| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa

Zapomniane życiorysy: Jacek Grembocki, czyli Wenezuela, Juventus i papież

Jacek Grembocki (fot. PAP)
Jacek Grembocki (fot. PAP)
Sebastian Piątkowski

Nowa rzeczywistość narzuciła nam ograniczenia. Narzekamy najczęściej na brak spotkań. Nie rozmawiamy teraz za często patrząc sobie prosto w oczy. Wywiady przeprowadzane są najczęściej przez telefon. One mogą jednak dostarczyć też sporych emocji. Oto kolejny dowód.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ

Sebastian Piątkowski, TVP Sport: – Możemy zacząć od Wenezueli?
Jacek Grembocki: – Oczywiście, jak panu wygodniej.

– Do Caracas trafił pan przez Niemcy, po grze w FSV Frankfurt.
– Wszystko się zgadza, ale przed tym wyjazdem za granicę byłem jeszcze w Lechii/Olimpii Gdańsk.

– U trenera Kostki.
– Tak, za jego namową trafiłem, a w zasadzie powróciłem na Wybrzeże. Początek sezonu wydawał się całkiem udany, po czterech kolejkach byliśmy w czołówce. Niestety, niebawem przekonałem się, że dalszy pobyt w Gdańsku nie ma większego sensu.

– Chodziło o pieniądze?
– Mówiąc wprost – realia nijak miały się do tego, co było mi obiecane.

– Lechia/Olimpia Poznań zapisała się jako specyficzny klub.
– Była to Olimpia Poznań w czystej postaci, wzmocniona kilkoma zawodnikami z zewnątrz – mną, młodym Igorem Koziołem i Tetteh'em. Ktoś wpadł na pomysł, aby przenieść klub do Gdańska i tak się stało.

– Ale Gdańsk to zawsze były dążenia wolnościowe, a Olimpia miała milicyjny rodowód…
– Wbrew pozorom, nie miało to aż tak wielkiego znaczenia. Kibice pojawiali się nawet podczas treningów, a w pewnym meczu dopingowało nas aż dziewięć tysięcy! Było to dość dziwne spotkanie, na murawę przy ulicy Traugutt'a wybiegły bowiem… dwie jedenastki gdańskiej Lechii. Zagraliśmy wówczas między sobą, ponieważ nasi rywale z Katowic omyłkowo udali się do Poznania.


Mimo wszystko, organizacyjnie nie wyglądało to tak, jak powinno. Część "starej" Lechii pozostała w realiach III ligi, a część połączyła się z Olimpią. Po meczu z Siarką Tarnobrzeg poprosiłem, by poszukano mi klubu za granicą. Nawiasem mówiąc, mecz z Siarką powinien zakończyć się naszym zwycięstwem, ale przy wydatnej pomocy arbitra rywale uratowali punkt. Cóż, takie to były czasy…

– Będzie i o tym.
– W to nie wątpię. Pojechałem więc do Niemiec. Menedżer, który się mną zaopiekował liczył chyba na "złoty strzał". Musi pan pamiętać, ze liczyłem już sobie 30 wiosen i nie byłem zbyt atrakcyjnym towarem na rynku.

– Po trzech operacjach kolana!
– Zgadza się. Pośrednik proponował me usługi w silnych klubach – Duisburgu i Wattenscheid. Po kilku dniach okazało się, że nic z tego nie wyjdzie. Podróżujący ze mną Aleksander Kłak miał więcej szczęścia, trafił bowiem do Bonner SC. Przykre dla mnie wieści przekazał tłumacz, Krystian Mucha, dobry znajomy Tomasza Wałdocha. Jednocześnie zaoferował pomoc. Biorąc te obietnice poważnie, zostałem w Niemczech, zatrzymując się u Kasi i Tomka Wałdochów i przez kolejny tydzień u Henia Bałuszyńskiego.

– I w końcu trafił pan do FSV Frankfurt.
– Tak, bowiem przy pierwszej próbie pośrednik zażądał nierealnej kwoty. Za drugim razem już po tygodniu podpisałem kontrakt, a kosztowałem bagatela – 30 tysięcy marek zachodnich. Klub spadł co prawda z 2. Bundesligi, działał jednak na profesjonalnych zasadach.

Jacek Grembocki (fot. PAP)
Jacek Grembocki (fot. PAP)

– Udało się wyjechać. Wprawdzie nie do klubu z wyższej półki, ale zawsze.
– Trafiłem całkiem dobrze, lecz po miesiącu pojawiły się problemy z pieniędzmi.

– I to miał być ten niemiecki "ordnung"?
– Płacili dobrze, choć z opóźnieniami. Wpadli w kryzys. Z drugiej strony, daj nam Boże w Polsce kluby funkcjonujące w realiach takiego kryzysu. Degradacja do III ligi popsuła trochę organizację, choć warunki we Frankfurcie przewyższały nasze ekstraklasowe…

Na przykład. W szatni znajdowała się lodówka, a w niej – czego dusza zapragnęła. Owoce, soki, elektrolity, witaminy i tym podobne cuda. Podczas przerwy zimowej działacze wpadli jednak na pomysł, by obniżyć koszty utrzymania zespołu. Zawodnicy z najwyższymi kontraktami musieli szukać nowych klubów, a szczerze mówiąc – przy dość wysokich jak na tamte czasy gratyfikacjach, raczej nie spełniałem oczekiwań działaczy.

