porażki…
– To inna sprawa. Powrót do kraju nie należał pewnie do najprzyjemniejszych?
– Na każdym kroku dawano nam do zrozumienia, że zawiedliśmy. Powrót do Polski zaplanowany był dwa dni po finale. A wróciliśmy dopiero po tygodniu, w dodatku zwykłem, rejsowym samolotem. Kontrola na Okęciu to temat na osobne opowiadanie. Nie wiem, czego szukali celnicy? Może liczyli na łupy, tudzież skompromitowanie któregoś z piłkarzy?
Pewien gracz ze Śląska rozebrany został podczas kontroli do skarpetek! Już po wszystkim, gdy łaskawie zezwolono mu na ubranie się, rzekł gniewnie: - Czy to ja narobiłem tego bałaganu? Skoro porozrzucaliście moje rzeczy, to je teraz pozbierajcie! Celnicy schowali dumę i w końcu je pozbierali. Porażkę z Niemcami odebrano jednak ma pan rację, jak klęskę.
– Nie kusiło, nawet przez chwilę, by zostać za Wielką Wodą?
– Nie. Nigdy nie myślałem w ten sposób. Wyjeżdżało się przecież na mecze, czy zgrupowania, ale zawsze wracałem do domu. Moim miejscem na ziemi jest Szczecin.
Mogłem pozostać swego czasu w Danii, a w Stanach pewien jegomość podający się za agenta składał mi dziwne propozycje. Do czasu, bowiem po męsku wyjaśniłem mu swój punkt widzenia, co skończyło się awanturą i rozdzielaniem nas przez osoby trzecie. Tu się urodziłem i tu umrę. Oby jak najpóźniej.
– To już ustaliliśmy. Pytałem o Górskiego i Gmocha, lecz należy jeszcze wspomnieć o innym, ważnym szkoleniowcu.
– Na temat Edmunda Zientary mógłbym mówić długo.
– To właśnie on zmienił panu pozycję na boisku.
– Któryś z bocznych obrońców Pogoni odniósł kontuzję. Ponieważ miałem już doświadczenie w grze na tej pozycji, to Zientara przekwalifikował mnie na bocznego obrońcę. I tak już zostało, a zależnie od potrzeb występowałem z lewej, bądź prawej strony. Takich trenerów już niestety nie ma. Zientara stawał nawet z nami w szranki. Strzelaliśmy rzuty karne. Zawsze w piątki. Rzucał wyzwanie bramkarzowi, wołając: - Strzelę ci wszystkie karne! Pięć na pięć!
Pierwsze cztery próby kończyły się zdobyciem bramki. Ostatnia nie, co było celowym zagraniem Zientary. Mogę wypowiadać się o nim tylko w samych superlatywach. Był wyjątkowy, zarówno jako trener, jak i człowiek.
– Los go nie oszczędzał. Czy opowiadał wam o wojennych doświadczeniach?
– Naturalnie. Przecież w wieku 15 lat stracił rodziców w Powstaniu Warszawskim. Oprócz tego stał już pod murem w getcie, pojmany podczas jednej z łapanek. Oczekiwał z innymi na serię z karabinu…
– Uratował go SS-man.
– Tuż przed najgorszym momentem zlitował się nad nim niemiecki żołnierz, odciągając na bok ze słowami:- Synek, spływaj stąd…
– Czy z pomocnika łatwiej było przekwalifikować się na obrońcę?
– Pozwoli pan, że odpowiem słowami Kazimierza Górskiego: - Piłka jest okrągła, a bramki są dwie. Jeden może przegrać, a drugi wygrać. Wygrywa ten, kto strzeli jedną bramkę więcej. A na dodatek – lepiej mądrze stać, niż głupio biegać! Obserwuję poczynania obecnych piłkarzy i przyznać muszę, że wielu z nich rzeczywiście … głupio biega. Dopóki pamiętam – ostatnio obejrzałem mecz, w którym czysta gra to było 52 minuty! Przez taki okres piłka znajdowała się na boisku, a pozostały poza grą, na aucie! Dlaczego zawodnikom brakuje kondycji? Coś tu chyba jest nie tak? Za moich czasów piłkarze poruszali się po boisku z większą odpowiedzialnością, nawet wtedy gdy zmieniano im pozycję.
