| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa
Nowa rzeczywistość narzuciła nam ograniczenia. Narzekamy najczęściej na brak spotkań. Nie rozmawiamy teraz za często patrząc sobie prosto w oczy. Wywiady przeprowadzane są najczęściej przez telefon. One mogą jednak dostarczyć też sporych emocji. Oto kolejny dowód.
Sebastian Piątkowski, TVP Sport: – Możemy zacząć od Wenezueli?
Jacek Grembocki: – Oczywiście, jak panu wygodniej.
– Do Caracas trafił pan przez Niemcy, po grze w FSV Frankfurt.
– Wszystko się zgadza, ale przed tym wyjazdem za granicę byłem jeszcze w Lechii/Olimpii Gdańsk.
– U trenera Kostki.
– Tak, za jego namową trafiłem, a w zasadzie powróciłem na Wybrzeże. Początek sezonu wydawał się całkiem udany, po czterech kolejkach byliśmy w czołówce. Niestety, niebawem przekonałem się, że dalszy pobyt w Gdańsku nie ma większego sensu.
– Chodziło o pieniądze?
– Mówiąc wprost – realia nijak miały się do tego, co było mi obiecane.
– Lechia/Olimpia Poznań zapisała się jako specyficzny klub.
– Była to Olimpia Poznań w czystej postaci, wzmocniona kilkoma zawodnikami z zewnątrz – mną, młodym Igorem Koziołem i Tetteh'em. Ktoś wpadł na pomysł, aby przenieść klub do Gdańska i tak się stało.
– Ale Gdańsk to zawsze były dążenia wolnościowe, a Olimpia miała milicyjny rodowód…
– Wbrew pozorom, nie miało to aż tak wielkiego znaczenia. Kibice pojawiali się nawet podczas treningów, a w pewnym meczu dopingowało nas aż dziewięć tysięcy!
Było to dość dziwne spotkanie, na murawę przy ulicy Traugutt'a wybiegły bowiem… dwie jedenastki gdańskiej Lechii. Zagraliśmy wówczas między sobą, ponieważ nasi rywale z Katowic omyłkowo udali się do Poznania.
– Udało się wyjechać. Wprawdzie nie do klubu z wyższej półki, ale zawsze.
– Trafiłem całkiem dobrze, lecz po miesiącu pojawiły się problemy z pieniędzmi.
– I to miał być ten niemiecki "ordnung"?
– Płacili dobrze, choć z opóźnieniami. Wpadli w kryzys. Z drugiej strony, daj nam Boże w Polsce kluby funkcjonujące w realiach takiego kryzysu. Degradacja do III ligi popsuła trochę organizację, choć warunki we Frankfurcie przewyższały nasze ekstraklasowe…
– To tak, jak w Polsce, przed meczami trampkarzy i juniorów!
– Przed każdym spotkaniem wywoływano piłkarzy z imienia i nazwiska, po czym była procedura sprawdzania licencji na grę, a przypadku obcokrajowców – paszportów.
– Podpytuję o Wenezuelę, gdyż przeciętny Polak niewiele wie o tym kraju. Nasza wiedza sprowadza się do Hugo Chaveza i rzeki Orinoko. A ostatnimi laty mieszkańcom nie wiedzie się tam najlepiej. Spada cena ropy, emigrują więc w poszukiwaniu lepszego życia…
– Jestem na bieżąco, ma pan rację. Mimo wszystko, piłkarsko poszli do przodu. Za moich czasów najlepsi wyjeżdżali do Brazylii lub Kolumbii, a reprezentacja kraju składała się niemal wyłącznie z zawodników FC Caracas. Dziś ich reprezentanci grają w klubach rozsianych po całym świecie.
– Wróćmy do testów. Skoro przybysz z dalekiego kraju dostał angaż, to chyba musiał zaprezentować się korzystnie.
– Czasem w życiu potrzebna jest odrobina szczęścia…
– Trudno się nie zgodzić.
– Moje próby wywalczenia miejsca w nowym otoczeniu zbiegły się z wizytą papieża Polaka w Wenezueli. Ale po kolei. Pewnego razu, podczas treningu, poinformowano mnie o spodziewanych odwiedzinach prezydenta klubu. Była to wielka postać, więc słowa o zaszczycie są jak najbardziej na miejscu. Co ciekawe, prezydent miał korzenie niemieckie, pamiętam jego 12-letniego wówczas syna, kopiącego ze mną piłkę. Ze względu na odmienną karnację stanowiłem atrakcję. Mniejsza o drobiazgi. Zgodnie z zapowiedzią odwiedził nas szef klubu – Guillermo Valentiner ze świtą. Przy pomocy tłumacza poinformowano mnie, że zostanę w Caracas. Jednocześnie dotarły do mnie kulisy spotkania Valentinera z Ojcem Świętym. Podczas tejże audiencji prezes pochwalił się, że na testach w jego klubie przebywa piłkarz z Polski. Usłyszawszy to, Karol Wojtyła wypowiedział słowa: "mojemu rodakowi trzeba pomóc".
– Niesamowite.
