Zgniecenie działa w pewnym momencie na zupełnie innej płaszczyźnie. Ego zawodowe schodzi na dalszy plan. Nie przejmowały mnie krytyka kibiców, komentarze prezesa czy dziennikarzy. Dramat rozgrywał się w zupełnie innej strefie – ekonomiczno-rodzinnej – mówi w TVPSPORT.PL Oskar Kaczmarczyk, szkoleniowiec szwajcarskiego Biogas Volley Nafels, były statystyk i asystent trenera reprezentacji Polski siatkarzy.
Sara Kalisz, TVPSPORT.PL: – Co robił pan w Nowy Rok?
Oskar Kaczmarczyk: – Założyłem raki i wszedłem na szczyt. Nie był wyjątkowo wymagający, ale i tak się cieszę, że się udało.
– Dlaczego akurat taki plan?
– Jednym z celów było wejście zimą na alpejski szczyt. Warunki były dobre, nie było zagrożenia lawinowego. Udało mi się też pożyczyć raki i udałem się na wspinaczkę. Jako że mamy jeszcze "sezon świąteczny", mogłem sobie na to pozwolić. Ponadto, w Szwajcarii jestem sam. Postanowiłem więc wyjść w góry i się "oczyścić". Nie sądziłem, że będzie to aż tak wymagające, ale liczę na to, że do poniedziałku dojdę do siebie. (śmiech)
– Dlaczego potrzebował pan takiego oczyszczenia?
– W trakcie rozgrywek mam niewiele czasu na ruch, oczywiście poza tym, co robimy na treningach. Zazwyczaj siedzę w domu i pracuję. Kiedyś bardzo dużo biegałem, ale niestety teraz prawie to umarło. Cieszę się więc, że miałem czas na samotne wyjście i poukładanie sobie kilku rzeczy w głowie.
"Spotkałem się tam z sytuacją, kiedy przed meczem wszyscy mnie przytulali, a w trakcie spotkania obrażali moją matkę"
– Powiedział pan, że w Polsce albo wynoszą na piedestał, albo miażdżą. Czuł się pan kiedyś zgnieciony?
– Wiele razy. Konkretnie cztery.
– Kiedy?
– Wtedy, kiedy traciłem pracę w reprezentacji Polski siatkarzy. W 2009 roku niespodziewanie wygraliśmy mistrzostwa Europy. Rok później wszystko obróciło się o 180 stopni. Byłem świadkiem globalizacji siatkówki w Polsce. W Izmirze było dwóch dziennikarzy z naszego kraju. Na kolejny turniej pojechało ich pięćdziesięciu. Nie zadawano nam pytań, czy wygramy z Brazylią, ale ile. My byliśmy nadal młodym zespołem. Po mistrzostwach Europy poczuliśmy, że zaczynamy budować coś jeszcze fajniejszego, a dwanaście miesięcy później wszystko obróciło się w pył. Na siatkarskim mundialu mieliśmy do podjęcia decyzję czy przegrać mecz i trafić na łatwiejszych rywali, czy też wygrać i znaleźć się w grupie z Brazylią i Bułgarią. Zadziałał instynkt czempiona i w ciągu czterech dni straciliśmy pracę.
"Pamiętam, że któregoś dnia powiedziałem pani na recepcji w Spale, że widuję ją częściej niż moją żonę"
– Wtedy pojawił się Ferdinando De Giorgi. Osoba, którą doskonale pan znał, i która dała panu szansę na rozwinięcie się pod innymi kątami. To przekonało do powrotu?
– Miałem kontrakt do podpisania w reprezentacji Kanady. Chciałem dołączyć do Stephane’a. Do biura ZAKSY wszedł wtedy Fefe. Powiedział, że zamierza startować na stanowisko trenera reprezentacji Polski. Dodał, że chciałby, bym był jego asystentem. Podniosłem głowę znad laptopa i zapytałem, czy jest tego pewny. Odpowiedział, że tak. Przypomniałem mu, że byłem statystykiem. On odparł, że teraz jestem asystentem i w kadrze też tak zostanie. Przyszedłem do domu, skonsultowałem to z żoną. Wyjaśniłem sprawę ze Stephanem i Julienem z reprezentacji Kanady. Powiedziałem, że bycie asystentem trenera w kadrze własnego kraju to jest coś, czego nie da się zamienić na żadne pieniądze. Zrozumieli.