– Z boku obrony przydawała się modna ostatnio wśród sprawozdawców "antycypacja", czy "rekuperacja". Jakby nie można było mówić po polsku…
– Czasy się zmieniły. Piłka jest jednak taka sama, bo cały czas trzeba te gole strzelać.
Kiedyś powiedziano by wprost: - Słuchaj, nie puszczaj tego klienta i trzymaj go krótko, bo nam strzeli… A dziś mamy antycypację. Niech i tak będzie.
– A nauczył się pan dobrze jakiegoś języka obcego?
– Tak, greckiego, ale na początku pobytu posiłkowałem się rosyjskim i korzystałem z pomocy jednego z kolegów, który tłumaczył mi wszystkie zawiłości. Następnie notowałem na kartce wymowę i znaczenie poszczególnych wyrazów. Po pewnym czasie jakoś poszło, rozumiałem nie tylko założenia taktyczne na odprawach w szatni, ale i coraz lepiej radziłem sobie w życiu codziennym.
– "Malaka"!
– To akurat zna chyba każdy. Ale muszę panu powiedzieć, że u Greków jest to raczej
pewnego rodzaju przerywnik, używany w co drugim, trzecim zdaniu.
– W polskim też mamy podobny przerywnik.
– Ale ichnia "malaka" raczej nie jest słowem obraźliwym.
– Saloniki oddychają chyba futbolem? Iraklis, PAOK, Aris…
– Oj tak, mecze derbowe to święta wojna. Piłka jest tam sensem życia. Kiedyś, po porażce w Pucharze Grecji kibice nie chcieli wpuścić nas do autokaru. Mecz był w Atenach, więc do Salonik wróciliśmy dopiero po kilku dniach. Cóż, bywało i tak.
– Miejsce do życia znakomite.
– Świetne. Piękna pogoda, przesympatyczni ludzie i to przeurocze odkładanie wszelkich spraw na jutro…
– Zaprosił ktoś pana na wielkie wesele?
– Byłem, a i owszem. Zaproszono nas na ślub znajomych i tańczyliśmy z małżonką nawet zorbę. Trochę obyczajów poznaliśmy. Piękne wspomnienia.
– A jak mieszkało się w państwie duńskim? Czy różnica w mentalności nie dawała się we znaki?
– W Danii życie biegnie według innych kanonów. Nie spotkałem się ze znaną mi z Grecji zażyłością, nie było na przykład wspólnych wyjść do restauracji. Duńczycy ujęli mnie jednak życzliwością i szacunkiem okazywanym na co dzień. To były inne czasy i trochę inny świat.
– A skąd wziął się pomysł na grę w Danii? To mało wtedy popularny kierunek.
– Pojawiła się szansa wyjazdu, więc skorzystałem. Dużo pomógł mi jeden z kolegów.
Była to obopólna korzyść – i dla mnie, i dla klubu z Esbjerga.
– Klawo jak cholera!
– Tak jest! Klawo jak cholera, Egon! Utarło się, że Skandynawowie są zimni i nieprzystępni. Moim zdaniem nie jest to prawdą. Duńczycy to bardzo sympatyczni ludzie.
– A poziom ligi?
– Nie był to futbol techniczny, ale przez 90 minut trzeba było się nabiegać. Piłka może mało finezyjna, aczkolwiek skuteczna. Dominowała walka, więc o miejsce w składzie łatwo nie było.
– Legitymuje się pan dyplomem wyższej uczelni z 1987 roku. Tytuł magistra pedagogiki za nazwisko, czy trzeba się było trochę pouczyć? A może znał pan zawczasu wszystkie możliwe pytania i wszystkie odpowiedzi?
– Wie pan, za nazwisko to może i dostałbym dyplom, ale… w Grecji. Gdy wchodziłem do sklepu w Salonikach i rachunek opiewał na powiedzmy 3000 drachm, to sprzedawca brał zaledwie 1000, mówiąc, że resztę odbije sobie na innych klientach. W Szczecinie nie było tak łatwo, musiałem przykładać się do nauki.
