To już dwa lata bez Mattiego Nykaenena, bez skoczka wszech czasów, bez zawodnika zdolnego w pełnym tego słowa znaczeniu do wszystkiego. I na skoczni, i poza nią. Lądował na podium i w więzieniu, jedna córka nie chciała go widzieć, inna czule żegnała. Jedni mówią wprost: był najlepszy w historii. Inni mogą dyskutować, ale po cichu pewnie i tak przyznają rację.
Poranek 4 lutego zmienił świat skoków narciarskich nie do poznania. Wszystkich zmroziła informacja, że kilka godzin wcześniej zmarł Matti Nykaenen. Każdy domyślał się, jak bardzo stąpał po linie i to nad wysoką przepaścią. Jak balansował na granicy życia i śmierci. Jak bardzo doświadczał swój organizm. Ale zawsze był. Przypominany, kiedy ktoś zbliżał się albo bił jego rekordy (choć takich skoczków znalazło się raptem kilku). Przypominany, kiedy Simon Ammann i Kamil Stoch tak jak on zdobywali podczas jednych igrzysk olimpijskich dwa złote medale. I przedstawiany jako legenda, która przez pokusy osiągnęła znacznie mniej niż mogła. A i tak wygrał tyle, co prawie żaden zawodnik w historii. Może nawet żaden?
Jego rekordy bronią się po latach. Pozostaje jedynym, który wrócił do domu ze złotem igrzysk olimpijskich, mistrzostw świata, mistrzostw świata w lotach, Kryształową Kulą za zwycięstwo w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata i trofeum za triumf w Turnieju Czterech Skoczni. I nie wygrywał tych imprez, z wyjątkiem mistrzostw, raz. Najczęściej dwa, trzy lub cztery razy. Choć pewni zawodnicy, w tym przecież wspomniany Stoch i Adam Małysz, potrafili się z nim zrównać na którymś polu, Simon Ammann nawet prześcignął, kiedy idzie o złota olimpijskie, to patrząc całościowo, wciąż raczej nie ma mocnych na Nykaenena. Bo zawsze pojawia się jeden argument.