– Tym bardziej bolało, kiedy się skończyło?
– Wiedziałem, że się to skończy, nie wiedziałem tylko kiedy. Już to przeżywałem. Bolała mnie bardziej forma tego, jak to się stało. Inną rzeczą było to, że przed pierwszym treningiem powiedziałem Fefe, że zostaniemy zwolnieni. Podałem nawet, w jaki sposób. Przyznał mi rację, a czas to potwierdził.
"Nie przejmowała mnie kariera, a podstawa piramidy Maslowa, czyli przetrwanie mojej rodziny"
– Pojawiła się telewizja. To była bardziej zabawa, nowa możliwość, a może praca powodująca, że czuł się pan trenerem nieco mniej?
– To ja zadzwoniłem do znajomego. Szukałem jakiejkolwiek formy pracy i bycia blisko rodziny zarazem. To była niesamowita przygoda. Problem był taki, że kiedy przyjeżdżałem do hali i widziałem wcześniejsze treningi juniorek i juniorów, czułem, że schnę. Wiedziałem, że nie chcę stać z boku. Zawsze pragnąłem być trenerem. Nie mogłem od tego uciec.
– Dużo razy usłyszał pan o sobie w późniejszej fazie kariery "tylko statystyk, a nie trener"?
– Od jakiegoś czasu nie słyszę tego w ogóle, bo nie jestem na świeczniku, więc ludzie raczej się nade mną nie znęcają. Wydaje mi się jednak, że jeszcze bardzo długo będę za to ponosił odpowiedzialność. Na początku pracodawcy mówili mi, że mam super CV, ale wybierają trenera z 25-letnim doświadczeniem, który był w 35 klubach, a z każdego z nich był zwolniony.
Kiedyś miałem nawet dyskusję na Twitterze z jedną z osób ze środowiska. Pojechałem wtedy na mistrzostwa świata kobiet jako statystyk mimo że byłem już szkoleniowcem. Zapytano mnie, jak trener może robić statystyki. Staram się mieć otwartą głowę, ale to było dla mnie małomiasteczkowe. Nawet Jose Mourinho zaczynał swoją karierę jako tłumacz. Na ten hejt nie mam wpływu. Jako statystyk przez dziesięć lat studiowałem siatkówkę u boku najlepszych i przeanalizowałem pewnie jakieś 4000 meczów. Jeśli dla kogoś to za mało, nic na to nie poradzę.
Zauważmy, że nie mamy pomysłu na to, jak wykreować trenerów. Dla polskiego środowiska szkoleniowiec to człowiek do kopania. Zawsze znajdzie się sposób, by go zniszczyć i podważyć jego kompetencje. Pamiętam, jak w 2017 i 2018 roku zaczęło szukać następcy Fefe. Mówiono, że musi być to Polak, nie ma innego wyjścia. Media i specjaliści się jednak buntowali. Dlaczego? Bo przecież żaden polski trener nie miał doświadczenia w prowadzeniu z sukcesami zagranicznego zespołu. Nigdy wcześniej nie było takiego wymogu. To pokazuje, że za każdym razem zmieniają się kryteria, a nie pomysłu, jak wykreować szkoleniowców.
– Kolejny sezon spędza pan w Szwajcarii. Kiedy w stu procentach poczuł się pan trenerem ?
– Podczas pierwszego meczu w Grecji. To było ekstremalne, bo przyleciałem dzień wcześniej i spotkanie było de facto pierwszą możliwą okazją do zajęcia się zespołem. Nie było taryfy ulgowej. Na porannym spotkaniu z drużyną musiałem sprzedać się w 30 minut tak, żeby siatkarze mnie kupili.
– Wynik?
– 3:0.
– Wracając do początku rozmowy, powiedział pan, że uczy się samotności na nowo. To jest najlepsza przyjaciółka trenera?
– Najlepsza, ale chyba nie przyjaciółka a towarzyszka. To wielowątkowe zagadnienie. Kiedy przegra się mecz lub ma się trudną decyzję do podjęcia, mimo obecności rodziny jest się samotnym. Nawet dziesięć osób w sztabie nie pomoże. To wieczna samotność. Pamiętam jak Stephane rozważał skreślenie przed mistrzostwami Bartka Kurka ze składu. Chodziliśmy o 6:00 pojeździć na longboardzie, dużo rozmawialiśmy, ale on de facto potrzebował po prostu towarzysza. Dziś jednak wiem, że byłem obok niego, starałem się mu pomóc, a on wewnątrz był wtedy cholernie samotny.