– Nie spodziewałem się takiej odpowiedzi. Przecież w latach dziewięćdziesiątych Polak na obczyźnie prawie zawsze miał pecha. Zazwyczaj zmieniał się trener, który optował za transferem, przychodził nowy, który już na naszego rodaka nie stawiał…
– Nie będę panu opowiadał bajek, bo nie o to w tym wszystkim chodzi. Czas płynął nieubłaganie, dokuczały kolejne kontuzje. Niby się odbudowałem, w debiucie zdobyłem bramkę, ale to nie było do końca to, czego bym sobie życzył. Wkrótce menedżer Tony Yeboah zaproponował mi dwutygodniowe testy w klubie FC Caracas. Miałem się tam udać w towarzystwie Mike Osei'a z Eintachtu, kuzyna Yeboah'a, oraz piłkarza z Kapsztadu. Po otrzymaniu wizy ruszyliśmy w podróż do Wenezueli.

– "Que interesante!"
– Łatwo powiedzieć. Niestety, żaden z nas nie mówił po hiszpańsku i po wylądowaniu w Caracas była bariera językowa. Taksówkarz, zachwalający swe usługi, zaproponował podwiezienie do oddalonego o 30 kilometrów hotelu i Bóg jeden wie, jakby się to wszystko potoczyło. Nie zrozumieliśmy się.

– Na Okęciu zdarzają się podobne sytuacje.
– Zgadza się, lecz tam byśmy po prostu przepadli. Bez języka i telefonu komórkowego trudno przecież o komunikację. Na szczęście jakoś rozpoznał nas kierownik tego zespołu i uniknęliśmy kłopotów.

– A jak wyglądały testy?
– Jak wszędzie. Od pierwszej chwili wiedziałem, że nie będzie łatwo. W zajęciach brało udział 28-30 zawodników. Klub nie miał zespołu rezerw, a o miejscu w meczowej kadrze decydowała gra wewnętrzna, robiona najczęściej w środy. Po tej swoistej selekcji wiadomo było, którzy zawodnicy będą brani pod uwagę przy ustalaniu składu na mecz.

– Dziwne praktyki.
– To prawda, w Polsce nigdy się z tym nie spotkałem. Zaskoczyła mnie też infrastruktura. Proszę sobie wyobrazić, że dopiero w Caracas po raz pierwszy zobaczyłem sztuczną nawierzchnię! Imponowała mi ta baza: z klimatyzowaną halą, boiskami do piłki nożnej, baseball’u i koszykówki, a nawet tartanowe ścieżki. Po prostu cywilizacyjna przepaść.

– Nieśmiało przypomnę, że był to 1996 rok. 
– No właśnie, miejmy tę świadomość. Ćwierć wieku temu! Niby w mistrzowskim Górniku Zabrze wszystko mieliśmy też dopięte na ostatni guzik, ale w Wenezueli było jeszcze lepiej. Zdziwił mnie jedynie brak ciepłej wody.

– Taki klimat…
– Tak, upały dawały się we znaki.

– A poziom ligi wenezuelskiej?
– Był niższy niż dzisiaj. Porównywalny był do tego, jaki zastałem we Frankfurcie, może tylko z mniejszą dyscypliną taktyczną. Dość długo czekałem na dokumenty, bo w Niemczech, mimo profesjonalnej umowy, zarejestrowany byłem jako amator i stąd opóźnienia. Prawo Bosmana dopiero wchodziło do życia, więc dziś może się to wydać niezrozumiałe. Podobnie, jak rutynowe sprawdzanie dokumentów przed meczem.

Ekstraquiz, odcinek 2: Andrzej Strejlau
Ekstraquiz, odcinek 2: Andrzej Strejlau
Ekstraquiz, odcinek 2: Andrzej Strejlau

– To tak, jak w Polsce, przed meczami trampkarzy i juniorów!
– Przed każdym spotkaniem wywoływano piłkarzy z imienia i nazwiska, po czym była procedura sprawdzania licencji na grę, a przypadku obcokrajowców – paszportów.

– Podpytuję o Wenezuelę, gdyż przeciętny Polak niewiele wie o tym kraju. Nasza wiedza sprowadza się do Hugo Chaveza i rzeki Orinoko. A ostatnimi laty mieszkańcom nie wiedzie się tam najlepiej. Spada cena ropy, emigrują więc w poszukiwaniu lepszego życia…
– Jestem na bieżąco, ma pan rację. Mimo wszystko, piłkarsko poszli do przodu. Za moich czasów najlepsi wyjeżdżali do Brazylii lub Kolumbii, a reprezentacja kraju składała się niemal wyłącznie z zawodników FC Caracas. Dziś ich reprezentanci grają w klubach rozsianych po całym świecie.

– Wróćmy do testów. Skoro przybysz z dalekiego kraju dostał angaż, to chyba musiał zaprezentować się korzystnie.
– Czasem w życiu potrzebna jest odrobina szczęścia…

– Trudno się nie zgodzić.
– Moje próby wywalczenia miejsca w nowym otoczeniu zbiegły się z wizytą papieża Polaka w Wenezueli. Ale po kolei. Pewnego razu, podczas treningu, poinformowano mnie o spodziewanych odwiedzinach prezydenta klubu. Była to wielka postać, więc słowa o zaszczycie są jak najbardziej na miejscu. Co ciekawe, prezydent miał korzenie niemieckie, pamiętam jego 12-letniego wówczas syna, kopiącego ze mną piłkę. Ze względu na odmienną karnację stanowiłem atrakcję. Mniejsza o drobiazgi. Zgodnie z zapowiedzią odwiedził nas szef klubu – Guillermo Valentiner ze świtą. Przy pomocy tłumacza poinformowano mnie, że zostanę w Caracas. Jednocześnie dotarły do mnie kulisy spotkania Valentinera z Ojcem Świętym. Podczas tejże audiencji prezes pochwalił się, że na testach w jego klubie przebywa piłkarz z Polski. Usłyszawszy to, Karol Wojtyła wypowiedział słowa: "mojemu rodakowi trzeba pomóc".