– A jednak. Zachowałem gazety informujące na pierwszych stronach o szczęśliwym dla mnie zbiegu okoliczności. A jeśli idzie o Valentinera, to proponuję, by zapoznał się pan z jego biografią. Była to bardzo wyrazista postać, utrzymująca wielu ludzi, w tym Europejczyków.
– Spodziewałem się, że obronił się pan postawą na boisku.
– Byłoby ciężko, raczej nie miałem szans na angaż. Feralne trzy operacje kolana zrobiły niestety swoje. Niby czułem się na siłach, by grać, lecz nieuchronnie schodziłem z poważnej, piłkarskiej sceny. Dopóki nie otrzymałem stosownych dokumentów jeździłem, a raczej latałem z zespołem na wszystkie mecze i jeśli miałbym być z panem do końca szczery – pobyt tam traktowałem trochę, jak wakacje życia. W zespole pełniłem rolę żelaznego rezerwowego.
– Nie dziwota, nie każdemu dany jest wyjazd w tak egzotyczne strony.
– Sam pan rozumie. Później, gdy przyszły już papiery, doszło do zmiany trenera.
Nowy szkoleniowiec, tym razem z Peru, brał udział w meczu z Polską podczas hiszpańskiego Mundialu. Zapomniałem tylko nazwiska.
– Znajdziemy przy innej okazji.
– Miły był to człowiek, grzeczny, pomocny. Ale grali inni, o co nawet nie miałem większych pretensji. Dokuczały mi kolana i achillesy. A ponieważ dano mi do zrozumienia, że nie jestem tani w utrzymaniu, to szybko zdałem sobie sprawę, że długo miejsca nie zagrzeję. Ostatecznie zagrałem w jednym meczu ligowym oraz w spotkaniu Copa Libertadores z San Lorenzo. Z kolei z River Plate siedziałem na ławce rezerwowych. Być może pojawiłbym się na placu, gdyby nie przeziębienie, które dopadło mnie w Argentynie. Mecz był w okresie, gdy w Buenos Aires zrobiło się już zimno, a w Caracas przyzwyczajony byłem do wyższych temperatur. Zbyt lekkie w stosunku do chłodu odzienie nie pozostało bez wpływu na samopoczucie.
– Muszę przerwać, bo zapomnę. W River grał Enzo Francescoli?
– Naturalnie, a u jego boku dojrzewał talent Ariela Ortegi. Francescoli był artystą futbolu, a na dodatek – reklamował bodaj wszystko, co się dało. Na witrynach sklepów w Buenos Aires co i rusz pojawiały się jego podobizny, jeśli dobrze kojarzę, był chyba twarzą Adidasa na tę część globu. Żartobliwie mówiąc, w pokoju hotelowym też obawiałem się, że po otwarciu lodówki wyskoczy z niej Francescoli.
– Powoli giną piłkarze o takiej charakterystyce.
– Niestety. Jego przegląd pola, wizja gry i technika użytkowa robiły ogromne wrażenie. A w San Lorenzo grał inny wielki piłkarz – Oscar Ruggeri.
– Zacne towarzystwo. A tak przy okazji, to Ruggeri pięknie pożegnał Maradonę w jednym z programów telewizyjnych.
– Ujmę to w ten sposób: ludzie mający klasę prezentują ją wszędzie, nie tylko na boisku. Przy okazji meczu z San Lorenzo wstąpiłem na chwilę do szatni rywali i poprosiłem o wspólną fotografię z Ruggeri'm. Chętnie się zgodził, co więcej – wymieniliśmy się nawet koszulkami. Nie pamiętam już, komu sprezentowałem tę ważną dla mnie pamiątkę. Traktowałem ją prawie jak relikwię.
– Może któremuś z reprezentantów Polski? W końcu były to czasy, w których zadawało się szyku na zgrupowaniach kadry.
– Ha, ha, ha, ma pan rację. Dziś patrzę na to z dystansem, ale wtedy niemal wszyscy "paradowali" w różnych trykotach. Dziwna moda, wiem. Żałuję tylko, że zginęła mi akurat ta koszulka, no cóż, trudno… Żeby było jeszcze ciekawiej, to po karierze pozostały mi jedynie trzy: z meczu z Realem, ta po spotkaniu z Juventusem, jeszcze w barwach Lechii i jedna z Caracas. A wracając do Buenos Aires, to byliśmy jeszcze z drużyną na meczu River-Indepediente. Na boisku wystąpił kolejny z mistrzów świata, Jorge Burruchaga, wracający właśnie z europejskich wojaży. Prezentował się wybornie, był chyba najlepszym piłkarzem na placu. W stolicy Argentyny przebywaliśmy przez tydzień, zwiedzając przy okazji imponujące muzeum River Plate. Urzekło mnie też miasto, przypominające europejskie metropolie.
– Chciałbym zapytać o Polonię w Wenezueli. Była? A jeśli tak, to czy nawiązał pan kontakt z rodakami?