Wydaje mi się, że jestem dobrze przygotowany do tego zawodu, jestem jedynakiem i całe życie spędziłem sam. To nie jest dla mnie bardzo trudne, choć nie jest też łatwe. Trzeba to polubić. Samotność personalna? Za każdym razem jest coraz gorzej. Zupełnie inaczej wraca się z treningu do domu, w którym jest życie, niż do pustych czterech ścian. Kiedy po świętach moi najbliżsi wyjechali, dopiero po czterech dniach schowałem rzeczy mojego syna, by jeszcze przez chwilę zachować sobie odrobinę jego obecności. To jest najtrudniejsze w tej pracy.
– Nie boi się pan, że coś przez to straci?
– Wiele razy rozmawiałem z ludźmi na ten temat. To poniekąd tabu. Wystarczy spojrzeć w statystyki, by zobaczyć, ile jest rozwodów i jak łatwo rodziny się rozpadają. Towarzyszą mi one gdzieś z tyłu głowy. Ostatnio częściej pojawia się jednak inna obawa. Inaczej funkcjonowałem, gdy mój syn miał dwa lata i byłem dla niego figurą, z którą się bawi. Teraz ma już osiem. Spędzamy ze sobą fantastyczny czas. Kiedy wyjeżdża myślę tylko o tym, że to ostatnie momenty, kiedy on potrzebuje ze mną kontaktu w tak dużym stopniu. Za kilka lat to ja będę musiał go prosić o to, byśmy mogli cokolwiek razem zrobić, bo ważniejsi będą koledzy.
Mam bardzo dużo wątpliwości, co do przyszłości mojej rodziny w wielu aspektach. Wiem jednak, że tak dobraliśmy się z moją żoną, że potrafimy doceniać rozłąkę. Jesteśmy w tym układzie starymi wygami. To, że jestem teraz w Szwajcarii nie jest wcale tak odmienne od tego, jak funkcjonowałem przez pół roku w kadrze. Przez lata adaptowaliśmy się do warunków rozłąki. Potrafimy za sobą zatęsknić, odkrywamy się na nowo. Nauczyliśmy się tego, że po moim przyjeździe do domu przez pierwszy tydzień są wojny o wszystko, a następnie pojawia się spokój.
Co do syna, to jest to największe zmartwienie. Najbardziej dobijające jest to, że coraz spokojniej podchodzi do naszych rozstań na lotnisku. Zaczyna do tego przywykać, a mnie to przychodzi coraz trudniej.
– Dla siatkówki warto to przeżywać?
– Patrzę z zazdrością na trenerów, którzy mają to za sobą. Najczęściej jako młodzi zawodnicy decydowali się na dzieci i ten etap, na którym dziś jest Olaf, przypadał na czas ich siatkarskiej aktywnej kariery. Kiedy zostawali szkoleniowcami, dzieci były odchowane. My zdecydowaliśmy się na dziecko, kiedy miałem 28 lat. Trenerem jestem jednak młodym. To, co dla mnie jest ważne – kreowanie swojej szkoły i wartości – przypada na moment, kiedy syn potrzebuje mnie najbardziej.
Nie wiem, czy warto. Czas to oceni. Zrobię wszystko, by w wieku 25 lat mój syn nadal chciał się ze mną przyjaźnić. Mam nadzieję, że się to uda.
Oskar Kaczmarczyk – były statystyk i asystent trenera reprezentacji Polski siatkarzy. Obecnie trener szwajcarskiego Biogas Volley Nafels. Był przy wielu sukcesach biało-czerwonych, między innymi złotym medalu mistrzostw świata 2014 czy zwycięstwie w czempionacie Starego Kontynentu (2009). Przez wiele lat współpracował z ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle.
Czytaj też:
Piotr Gacek: nie wyobrażamy sobie, żeby VERVA nie pojawiła się w najważniejszych fazach rozgrywek
Łukasz Kaczmarek: myślę, że brakowało mi gry najbardziej ze wszystkich zawodników
0 - 3
USA
1 - 3
USA
0 - 3
Niemcy
2 - 3
Słowenia
3 - 0
Egipt
3 - 1
Argentyna