– Niesamowite.
– A jednak. Zachowałem gazety informujące na pierwszych stronach o szczęśliwym dla mnie zbiegu okoliczności. A jeśli idzie o Valentinera, to proponuję, by zapoznał się pan z jego biografią. Była to bardzo wyrazista postać, utrzymująca wielu ludzi, w tym Europejczyków.

– Spodziewałem się, że obronił się pan postawą na boisku.
– Byłoby ciężko, raczej nie miałem szans na angaż. Feralne trzy operacje kolana zrobiły niestety swoje. Niby czułem się na siłach, by grać, lecz nieuchronnie schodziłem z poważnej, piłkarskiej sceny. Dopóki nie otrzymałem stosownych dokumentów jeździłem, a raczej latałem z zespołem na wszystkie mecze i jeśli miałbym być z panem do końca szczery – pobyt tam traktowałem trochę, jak wakacje życia. W zespole pełniłem rolę żelaznego rezerwowego.

– Nie dziwota, nie każdemu dany jest wyjazd w tak egzotyczne strony.
– Sam pan rozumie. Później, gdy przyszły już papiery, doszło do zmiany trenera.
Nowy szkoleniowiec, tym razem z Peru, brał udział w meczu z Polską podczas hiszpańskiego Mundialu. Zapomniałem tylko nazwiska.

Jacek Grembocki (fot. PAP)
Jacek Grembocki (fot. PAP)

– Znajdziemy przy innej okazji.
– Miły był to człowiek, grzeczny, pomocny. Ale grali inni, o co nawet nie miałem większych pretensji. Dokuczały mi kolana i achillesy. A ponieważ dano mi do zrozumienia, że nie jestem tani w utrzymaniu, to szybko zdałem sobie sprawę, że długo miejsca nie zagrzeję. Ostatecznie zagrałem w jednym meczu ligowym oraz w spotkaniu Copa Libertadores z San Lorenzo. Z kolei z River Plate siedziałem na ławce rezerwowych. Być może pojawiłbym się na placu, gdyby nie przeziębienie, które dopadło mnie w Argentynie. Mecz był w okresie, gdy w Buenos Aires zrobiło się już zimno, a w Caracas przyzwyczajony byłem do wyższych temperatur. Zbyt lekkie w stosunku do chłodu odzienie nie pozostało bez wpływu na samopoczucie.

– Muszę przerwać, bo zapomnę. W River grał Enzo Francescoli?
– Naturalnie, a u jego boku dojrzewał talent Ariela Ortegi. Francescoli był artystą futbolu, a na dodatek – reklamował bodaj wszystko, co się dało. Na witrynach sklepów w Buenos Aires co i rusz pojawiały się jego podobizny, jeśli dobrze kojarzę, był chyba twarzą Adidasa na tę część globu. Żartobliwie mówiąc, w pokoju hotelowym też obawiałem się, że po otwarciu lodówki wyskoczy z niej Francescoli.

– Powoli giną piłkarze o takiej charakterystyce.
– Niestety. Jego przegląd pola, wizja gry i technika użytkowa robiły ogromne wrażenie. A w San Lorenzo grał inny wielki piłkarz – Oscar Ruggeri.

– Zacne towarzystwo. A tak przy okazji, to Ruggeri pięknie pożegnał Maradonę w jednym z programów telewizyjnych.
– Ujmę to w ten sposób: ludzie mający klasę prezentują ją wszędzie, nie tylko na boisku. Przy okazji meczu z San Lorenzo wstąpiłem na chwilę do szatni rywali i poprosiłem o wspólną fotografię z Ruggeri'm. Chętnie się zgodził, co więcej – wymieniliśmy się nawet koszulkami. Nie pamiętam już, komu sprezentowałem tę ważną dla mnie pamiątkę. Traktowałem ją prawie jak relikwię.

– Może któremuś z reprezentantów Polski? W końcu były to czasy, w których zadawało się szyku na zgrupowaniach kadry.
– Ha, ha, ha, ma pan rację. Dziś patrzę na to z dystansem, ale wtedy niemal wszyscy "paradowali" w różnych trykotach. Dziwna moda, wiem. Żałuję tylko, że zginęła mi akurat ta koszulka, no cóż, trudno… Żeby było jeszcze ciekawiej, to po karierze pozostały mi jedynie trzy: z meczu z Realem, ta po spotkaniu z Juventusem, jeszcze w barwach Lechii i jedna z Caracas. A wracając do Buenos Aires, to byliśmy jeszcze z drużyną na meczu River-Indepediente. Na boisku wystąpił kolejny z mistrzów świata, Jorge Burruchaga, wracający właśnie z europejskich wojaży. Prezentował się wybornie, był chyba najlepszym piłkarzem na placu. W stolicy Argentyny przebywaliśmy przez tydzień, zwiedzając przy okazji imponujące muzeum River Plate. Urzekło mnie też miasto, przypominające europejskie metropolie.