– Rodaków odnajdziemy pod każdą szerokością geograficzną i nie inaczej było w Caracas. W okolicach Wielkanocy Guillermo Valentiner przekazał mi numer telefonu do jednego ze swych pracowników. Był to doktor, pracujący w Laboratorium Vargas. Nawiązaliśmy kontakt, rodak zaprosił mnie nawet do swego domu, ale miałem opór…
– Nic dziwnego. Święta na drugim końcu świata, z dala od rodziny…
– Caracas to metropolia, a ta polska rodzina mieszkała w innej części miasta. Przyczyny były jednak inne, mówiąc wprost – obawiałem się tego spotkania. Bałem się kontaktu z dziećmi, bo przecież moje były w podobnym wieku i zostały daleko w Polsce.
– Nie zrozumie ten, kto tego nie doświadczył.
– Otóż to. Rozkleiłbym się, zdecydowałem się więc nie jechać. Inna sprawa, że byli to bardzo sympatyczni ludzie, od lat mieszkający w Wenezueli. Pan, z którym rozmawiałem zaoferował mi nawet pomoc w razie problemów, doceniałem to wsparcie.
– A życie codzienne? Kontakty towarzyskie?
– Miejscowych charakteryzowało spokojne usposobienie i brak pośpiechu. Muszę przyznać, że podobne cechy prezentowali moi najbliżsi kompani: znany z występów w Wattenscheid Ibrahim Salizou, Safianu z Ghany oraz Mike Osei, o którym już mówiłem. Chłopcy nigdy nie spieszyli się na trening i hamowali mój entuzjazm: "Jacek, spokojnie, gdzie się tak śpieszysz? Na trening i tak zdążymy". Miłe czasy, tylko ten Grembocki ciągle się gdzieś śpieszył…
– Opowiada pan z takim przejęciem, że niezręcznie przerywać.
– Ale przecież tak to działa: pan zadaje pytania, a ja odpowiadam. Co jeszcze chciałby pan wiedzieć?
– To może jeszcze trochę o różnicach pomiędzy Polską i Wenezuelą?
– No to teraz zaskoczę. Jak pan uważa, co sprawiało mi największą trudność podczas gry w Caracas?
– Nie mam pojęcia.
– Rozgrzewka!
– Proszę?
– No właśnie! 90 procent rozgrzewki to były układy koordynacyjno-taneczne.
– No to już rozumiem.
– Zaczęło się od tego, że któregoś dnia zapytano mnie w szatni: "Jacek, a czy wy w Polsce macie dyskoteki"? "Mamy takie, że nawet nie wiedzielibyście, jak do nich wejść!" – odpowiedziałem, wyczuwając, co się święci. Sęk w tym, że nie za bardzo umiałem przyswoić sobie skomplikowane dla mnie układy, a miejscowi mieli taniec we krwi. Zostałem więc taką maskotką zespołu i czasem proszono mnie, bym dla rozluźnienia atmosfery zaprezentował coś z tanecznego repertuaru. W zależności od nastroju, niekiedy się na to godziłem. Niemniej jednak, podczas tych ćwiczeń rozgrzewkowych starałem się zajmować miejsce w ostatnich rzędach. Tak, by nie być w zasięgu wzroku prowadzących. Nowością były dla mnie także rytuały w szatni. Niektórzy koledzy z zespołu manifestowali pobożność.
– Co w tym dziwnego, na początku lat dziewięćdziesiątych kapelanem Legii był ksiądz Mariusz Zapolski.
– Owszem. Ale nie zapalał świeczek w szatni przed ważnymi meczami?
– A ramadan? Trenowali indywidualnie czy z zespołem?
– Dobre pytanie. Nie wiem. A kiedy wypada ramadan?
– Jest to ruchome święto.
– W takim razie podczas mego pobytu w Ameryce Południowej wypadło w innym terminie. Nie przypominam sobie, by muzułmańscy piłkarze pościli od wschodu do zachodu słońca.
– Języka się pan trochę uczył?
– Niespecjalnie, wiedziałem, że długo tam nie zabawię. Miałem 31 lat, tęskniłem za bliskimi. Czasem, gdy dzwoniłem do domu okazywało się, że rodzina już poszła spać. Różnica czasu wynosi bowiem sześć godzin, więc było łatwo o pomyłkę. Kwestie piłkarskie po niemiecku tłumaczył mi Osei, a zresztą doświadczony piłkarz, z bagażem doświadczeń potrafi zrozumieć czego się od niego oczekuje na boisku.
– No właśnie, poruszył pan ciekawy temat. Jak to jest w końcu z tą barierą językową? Jak trafić do zespołu, gdy w meczowej osiemnastce jest, dajmy na to, trzynastu obcokrajowców. Pytam Jacka Grembockiego – trenera. Ma to rację bytu?
– Absolutnie.
– A korzystał pan z tłumacza podczas pracy w Polonii Warszawa?
– Nie, zawodnicy dość dobrze znali język polski. Musi pan pamiętać o pewnej rzeczy – język piłkarski jest uniwersalny. Futbol to dyscyplina o charakterze globalnym. Można więc nie mówić, czy nie słyszeć, bo w ostatecznym rozrachunku liczy się tylko postawa na boisku.