– Zatem i satysfakcja większa. Przecież każdy kilogram obywatela z wyższym wykształceniem jest szczególnym dobrem narodu!
– A pan dalej swoje! Na uczelni nie stosowano taryfy ulgowej, wszelkie zasługi i rozpoznawalne nazwisko były bez znaczenia. Liczyła się wiedza na egzaminach.
Podobnie jak we Wrocławiu, bowiem na tamtejszym AWF-ie ukończyłem potem kurs trenera II klasy.
– Czyli taki Suarez na egzaminie z języka włoskiego miał o niebo łatwiej.
– Zdecydowanie, to zresztą skrajny przypadek. Z moją nauką wiążą się sympatyczne wspomnienia, bo nawiązałem nowe znajomości, nierzadko pielęgnowane do dziś.
A stosowne wykształcenie umożliwiło mi podjęcie pracy w szkole. Przez 19 lat uczyłem wychowania fizycznego, dobre czasy.
– Niewiele brakowało, a postawiłby pan na początku życiowej drogi na kolarstwo.
– Gdyby losy pewnego wyścigu potoczyły się inaczej, to kto wie, jakby to wszystko wyglądało? Widocznie tak miało być. Gdy Stasiu Królak wygrywał Wyścig Pokoju, to każdy chłopak marzył o pójściu w jego ślady. Wrażenie robiła na mnie zwłaszcza żółta koszulka lidera. W pewnym wyścigu, na Jasnych Błoniach, przegrałem jednak z … dziewczyną, a na dyplomie przekręcono moje nazwisko. Byłem, nie wiedzieć czemu, Wawrzynowskim. Od tego momentu kolarstwo zeszło na plan dalszy. Pozostałem wierny nowej dyscyplinie sportu.
– Sport to ważna dziedzina życia. Każdy ma szansę.
– Zgadza się, każdy ma szansę, należy tylko robić wszystko, by ją wykorzystać. Czekanie na mannę z nieba na nic się zdaje. Przy takim podejściu może spaść co najwyżej… deszcz. Albo śnieg. Nie ma o czym mówić, należy zawsze zachować optymizm i patrzeć do przodu.
– Zaraża pan optymizmem.
– Fajnie jest powspominać stare czasy, ale trzeba też spoglądać w przyszłość. Wnuki rosną, wiele mam jeszcze do zrobienia.
- Czyli planów nie brakuje?
- Zawsze jest coś do zrobienia. Postanowiłem nie startować w kolejnych związkowych wyborach, niech wykazuje się młodzież i przejmie ster. W zarządzie jestem od dwudziestu kilku lat i wystarczy. Trochę czasu minęło, choć piłka jest nadal taka sama.
Trzeba tę bramkę zdobyć. I nie wygadywać głupot w telewizji, bo czasem trudno mi powstrzymać śmiech.
- Arkonia też pozostała bliska sercu? W końcu wszystko zaczęło się w Lasku Arkońskim.
- To mój pierwszy klub, nie może być inaczej.
- To mistrz Polski juniorów z 1964 roku. Kapitanem był wtedy Jerzy Krystyniak.
- Tak, ma pan rację. Wszystko się zgadza.
- Rozmawiałem niedawno z Władysławem Szaryńskim, stąd ta wiedza.
- Władziu też trochę pograł. Świetny piłkarz, który dobrze się odnalazł w doborowym towarzystwie. Teraz mamy trochę rzadszy kontakt. Zaszył się w Sosnowcu i rzadko bywa w Szczecinie. Swoje robi ta nieszczęsna pandemia. Trzeba poczekać na lepsze czasy.
- Wtedy i ja zawitam do Szczecina. Umawiamy się na spotkanie za dziesięć czy za dwadzieścia lat?
- Ma pan jeszcze dużo czasu. Postaram się dostosować. Miejmy tylko nadzieję, że minie czas wirusa i wróci normalność. Oby.
- Będzie to spora przyjemność. Pisanie o piłce to przywilej i rozmowy takie, jak dzisiejsza, tylko mnie w tym utwierdzają. Dziękuję za poświęcony czas. Zdrowia życzę!
- Zawsze jestem do dyspozycji. Również dziękuję i życzę wszystkiego dobrego w Nowym Roku.