– Chciałbym zapytać o Polonię w Wenezueli. Była? A jeśli tak, to czy nawiązał pan kontakt z rodakami?
– Rodaków odnajdziemy pod każdą szerokością geograficzną i nie inaczej było w Caracas. W okolicach Wielkanocy Guillermo Valentiner przekazał mi numer telefonu do jednego ze swych pracowników. Był to doktor, pracujący w Laboratorium Vargas. Nawiązaliśmy kontakt, rodak zaprosił mnie nawet do swego domu, ale miałem opór…

– Nic dziwnego. Święta na drugim końcu świata, z dala od rodziny…
– Caracas to metropolia, a ta polska rodzina mieszkała w innej części miasta. Przyczyny były jednak inne, mówiąc wprost – obawiałem się tego spotkania. Bałem się kontaktu z dziećmi, bo przecież moje były w podobnym wieku i zostały daleko w Polsce.

– Nie zrozumie ten, kto tego nie doświadczył.
– Otóż to. Rozkleiłbym się, zdecydowałem się więc nie jechać. Inna sprawa, że byli to bardzo sympatyczni ludzie, od lat mieszkający w Wenezueli. Pan, z którym rozmawiałem zaoferował mi nawet pomoc w razie problemów, doceniałem to wsparcie.

Ekstraquiz – odcinek 13: jaki wynik miał Artur Siódmiak?
Ekstraquiz
Ekstraquiz – odcinek 13: jaki wynik miał Artur Siódmiak?

– A życie codzienne? Kontakty towarzyskie?
– Miejscowych charakteryzowało spokojne usposobienie i brak pośpiechu. Muszę przyznać, że podobne cechy prezentowali moi najbliżsi kompani: znany z występów w Wattenscheid Ibrahim Salizou, Safianu z Ghany oraz Mike Osei, o którym już mówiłem. Chłopcy nigdy nie spieszyli się na trening i hamowali mój entuzjazm: "Jacek, spokojnie, gdzie się tak śpieszysz? Na trening i tak zdążymy". Miłe czasy, tylko ten Grembocki ciągle się gdzieś śpieszył…

– Opowiada pan z takim przejęciem, że niezręcznie przerywać.
– Ale przecież tak to działa: pan zadaje pytania, a ja odpowiadam. Co jeszcze chciałby pan wiedzieć?

– To może jeszcze trochę o różnicach pomiędzy Polską i Wenezuelą?
– No to teraz zaskoczę. Jak pan uważa, co sprawiało mi największą trudność podczas gry w Caracas?

– Nie mam pojęcia.
– Rozgrzewka!

– Proszę?
– No właśnie! 90 procent rozgrzewki to były układy koordynacyjno-taneczne.

– No to już rozumiem.
– Zaczęło się od tego, że któregoś dnia zapytano mnie w szatni: "Jacek, a czy wy w Polsce macie dyskoteki"? "Mamy takie, że nawet nie wiedzielibyście, jak do nich wejść!" – odpowiedziałem, wyczuwając, co się święci. Sęk w tym, że nie za bardzo umiałem przyswoić sobie skomplikowane dla mnie układy, a miejscowi mieli taniec we krwi. Zostałem więc taką maskotką zespołu i czasem proszono mnie, bym dla rozluźnienia atmosfery zaprezentował coś z tanecznego repertuaru. W zależności od nastroju, niekiedy się na to godziłem. Niemniej jednak, podczas tych ćwiczeń rozgrzewkowych starałem się zajmować miejsce w ostatnich rzędach. Tak, by nie być w zasięgu wzroku prowadzących. Nowością były dla mnie także rytuały w szatni. Niektórzy koledzy z zespołu manifestowali pobożność.

– Co w tym dziwnego, na początku lat dziewięćdziesiątych kapelanem Legii był ksiądz Mariusz Zapolski.
– Owszem. Ale nie zapalał świeczek w szatni przed ważnymi meczami? 


– Aż tak?
– Żeby tylko. Odprawiano modły, palono świece, na porządku dziennym były zdjęcia bliskich i figurki świętych. Niesamowite doświadczenie, w Polsce przyzwyczajony byłem do znaku krzyża podczas wbiegania na trawę. Tam już podczas testów pytano mnie, czy jestem katolikiem? Jak się później okazało, był to jeden z ważnych warunków decydujących o angażu. Choć muszę przyznać, że w zespole było dwóch muzułmanów, oczywiście nie było z tego powodu zgrzytów i niesnasek.

Jacek Grembocki (fot. PAP)
Jacek Grembocki (fot. PAP)

– A ramadan? Trenowali indywidualnie czy z zespołem?
– Dobre pytanie. Nie wiem. A kiedy wypada ramadan?

– Jest to ruchome święto.
– W takim razie podczas mego pobytu w Ameryce Południowej wypadło w innym terminie. Nie przypominam sobie, by muzułmańscy piłkarze pościli od wschodu do zachodu słońca.

– Języka się pan trochę uczył?
– Niespecjalnie, wiedziałem, że długo tam nie zabawię. Miałem 31 lat, tęskniłem za bliskimi. Czasem, gdy dzwoniłem do domu okazywało się, że rodzina już poszła spać. Różnica czasu wynosi bowiem sześć godzin, więc było łatwo o pomyłkę. Kwestie piłkarskie po niemiecku tłumaczył mi Osei, a zresztą doświadczony piłkarz, z bagażem doświadczeń potrafi zrozumieć czego się od niego oczekuje na boisku.