– Z tego wniosek, że dobry piłkarz poradzi sobie wszędzie? Czy to truizm?
– To nie truizm. Brak uzdolnień językowych to jedna, a piłka na poważnym poziomie to druga sprawa. Jeśli zawodnik z wyższej półki nie ma chęci do nauki języka, to pojawiają się kłopoty. W czasie analizy niuansów taktycznych i schematów gry musi bowiem bazować na doświadczeniu z boiska. A i tu nie ma reguły, chyba, że mamy do czynienia z naprawdę wybitnym piłkarzem.
– Czyli na tym najwyższym poziomie gry bez znajomości języka ani rusz?
– Na dłuższą metę tak się nie da.
- Podzielam tę opinię.
- Ale skoro pyta pan o finanse, to podzielę się pewnym wspomnieniem. Proszę sobie wyobrazić, że po kolejnej kontuzji nie dostałem nowego kontraktu i przez rok grałem niemal za darmo! Niemal, bo za wypłatę. Chodząc o kulach raczej nie uczestniczyłem w podziale premii. Oszust Kozubal, bo jedynie tym słowem należy określać byłego prezesa Górnika, doprowadził klub do ruiny! Kto twierdzi inaczej, jest ignorantem lub, co też jest prawdopodobne, przymykał oczy na matactwa tego „dobrodzieja”.
- Coraz ciekawiej.
- Panie Sebastianie, wiele historii z tamtego okresu nie ujrzało dotąd światła dziennego.
- Czara goryczy przelała się po pucharowym dwumeczu z Admirą Wacker?
- Zgadza się. Gdy wysiadałem z auta przed meczem u siebie… skręciłem kolano. Miałem z nim ciągle problem, ale tym razem odłamała się kość. Oczywiście w szatni zgłosiłem niedyspozycję trenerowi Lorensowi, trudno było przecież myśleć o grze. Trener Lorens zachował się skandalicznie, bowiem w obecności zespołu zakomunikował:
- Widzicie, jak to jest? Wystraszył się Admiry, gdy wysiadał z auta!
- Ile miał pan wtedy lat? Chyba około trzydziestu, zdaję się?
- 29. Byłem jednym z najbardziej doświadczonych. Mój Boże, na samo wspomnienie ogarnia znów wściekłość. Przecież wszyscy doskonale wiedzieli o moich problemach zdrowotnych. Koledzy przyzwyczaili się do codziennej obecności Grembockiego w gabinecie masażysty zarówno przed, jak i po treningu. Lorens chciał za wszelką cenę podważyć moją mocną pozycję, przez co dochodziło do nieporozumień. Pewnego razu nie wytrzymałem i w krótkich, żołnierskich słowach zaproponowałem trenerowi, by… sobie poszedł. Było to naganne i dalekie od profesjonalizmu, wiem. Po meczu w Olsztynie, bo o nim mówię, wyładowałem całą nagromadzoną złość. Nie mogłem też zrozumieć, że związany przez lata z Ruchem Lorens trenował znienawidzonego w Chorzowie Górnika.
- Ale Fornalik też był z Chorzowa.
- Był drugim trenerem, traktowaliśmy go bardziej jak kolegę. Różnica wieku między mną, a Fornalikiem jest niewielka.
- Zastanawiam się, czy warto poruszyć wątek pewnego meczu?
- Może chodzi o pożegnanie z piłką arbitra Redzińskiego? Nie mam ochoty o tym rozmawiać.
- Ale to spotkanie w Warszawie decydowało przecież o tytule.
- I nie mieliśmy prawa wygrać! Powtórzę z naciskiem – nie mogliśmy wygrać tego meczu!
Był to czas przed amerykańskim Mundialem, połowa czerwca, a większość decydentów z futbolowej centrali udała się już do Stanów Zjednoczonych.
- Mówimy o meczu z 15 czerwca 1994 roku. A wszystko zaczęło się o godzinie 17…
- Wie pan, szlag mnie trafia nawet dziś. Jestem zniesmaczony. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że po upływie ćwierć wieku z okładem, żaden z piłkarzy Legii nie przeprosił za te wydarzenia. Ani jeden! Jakby nic się nie wydarzyło! W przekroju całego sezonu, a także w haniebnym meczu w Warszawie, byliśmy zespołem lepszym. Czy pamięta pan może, kiedy Legia strzeliła pierwszy raz na bramkę?
- Bodaj w 67. minucie.
- Jakoś tak. Dobrze się pan przygotował do rozmowy.
- Sprawdziłem.
- W normalnych warunkach wygralibyśmy to spotkanie. Legia miała co prawda indywidualności, klasą był przede wszystkim Leszek Pisz, ale tego dnia grali jak sparaliżowani. Przerosła ich stawka, przerosły ogromne oczekiwania kibiców.
Nie pojmuję tylko, jak trzeba być ohydnym, by udawać, że do niczego nie doszło?
Przecież sędzia robił co mógł, a gdyby zaszła taka potrzeba, to zdekompletowałby nasz zespół, pokazując kolejne czerwone kartki.