1 - 2
Niemcy U21
0 - 2
Czechy U21
2 - 2
Finlandia U21
2 - 0
Ukraina U21
1 - 2
Słowacja U21
1 - 1
Włochy U21
4 - 1
Polska U21
0 - 4
Portugalia U21
2 - 4
Niemcy U21
1 - 2
Dania U21
16:00
Holandia U21
19:00
Anglia U21
15:00
Francja U21
19:00
Włochy U21
16:00
Legia Warszawa
16:00
Bruk-Bet Termalica
18:30
Cracovia
Kliknij "Akceptuję i przechodzę do serwisu", aby wyrazić zgody na korzystanie z technologii automatycznego śledzenia i zbierania danych, dostęp do informacji na Twoim urządzeniu końcowym i ich przechowywanie oraz na przetwarzanie Twoich danych osobowych przez nas, czyli Telewizję Polską S.A. w likwidacji (zwaną dalej również „TVP”), Zaufanych Partnerów z IAB* (1009 firm) oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP (88 firm), w celach marketingowych (w tym do zautomatyzowanego dopasowania reklam do Twoich zainteresowań i mierzenia ich skuteczności) i pozostałych, które wskazujemy poniżej, a także zgody na udostępnianie przez nas identyfikatora PPID do Google.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie naszych poszczególnych serwisów zwanych dalej „Portalem”, w tym informacje zapisywane za pomocą technologii takich jak: pliki cookie, sygnalizatory WWW lub innych podobnych technologii umożliwiających świadczenie dopasowanych i bezpiecznych usług, personalizację treści oraz reklam, udostępnianie funkcji mediów społecznościowych oraz analizowanie ruchu w Internecie.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie poszczególnych serwisów na Portalu, takie jak adresy IP, identyfikatory Twoich urządzeń końcowych i identyfikatory plików cookie, informacje o Twoich wyszukiwaniach w serwisach Portalu czy historia odwiedzin będą przetwarzane przez TVP, Zaufanych Partnerów z IAB oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP dla realizacji następujących celów i funkcji: przechowywania informacji na urządzeniu lub dostęp do nich, wyboru podstawowych reklam, wyboru spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych treści, wyboru spersonalizowanych treści, pomiaru wydajności reklam, pomiaru wydajności treści, stosowania badań rynkowych w celu generowania opinii odbiorców, opracowywania i ulepszania produktów, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, technicznego dostarczania reklam lub treści, dopasowywania i połączenia źródeł danych offline, łączenia różnych urządzeń, użycia dokładnych danych geolokalizacyjnych, odbierania i wykorzystywania automatycznie wysłanej charakterystyki urządzenia do identyfikacji.
Powyższe cele i funkcje przetwarzania szczegółowo opisujemy w Ustawieniach Zaawansowanych.
Zgoda jest dobrowolna i możesz ją w dowolnym momencie wycofać w Ustawieniach Zaawansowanych lub klikając w „Moje zgody”.
Ponadto masz prawo żądania dostępu, sprostowania, usunięcia, przenoszenia, wniesienia sprzeciwu lub ograniczenia przetwarzania danych oraz wniesienia skargi do UODO.
Dane osobowe użytkownika przetwarzane przez TVP lub Zaufanych Partnerów z IAB* oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP mogą być przetwarzane zarówno na podstawie zgody użytkownika jak również w oparciu o uzasadniony interes, czyli bez konieczności uzyskania zgody. TVP przetwarza dane użytkowników na podstawie prawnie uzasadnionego interesu wyłącznie w sytuacjach, kiedy jest to konieczne dla prawidłowego świadczenia usługi Portalu, tj. utrzymania i wsparcia technicznego Portalu, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, dokonywania pomiarów statystycznych niezbędnych dla prawidłowego funkcjonowania Portalu. Na Portalu wykorzystywane są również usługi Google (np. Google Analytics, Google Ad Manager) w celach analitycznych, statystycznych, reklamowych i marketingowych. Szczegółowe informacje na temat przetwarzania Twoich danych oraz realizacji Twoich praw związanych z przetwarzaniem danych znajdują się w Polityce Prywatności.