– No właśnie, poruszył pan ciekawy temat. Jak to jest w końcu z tą barierą językową? Jak trafić do zespołu, gdy w meczowej osiemnastce jest, dajmy na to, trzynastu obcokrajowców. Pytam Jacka Grembockiego – trenera. Ma to rację bytu?
– Absolutnie.

– A korzystał pan z tłumacza podczas pracy w Polonii Warszawa?
– Nie, zawodnicy dość dobrze znali język polski. Musi pan pamiętać o pewnej rzeczy – język piłkarski jest uniwersalny. Futbol to dyscyplina o charakterze globalnym. Można więc nie mówić, czy nie słyszeć, bo w ostatecznym rozrachunku liczy się tylko postawa na boisku.

– Z tego wniosek, że dobry piłkarz poradzi sobie wszędzie? Czy to truizm?
– To nie truizm. Brak uzdolnień językowych to jedna, a piłka na poważnym poziomie to druga sprawa. Jeśli zawodnik z wyższej półki nie ma chęci do nauki języka, to pojawiają się kłopoty. W czasie analizy niuansów taktycznych i schematów gry musi bowiem bazować na doświadczeniu z boiska. A i tu nie ma reguły, chyba, że mamy do czynienia z naprawdę wybitnym piłkarzem.

– Czyli na tym najwyższym poziomie gry bez znajomości języka ani rusz?
– Na dłuższą metę tak się nie da. 


– No to w Wenezueli bronił się pan doświadczeniem i rutyną z europejskich boisk.
– Można tak powiedzieć, poza tym, jak już mówiłem, nie wiązałem przyszłości z tym krajem. Trochę na tej piłce zębów połamałem, więc zdołałem się zaadoptować i nie odstawałem aż tak od kolegów z zespołu.

– Ciekawi mnie poziom życia mieszkańców Wenezueli w latach dziewięćdziesiątych.
– Był naprawdę wysoki. Jeśli zaś idzie o klub, FC Caracas zbudowany był na mocnych fundamentach finansowych. Wrażenie robił poziom życia kolegów z drużyny i mówiąc szczerze, dopiero w Wenezueli poznałem nieznane mi dotąd standardy.

– Warunki finansowe były porównywalne do tych z Górnika?
– Były lepsze. Bez porównania.

– I znowu mnie pan zaskoczył.
– Proszę pana… W kwestiach finansowych zmieniło się w Zabrzu na lepsze dopiero, gdy zawitali tam Grzegorz Mielcarski i Jerzy Brzęczek. Z tego, co mi wiadomo, mieli najwyższe kontrakty.

– Przecież po igrzyskach w Barcelonie Górnik zbroił się na potęgę. Z Zabrza dochodziły głosy o mocarstwowych planach i finansowym El Dorado.
– Patykiem na wodzie pisane…

– Grał pan w Górniku przez ponad osiem sezonów, dwukrotnie zdobywając tytuł mistrza Polski, a dla wchodzących do zespołu tworzono kominy płacowe? Trudno tu o logikę.
– Mielcarski i Brzęczek pojawili się w Górniku, gdy trenerem był Henryk Apostel. Zbyt długo nie pograli. Nawiasem mówiąc, gdyby został Apostel to i tytuł powróciłby do Zabrza.

Wyborowa wiedza bramkarza Pogoni. Zobacz Ekstraquiz!
Dante Stipica (fot. TVP)
Wyborowa wiedza bramkarza Pogoni. Zobacz Ekstraquiz!

- Podzielam tę opinię.

- Ale skoro pyta pan o finanse, to podzielę się pewnym wspomnieniem. Proszę sobie wyobrazić, że po kolejnej kontuzji nie dostałem nowego kontraktu i przez rok grałem niemal za darmo! Niemal, bo za wypłatę. Chodząc o kulach raczej nie uczestniczyłem w podziale premii. Oszust Kozubal, bo jedynie tym słowem należy określać byłego prezesa Górnika, doprowadził klub do ruiny! Kto twierdzi inaczej, jest ignorantem lub, co też jest prawdopodobne, przymykał oczy na matactwa tego „dobrodzieja”.

- Coraz ciekawiej.

- Panie Sebastianie, wiele historii z tamtego okresu nie ujrzało dotąd światła dziennego.

- Czara goryczy przelała się po pucharowym dwumeczu z Admirą Wacker?

- Zgadza się. Gdy wysiadałem z auta przed meczem u siebie… skręciłem kolano. Miałem z nim ciągle problem, ale tym razem odłamała się kość. Oczywiście w szatni zgłosiłem niedyspozycję trenerowi Lorensowi, trudno było przecież myśleć o grze. Trener Lorens zachował się skandalicznie, bowiem w obecności zespołu zakomunikował:
- Widzicie, jak to jest? Wystraszył się Admiry, gdy wysiadał z auta!

- Ile miał pan wtedy lat? Chyba około trzydziestu, zdaję się?