- Niewiele zabrakło. Kończyliście w ośmiu.
- Pamięta pan inny mecz o stawkę, w którym sędzia wyjmuje aż trzy razy czerwone przed oczami graczy tego samego zespołu?
- Nie.
- Redzińskiego źle kojarzyłem z ligi, znali go wszyscy. Doskonale wiedział, że jestem nerwowy i prowokował mnie już w pierwszej połowie. Proszę przypomnieć sobie nazwiska usuniętych z boiska i wyciągnąć wnioski. Był miernym arbitrem. To raczej nie przypadek, że do prowadzenia tego meczu zatwierdzono akurat jego kandydaturę. Gwizdał po raz ostatni w karierze, więc niewiele tracił. Ciężko mówić o normalności, gdy działacze PZPN udają się za Wielką Wodę, a najważniejszy mecz sezonu ocenia obserwator, być może również zamieszany w proceder. Normalność wróciła dopiero w okolicach 2004 roku, więc co mogę więcej panu powiedzieć? Szkoda nerwów, naprawdę. Chociaż nie, chwileczkę. Jeszcze jedna kwestia. Mogę?
– Śmiało.
– Kilka dni później spotkaliśmy się na zgrupowaniu reprezentacji Polski. Powołania z Górnika dostało pięciu lub sześciu piłkarzy. Nastroje były minorowe, unikaliśmy kontaktu z legionistami. Pewnego dnia ktoś jednak wpadł na pomysł, by zorganizować ognisko.
Romek Kosecki, jak to on, zabrał ze sobą gitarę, więc w pewnym momencie, bardzo nierozważnie, zaintonował: "czujecie się mistrzami Polski, ale nimi nie jesteście…"
– Był ministrem górnictwa i energetyki w latach 1986-1987.
– Jakoś tak. Zadbał w Zabrzu o nieosiągalne dla innych standardy: zimowe boisko, halę sportową, halę lekkoatletyczną, tartan, ba – były nawet posiłki w stołówce. Jadaliśmy mięso! W latach osiemdziesiątych, ma pan pojęcie? Kto nie odczuł wtedy stanu wojennego i nie pamięta żywności na kartki, ten pewnie tego nie zrozumie.
– Muszę przyznać, że mnie pan rozbawił!
– Nadrabiałem premiami, lecz wypłata nie należała do imponujących. Paradoks polegał na tym, że gdy objąłem stanowisko asystenta przy trenerze Fornaliku, to ta pensja podstawowa robiła wrażenie. A Waldek stwierdził wtedy: "Jacek, ty już nigdy nie dostaniesz takiej wypłaty!" Miał rację.
– Finanse to zawsze niezręczny temat.
– Oczywiście, chciałbym jednak uwypuklić pewne kwestie. Jestem dość dziwnie skonstruowany, nie znoszę sprzeciwu. Nie zrobiłem wielkiej kariery na ławce, być może nie do końca pasowałem do tego środowiska. Ale osobowość mam mocną, może dlatego, że szybciej wydoroślałem i musiałem stawiać czoła przeciwnościom losu? Jeśli prześledzi pan udzielane przeze mnie wywiady, to spostrzeże pewną prawidłowość. W 90 procentach miewam zdanie inne od ogółu.
– Doskonale pana rozumiem. A jeśli idzie o pańskie credo dodam jedynie, że w szatni rządzi trener, a kartki ze składem podsuwane przez działaczy to skandaliczne praktyki.
– A widzi pan. W czasie mojej pracy w Polonii pojawiały się i takie plotki.
– Domyślam się, połączyłem pewne fakty.
– Kiedyś, po jednym z treningów "Czarnych Koszul" podszedł do mnie dziennikarz. Młody, zapewne początkujący. Poprosił o wywiad. Stanęliśmy przed autokarem (trening był na jednym z wynajętych boisk) i pierwsze pytanie było: "czy jest prawdą, że Józef Wojciechowski ustala panu skład na mecz"? Po takim dictum nie wytrzymałem i podziękowałem za dalszą rozmowę. Chłopak, jak niepyszny, podkulił ogon i uciekł. Wchodząc do autokaru dostałem brawa całego zespołu!
– W meczu z Finlandią. Była to konsekwencja dobrej postawy w barwach Górnika.
– Tak, dobrze czułem się w Zabrzu. W spotkaniu z Węgrami kryłem Lajosa Detariego, świetnego piłkarza, który za 10 mln marek trafił do Eintrachtu Frankfurt. Wedle ówczesnych kanonów taktyki, nie odstępowałem go na krok, a gdyby poszedł do toalety to poszedłbym pewnie za nim. Po tym debiucie nie powoływano mnie przez dwa lata. W tym czasie walczyłem z reprezentacją olimpijską o przepustki na igrzyska w Seulu.
– To chyba wtedy zremisowaliście z zespołem RFN 1:1? Niemcy, jak to Niemcy, wyrównali w ostatniej minucie.