- 29. Byłem jednym z najbardziej doświadczonych. Mój Boże, na samo wspomnienie ogarnia znów wściekłość. Przecież wszyscy doskonale wiedzieli o moich problemach zdrowotnych. Koledzy przyzwyczaili się do codziennej obecności Grembockiego w gabinecie masażysty zarówno przed, jak i po treningu. Lorens chciał za wszelką cenę podważyć moją mocną pozycję, przez co dochodziło do nieporozumień. Pewnego razu nie wytrzymałem i w krótkich, żołnierskich słowach zaproponowałem trenerowi, by… sobie poszedł. Było to naganne i dalekie od profesjonalizmu, wiem. Po meczu w Olsztynie, bo o nim mówię, wyładowałem całą nagromadzoną złość. Nie mogłem też zrozumieć, że związany przez lata z Ruchem Lorens trenował znienawidzonego w Chorzowie Górnika.

- Ale Fornalik też był z Chorzowa.

- Był drugim trenerem, traktowaliśmy go bardziej jak kolegę. Różnica wieku między mną, a Fornalikiem jest niewielka.

- Zastanawiam się, czy warto poruszyć wątek pewnego meczu?

- Może chodzi o pożegnanie z piłką arbitra Redzińskiego? Nie mam ochoty o tym rozmawiać.

- Ale to spotkanie w Warszawie decydowało przecież o tytule.

- I nie mieliśmy prawa wygrać! Powtórzę z naciskiem – nie mogliśmy wygrać tego meczu!
Był to czas przed amerykańskim Mundialem, połowa czerwca, a większość decydentów z futbolowej centrali udała się już do Stanów Zjednoczonych.

- Mówimy o meczu z 15 czerwca 1994 roku. A wszystko zaczęło się o godzinie 17…

- Wie pan, szlag mnie trafia nawet dziś. Jestem zniesmaczony. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że po upływie ćwierć wieku z okładem, żaden z piłkarzy Legii nie przeprosił za te wydarzenia. Ani jeden! Jakby nic się nie wydarzyło! W przekroju całego sezonu, a także w haniebnym meczu w Warszawie, byliśmy zespołem lepszym. Czy pamięta pan może, kiedy Legia strzeliła pierwszy raz na bramkę?

- Bodaj w 67. minucie.

- Jakoś tak. Dobrze się pan przygotował do rozmowy.

- Sprawdziłem.

- W normalnych warunkach wygralibyśmy to spotkanie. Legia miała co prawda indywidualności, klasą był przede wszystkim Leszek Pisz, ale tego dnia grali jak sparaliżowani. Przerosła ich stawka, przerosły ogromne oczekiwania kibiców.
Nie pojmuję tylko, jak trzeba być ohydnym, by udawać, że do niczego nie doszło?
Przecież sędzia robił co mógł, a gdyby zaszła taka potrzeba, to zdekompletowałby nasz zespół, pokazując kolejne czerwone kartki.

- Niewiele zabrakło. Kończyliście w ośmiu.

- Pamięta pan inny mecz o stawkę, w którym sędzia wyjmuje aż trzy razy czerwone przed oczami graczy tego samego zespołu?

- Nie.

- Redzińskiego źle kojarzyłem z ligi, znali go wszyscy. Doskonale wiedział, że jestem nerwowy i prowokował mnie już w pierwszej połowie. Proszę przypomnieć sobie nazwiska usuniętych z boiska i wyciągnąć wnioski. Był miernym arbitrem. To raczej nie przypadek, że do prowadzenia tego meczu zatwierdzono akurat jego kandydaturę. Gwizdał po raz ostatni w karierze, więc niewiele tracił. Ciężko mówić o normalności, gdy działacze PZPN udają się za Wielką Wodę, a najważniejszy mecz sezonu ocenia obserwator, być może również zamieszany w proceder. Normalność wróciła dopiero w okolicach 2004 roku, więc co mogę więcej panu powiedzieć? Szkoda nerwów, naprawdę. Chociaż nie, chwileczkę. Jeszcze jedna kwestia. Mogę?

Jacek Grembocki (fot. PAP)
Jacek Grembocki (fot. PAP)

– Śmiało.
– Kilka dni później spotkaliśmy się na zgrupowaniu reprezentacji Polski. Powołania z Górnika dostało pięciu lub sześciu piłkarzy. Nastroje były minorowe, unikaliśmy kontaktu z legionistami. Pewnego dnia ktoś jednak wpadł na pomysł, by zorganizować ognisko.
Romek Kosecki, jak to on, zabrał ze sobą gitarę, więc w pewnym momencie, bardzo nierozważnie, zaintonował: "czujecie się mistrzami Polski, ale nimi nie jesteście…"


Wie pan, niektórzy byli po jednym piwie, niektórzy po dwóch… Niewiele zabrakło. Jegor i Kłak imponowali tężyzną fizyczną, a do strachliwych nie należał Ratajczyk. Dobrze, że do niczego nie doszło. Chciałbym doczekać chwili, by którykolwiek z piłkarzy Legii przybliżył kiedyś szczerze tamte wydarzenia.

– Czuję się powoli, jakbym grał w tym meczu!
– Cóż, nie jestem dyplomatą. Może inaczej – dobre maniery nie są mi obce, ale bywają sytuacje, gdy ciężko utrzymać nerwy na wodzy. Jesteś sportowcem, grasz o mistrzostwo Polski, a tu taki "ktoś" decyduje o wszystkim! Prasa też raczej nie nagłaśniała tamtych wydarzeń, w mojej opinii – dla dobra polskiej piłki! Jak w "Piłkarskim pokerze". Przecież najwygodniej zamieść te sprawy pod dywan.

– Ochłońmy trochę, na razie wystarczy. Skupmy może uwagę na… Realu.
– Prowadziliśmy w Madrycie 2:1.