– Zgadza się, piłkę stracił Andrzej Rudy, a po rzucie rożnym goście strzelili gola. Rywalizację o miejsce w zespole przegrałem z kolegą klubowym, Robertem Warzychą. Później kilkukrotnie dostawałem powołania od Wojciecha Łazarka, ale różne są koleje losu. A to nie poleciałem za Ocean, a to dziwnym trafem nie otrzymałem paszportu… Nie grałem na przykład w meczu przeciwko gwiazdom ligi włoskiej na San Siro.
– Akurat w Mediolanie na ucieczkę zdecydował się Rudy.
– To prawda, a w jego ślady poszedł Leśniak, tyle że po meczu z Danią.
Pamiętam, że rankiem oczekiwaliśmy go, a Marek zadzwonił już z Leverkusen. A żeby było jeszcze śmieszniej, to wieczorem drużyna udała się na zakrapianą imprezę, z wyjątkiem mnie i Piotrowicza. A gdy przyszedł czas powrotu do Polski i zakupu okolicznościowych drobiazgów, to niektórzy koledzy wręczali mi kartki z listą prezentów dla żon. Sami nie byli w stanie kupić. Potem grałem jeszcze u Andrzeja Strejlaua. Z Finlandią i Szwecją.
– Także w Hiszpanii, w debiucie Henryka Apostela.
– Tam przepowiadano nam klęskę, straszono, że wrócimy do kraju z bagażem kilku bramek. Hiszpanie byli wprawdzie lepsi, lecz zaprezentowaliśmy się przyzwoicie. Kolejne operacje kolana sprawiły, iż schodziłem powoli z poważnej sceny. Coraz częściej zmieniałem kluby, głównie ze względów finansowych, czego nigdy nie ukrywałem. Zagrałem w reprezentacji jeszcze w Katowicach, w przegranym 3:4 meczu z Austrią. Nawet po latach zastanawiam się, kto wpadł na tak idiotyczny pomysł, by zorganizować mecz właśnie tam? Na trybunach pojawili się kibice okolicznych klubów, którzy przez 90 minut skupili uwagę na mnie i pozostałych piłkarzach Górnika. Wyzywano nas. Lokalizacja była absurdem, proszę mi wierzyć. Durnota.
– Przy siedmiu meczach u trzech selekcjonerów także trudno mówić o normalności. Krążyły plotki o nie do końca profesjonalnym prowadzeniu się części kadrowiczów.
– Był to specyficzny okres. Jednak warsztat Łazarka, Strejlaua i Apostela nie podlegał dyskusji. Podczas tych lat bywało raz lepiej, raz gorzej. Jak to w życiu. Gdy pojawiłem się w kadrze Łazarka, to zastałem kilku wybitnych, uczestników Mundialu w Hiszpanii. Imponowali profesjonalizmem, nie zauważyłem uchybień. U Strejaua byłem zbyt krótko, więc nie wiem, jak tamta kadra wyglądała od środka.
– A u Apostela?
– Zacząłbym od tego, że Henryk Apostel posiada wielką klasę. To ważna dla mnie znajomość, spokojne usposobienie i inteligencja Apostela czynią z niego wartościowego człowieka. A jeśli miałbym wspomnieć o okresie spędzonym w prowadzonej przez niego reprezentacji, to nie ukrywam, że trochę widziałem. Musiałby pan wyłączyć dyktafon, bo pewne rzeczy zwykłem nazywać po piłkarsku.
– O to proszę się nie martwić.
– Jakby to powiedzieć… Piłkarze z lig zagranicznych, którzy przyjeżdżali na zgrupowania, mieli w d… reprezentację Polski. Nie wszyscy prowadzili się profesjonalnie.
– To raczej nic nowego.
– Jeśli ktoś przez całe dnie zamyka się w pokoju i gra w karty, to trudno o dobrą atmosferę. Gracze z zagranicy wychodzili z założenia, że miejsce w składzie należy im się z urzędu. A przecież nobilitacją był ten orzełek, Mazurek Dąbrowskiego, gra dla rodaków! Każdy chciał wyjechać, to inna rzecz. Mnie również swego czasu obserwowała Chelsea i gdyby udało mi się wtedy zmienić klub, to kariera potoczyłaby się inaczej. Irytowało mnie to podejście do obowiązków kolegów z ligi hiszpańskiej i francuskiej, traktowanie piłkarzy z ekstraklasy jak tych niższej kategorii. W Górniku Zabrze byłoby to nie do pomyślenia. A i organizacyjnie staliśmy na wyższym poziomie, oczywiście mowa o latach osiemdziesiątych, bo moją opinię o Kozubalu już pan zna.
– Aż za dobrze. Tylko tych wspomnień z reprezentacji przykro słuchać.
– Nie koloryzuję, bo i po co? Prawda jest taka, ze odstawaliśmy wtedy od reszty świata. Sportowo, mentalnie i organizacyjnie. Niektórych przerosła nowa, nieznana dotąd rzeczywistość, swoje zrobił szok kulturowy. Nie wszyscy grali do jednej bramki i nie tak wyobrażałem sobie ten lepszy piłkarski świat. Wyjściowa stawka za mecz w reprezentacji Polski wynosiła około 50 dolarów, może więcej, nie pamiętam już za dobrze. Być może 80, mniejsza o to. Cóż to były za sumy dla naszych "stranierich"? Inna sytuacja. Trener Apostel wziął do reprezentacji współpracownika z Zabrza, Piotra Kanclerza. Mianował go kierownikiem. Najwyraźniej decyzja nie wszystkim przypadła do gustu, bowiem przed meczem w Hiszpanii podłożono Kanclerzowi, jak to się popularnie mówi - "świnię".
– O co poszło?
– O getry. Zamiast długich, piłkarskich skarpet, wrzucono mu do torby krótsze, sięgające tylko do kostek. Cóż, nie sprawdził tego, ale kto sprawdzałby sprzęt przygotowany dla pierwszej reprezentacji? Już na miejscu, w szatni, prawda wyszła na jaw. I wtedy zaczęło się na dobre. Ja jeszcze jakoś te skarpety włożyłem, choć wystawały z nich ochraniacze. Mam chude nogi, więc jakoś się udało. Ale co mieli powiedzieć Jegor i Kłak, który nawiasem mówiąc doznał na rozgrzewce kolejnej kontuzji barku? Dlatego bronił Woźniak. Całe szczęście, że zlitowali się nad nami działacze miejscowego klubu – Tenerife. Zagraliśmy oficjalny mecz w getrach pożyczonych od zespołu z Primera Division! Komiczne. Gdy byłem trenerem Polonii dowiedziałem się więcej o tamtej sytuacji, nie roztrząsajmy może jednak tych spraw. "Bohaterowie" żyją…
– Dobrze. A skoro już pan zaczął, to musimy jeszcze o trenerce. Zna pan może Lewandowskiego? Roberta!
– Objąłem Znicz w rundzie jesiennej sezonu 2007/2008 . Pojawiłem się w Pruszkowie z zadaniem utrzymania zespołu w II lidze, a tymczasem od awansu do ekstraklasy dzieliło nas naprawdę niewiele. W 15 spotkaniach wywalczyliśmy bodajże 33 punkty! Do dziś widzę sytuację z końcówki spotkania w Bielsku, gdy Lewandowski podaje głową do wychodzącego na czystą pozycję Lewczuka, a ten w sytuacji sam na sam trafia w bramkarza… Przegraliśmy to decydujące spotkanie 0:1i do wymarzonego awansu brakło nam zaledwie punktu. Muszę panu powiedzieć, że w tym Bielsku zamarłem po ostatnim gwizdku. Nie mogłem się ruszyć, czułem się bezsilny, po prostu "przyspawało mnie" do ławki rezerwowych na pół godziny. To była piłka meczowa!
– Szerzej nieznany Znicz okazał się objawieniem rozgrywek.
– Tym bardziej szkoda. Proszę tylko spojrzeć na personalia: Lewandowski, Lewczuk, Zawistowski, Grzeszczyk, Kaczmarek, Kokosiński, a może jeszcze kogoś pominąłem.
– Ciekawa grupa.
– Oczywiście, ich dalsze losy potwierdziły to, bo Lewczuk trafił do kadry, Grzeszczyk do Widzewa, Kokosińskiego wziąłem ze sobą do Polonii Warszawa. To był naprawdę fajny zespół.
– Aż się prosi, by przypisał pan sobie jakieś zasługi za Lewandowskiego…
– W istocie, dziś bardzo łatwo ogrzać się w blasku sukcesów Roberta, ale nie zamierzam tego robić. To nie w moim stylu. W Pruszkowie Robert dopiero startował do wielkiej kariery, choć nie ukrywam, iż dostrzegałem drzemiące w nim możliwości. Spodziewałem się, że trafi do zagranicznego klubu i zagra w reprezentacji. Ale czy już wtedy uznałbym go za najlepszego piłkarza świata? Nigdy w życiu! Co ciekawe, z tego co zdążyłem zaobserwować, to niektórzy opowiadają i takie rzeczy. Jeśli ktoś mówi, że już w 2008 roku widział w nim wybitnego gracza, jest chyba chory i powinien się leczyć. Biorę za te słowa pełną odpowiedzialność, może pan to napisać.
– No dobrze, to czym w takim razie wyróżniał się ten młody napastnik Znicza?
– Szybkością i wytrzymałością. To rzadkie połączenie. Ciężko pracował, ukierunkował życie na karierę. Był zdrowy i… z charakterem, a przecież po przejściu do Lecha początkowo nie zyskał uznania trenera Smudy. Przełom nastąpił dopiero u Jacka Zielińskiego.
– Podobnie było w Dortmundzie.