– W Realu była tak zwana "Piątka Sępa", a na dodatek Hugo Sanchez.
– Tak, piekielnie mocny zespół – z Camacho, Gordillo, Schusterem i Martinem Vasquez’em. I jeszcze Buyo w bramce.

– Ten sam Sanchez w sezonie 1988/89 wywalczył kolejną koronę króla strzelców ligi hiszpańskiej. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, bo strzelał jak na zawołanie. A wszystkie z 38 goli po kopnięciach z pierwszej piłki!
– To był wybitny piłkarz.

– Z zawodu stomatolog. Krycie go przyprawiało pewnie o ból… zębów?
– Był niezwykle ruchliwy, trudny do upilnowania. Real szybko grał, na jeden-dwa kontakty, co w początkowej fazie rewanżu na Bernabeu sprawiało nam nie lada trudności. A na Stadionie Śląskim chcieli wygrać jak najmniejszym nakładem sił.

– Co im się udało. Zadecydował rzut karny, wykorzystany przez… wiadomo kogo.
– Nie musieliśmy przegrać, mieliśmy sytuacje. Przed rewanżem twierdzono, iż skończy się blamażem i stracimy w Madrycie przynajmniej pięć bramek.

– A w rewanżu omal nie doszło do sensacji!
– Początek meczu był trudny, gospodarze postanowili pokazać nam miejsce w szeregu i imponowali umiejętnościami. Ale otrzepaliśmy się, podjęliśmy wyrównaną walkę. Dobrą zmianę dał Paco Lorente, szarpał, brał grę na siebie i to głównie jemu gospodarze zawdzięczali zmianę losów rywalizacji. Wstydu jednak nie przynieśliśmy.

– Wręcz przeciwnie.
– Real imponował, miał prawdziwych tuzów futbolu. Taki Schuster był przecież artystą. Oj, nabiegałem się w tym meczu, tocząc pojedynki z Martinem Vasquez'em i Gordillo. Na trawie Santiago Bernabeu zostawiłem sporo zdrowia.

– Pozycja na boisku tego wymagała. A tak na szybko, który z bocznych obrońców naszej ligi imponuje dziś Jackowi Grembockiemu?
– Trudno mi wybrać, piłka przeszła ewolucję. Jeśli już muszę wybierać, będzie to Mladenović. Troszkę przypomina mi Marka Kostrzewę, świetny piłkarz.

– Czy Górnik z lat osiemdziesiątych mógł osiągnąć więcej w Europie?
– Uważam, że tak. Mimo siermiężnych czasów klub zarządzany był profesjonalnie. Jan Szlachta dbał dosłownie o wszystko. Nie miał wprawdzie oficjalnie żadnej funkcji, ale był najważniejszy.

Ekstraquiz: Jan Tomaszewski
#1z16 Ekstraquiz, odcinek 1: Jan Tomaszewski (fot. TVP)
Ekstraquiz: Jan Tomaszewski

– Był ministrem górnictwa i energetyki w latach 1986-1987.
– Jakoś tak. Zadbał w Zabrzu o nieosiągalne dla innych standardy: zimowe boisko, halę sportową, halę lekkoatletyczną, tartan, ba – były nawet posiłki w stołówce. Jadaliśmy mięso! W latach osiemdziesiątych, ma pan pojęcie? Kto nie odczuł wtedy stanu wojennego i nie pamięta żywności na kartki, ten pewnie tego nie zrozumie. 


Opowiem panu jeszcze o jednym zdarzeniu. Ojciec jednego z moich byłych podopiecznych z akademii wyznał mi z rozbrajającą szczerością: "trenerze, zawsze odbierałem pana przez pryzmat ubioru. W latach osiemdziesiątych, gdy przyjeżdżał pan do Gdańska, zerkałem na pańskie pumy. Marzyłem o takich butach". Niech pan sobie teraz wyobrazi, jak byliśmy postrzegani w tamtej szarej rzeczywistości! Markowe garnitury, jak spod igły, buty zamawiane bodajże w Myszkowie. Profesjonalizm! Nie dziwota więc, że ojciec tego chłopaka wspomniał o tych pozornie nie mających znaczenia sprawach. I jeszcze jedno – za drugie miejsce w lidze nie płacono nam premii. Takie to były czasy. Aha i jeszcze jedna rzecz, bo zapomnę. Proszę zapamiętać nazwisko tego zawodnika. Nazywa się Kamil Nowak, ma 14 lat i jest największym bramkarskim talentem na Wybrzeżu. Dawno nie widziałem chłopaka tej klasy, jeśli za kilka lat nie zagra w Ekstraklasie i reprezentacji, to chyba nie znam się na piłce.

– Zanotowałem.
– Ma już 180 cm wzrostu i jest zawodnikiem Lotosu. A pan jest pierwszym, który o nim napisze.

– Trzymam za niego kciuki. I póki pamiętam: czy to prawda, że pozyskaniem Jegora zainteresowany był Leo Beenhakker?
– Bądźmy poważni. To był wymysł…, zresztą nieważne kogo. Tego typu historie żyją własnym życiem, stąd te nachalne, nie mające podstaw promocje niektórych piłkarzy. Proszę mi powiedzieć poważnie, czy Jegor wywalczyłby miejsce w składzie tamtego Realu?

– W życiu!
– Nie braliśmy tych dywagacji na poważnie. A przecież Beenhakker pracował nie tak dawno w Polsce, wystarczyło go spytać.