– Sam pan widzi. Podjął rywalizację o miejsce w składzie, nauczył się języka niemieckiego. Kariera Roberta układa się wzorcowo, cieszę się, że przez aż przez siedem miesięcy obserwowałem rozwój najlepszego obecnie piłkarza świata. Pamiętam jeszcze jedną sytuację z Pruszkowa. Pewnego razu narysowałem chłopakom wykres na tablicy. Posiłkując się strzałkami uzmysłowiłem im, gdzie się znajdowali i co mogli osiągnąć. Był to prosty schemat: klub – reprezentacja – klub zagraniczny. Nie może pan tylko zapominać o jednej rzeczy: nie ma prostego przepisu na sukces. Spełnienie marzeń i sukces, jak zwał, tak zwał, to pochodna wielu czynników.
– Spróbuję skłonić do dalszych rozważań. Uważam, że od van Bastena nie oglądaliśmy atakującego tej klasy.
– A czy zwrócił pan uwagę na partnerów van Bastena z reprezentacji Holandii? Przypomnę takie nazwiska jak: Gullit, Rijkaard, van Breukelen, czy Ronald Koeman. Wyjątkowa generacja, jedna z najlepszych w dziejach holenderskiej piłki. W Polsce Robert jest rodzynkiem, może jeszcze Szczęsny gra w klubie z absolutnego topu. Mamy dobrych, nawet bardzo dobrych piłkarzy, ale tylko Robert systematycznie podejmuje rywalizację z największymi. Z imponującym rezultatem. Często słyszę, że największy postęp w grze Lewandowskiego dokonał się w Niemczech. Nie, znów uważam inaczej. Największy postęp zrobił w przedsionku kariery, właśnie w Zniczu. I nie dlatego, że jego szkoleniowcem był akurat Grembocki i Leszek Ojrzyński. Zanim Robert zjawił się w Pruszkowie – nikt o nim nie wiedział. Nikt go nie znał! To był ten przełomowy moment. Dzięki udanym występom na zapleczu wypromował się na tyle, że chciało go pozyskać dziesięć klubów z ekstraklasy. Wybrał Lecha, a reszta jest historią.
– Czy dostrzega pan jeszcze rezerwy w jego grze?
– Trudne pytanie. Powoli zbliża się do okresu, w którym spadają parametry szybkościowe. Być może za jakiś czas zajmie pozycję na tak zwanej "dziesiątce", by unikać pojedynków biegowych i wykorzystać w pełni doświadczenie? Życzę mu, by grał jak najdłużej, chyba wszyscy powinniśmy mieć taką nadzieję. Taki Mirko Votava grał przecież do czterdziestki, przy innych metodach treningowych, suplementacji i niższym poziomie medycyny sportowej. Tylko od Roberta zależeć będzie czy skończy karierę w Europie, czy może rekreacyjnie uda się do Arabii Saudyjskiej lub Chin? A może zostanie kiedyś trenerem, a patrząc jeszcze dalej – prezesem Polskiego Związku Piłki Nożne? Niezbadane są koleje losu.
– Prezydentem Liberii jest George Weah.
– Dlaczego nie? Gdyby zechciał? Lewandowski jest powszechnie szanowany, większość rodaków identyfikuje się z jego sukcesami. Jest motorem napędowym polskiego sportu, dlaczego nie miałby zostać prezydentem? Chciałbym, aby pan to napisał. To właśnie dzięki jego popularności powstają szkółki piłkarskie, a chłopcy podejmują sportowe wyzwania. Coś o tym wiem z doświadczenia.
– No właśnie, piłka młodzieżowa. Pozwolę sobie zauważyć, że rozmowa przebiega bardzo płynnie, co nie zawsze jest regułą.
– I robi nam się wywiad - rzeka.
– Z czego bardzo się cieszę. Przechodząc do sedna, ostatnimi laty postrzegany jest pan przez pryzmat pracy w młodzieżą. Grembocki zniknął z ligowej piłki...
– Po Zniczu i Polonii prowadziłem jeszcze Bałtyk Gdynia i kluby w IV lidze.
– Praca szkoleniowa była naturalną drogą?
– Gdy wróciłem do Polski w 2000 roku, to nie bardzo wiedziałem co dalej. Pomocną dłoń wyciągnął Michał Globisz, proponując pracę z najbardziej uzdolnioną młodzieżą Lechii. To dzięki niemu jestem dziś w takim, a nie innym miejscu. Zrobił ze mnie przede wszystkim człowieka i mogę nazwać się jego wynalazkiem.
– Ładnie powiedziane.
– Wspominałem o odpowiednich ludziach, których warto spotkać na swej drodze. To najlepszy przykład. Kolejną ważną dla mnie postacią jest Józef Gładysz, spod ręki którego wyszli Bieniuk, Król, Zieńczuk, czy chociażby Dawidowski. Za jego namową trafiłem do szkoły numer 27, w której pracowałem z dziećmi. Równocześnie, trzy razy w tygodniu, pełniłem rolę trenera wspomagającego w pracy z rocznikami 1990-1991. Muszę też podziękować działaczom Cartusii Kartuzy, którzy po pewnym czasie zaproponowali mi objęcie zespołu seniorów. Płynnie i bez zbędnego stresu stawiałem pierwsze kroki w nowej dla siebie roli. To wielkie szczęście, gdy człowiek otacza się przychylnymi i wartościowymi.