– Skupmy się może na jeszcze jednym meczu. Tym z 1983 roku, pomiędzy Lechią Gdańsk a Juventusem.
– Wtedy uważano mnie za spory talent. Wyróżniałem się niemal w każdym meczu, czytałem recenzje prasy i… nie zawsze zgadzałem się z opiniami dziennikarzy: "gdybyś był nikim, to by o tobie nie pisali! Jak piszą dobrze to się ciesz, a jak piszą gorzej – to również" – mawiał ojciec. Ale do rzeczy. Po zdobyciu pucharu i awansie do II ligi zorganizowano nam wyjazd na rodzinne wczasy. Takie wypady cementowały zespół, jechało się całymi rodzinami, często z dziećmi.

– Ciekawie. Zabrał pan bliskich? O ile pamiętam, to dość szybko założył pan rodzinę.
– Nie, akurat wtedy małżonka była w zaawansowanej ciąży, w siódmym miesiącu. Pojechałem sam, podobnie, jak Wójtowicz i Marchel.

– Jak przyjęto wynik losowania?
– Trener Jastrzębowski zaproponował nam zabawę w typowanie pucharowego rywala. Nie pamiętam, kto trafnie wskazał Juventus, lecz zapamiętałem reakcję Rysia Polaka i Leszka Kulwickiego. Obaj stosowali sobie tylko znane metody rozładowywania atmosfery i muszę przyznać, że były skuteczne. Zresztą, całą trójkę, łącznie z Jastrzębowskim, postrzegano w szatni jak kopalnię kawałów. Metoda obracania słabości w żart sprawdzała się nie raz i nie dwa. Kto był inteligentny, ten łapał w lot.

– To takie działania sprawdzają się w codziennym życiu.
– Naturalnie. Kiedyś, podczas treningu robiłem "brzuszki". Podszedł do mnie właśnie wspomniany Jastrzębowski, przytrzymał przez chwilę i rzekł: "no i co, zdechlaku"? Niby nic takiego, prawda? Taka drobnostka a bawi.

– Owszem, drobnostka. Nie do przyjęcia chyba dla tego pokolenia.
– Otóż to! Połowa Ekstraklasy obraziłaby się za takie potraktowanie. Pół biedy, gdyby spotkało to Polaka. Ale kogoś z zagranicy? A nie daj Bóg, gdyby dotyczyło to gracza rodem z Afryki?

– Panie, przecież to byłaby dyskryminacja!
– Pozmieniały się normy, pozmieniały się obyczaje. Tamta Lechia była jedną, wielką rodziną. Jeśli ktoś tego nie rozumie, to jego problem. Przywykłem szybko do pewnych zasad, do hierarchii. Zawsze postrzegałem szatnię jako miejsce, w którym dominują: samiec wiodący, czyli trener, oraz najstarszy z piłkarzy – swoisty ojciec grupy. I żeby była jasność, to trener zespołu powinien zarabiać najwięcej.

– Zawsze?
– Zawsze! Przepraszam, ale muszę zmienić temat. Pan sobie to potem jakoś poukłada.

– Nie szkodzi. W tym szaleństwie jest metoda.
– Moja pensja w Polonii Warszawa była, uwaga – osiemnastą w zespole! Nawet dziś pukam się w czoło na to wspomnienie.

Jacek Grembocki (fot. PAP)
Jacek Grembocki (fot. PAP)

– Muszę przyznać, że mnie pan rozbawił!
– Nadrabiałem premiami, lecz wypłata nie należała do imponujących. Paradoks polegał na tym, że gdy objąłem stanowisko asystenta przy trenerze Fornaliku, to ta pensja podstawowa robiła wrażenie. A Waldek stwierdził wtedy: "Jacek, ty już nigdy nie dostaniesz takiej wypłaty!" Miał rację.

– Finanse to zawsze niezręczny temat.
– Oczywiście, chciałbym jednak uwypuklić pewne kwestie. Jestem dość dziwnie skonstruowany, nie znoszę sprzeciwu. Nie zrobiłem wielkiej kariery na ławce, być może nie do końca pasowałem do tego środowiska. Ale osobowość mam mocną, może dlatego, że szybciej wydoroślałem i musiałem stawiać czoła przeciwnościom losu? Jeśli prześledzi pan udzielane przeze mnie wywiady, to spostrzeże pewną prawidłowość. W 90 procentach miewam zdanie inne od ogółu.

– Doskonale pana rozumiem. A jeśli idzie o pańskie credo dodam jedynie, że w szatni rządzi trener, a kartki ze składem podsuwane przez działaczy to skandaliczne praktyki.
– A widzi pan. W czasie mojej pracy w Polonii pojawiały się i takie plotki.

– Domyślam się, połączyłem pewne fakty.
– Kiedyś, po jednym z treningów "Czarnych Koszul" podszedł do mnie dziennikarz. Młody, zapewne początkujący. Poprosił o wywiad. Stanęliśmy przed autokarem (trening był na jednym z wynajętych boisk) i pierwsze pytanie było: "czy jest prawdą, że Józef Wojciechowski ustala panu skład na mecz"? Po takim dictum nie wytrzymałem i podziękowałem za dalszą rozmowę. Chłopak, jak niepyszny, podkulił ogon i uciekł. Wchodząc do autokaru dostałem brawa całego zespołu!

– Ale ten sam Wojciechowski wypowiadał się później o panu w niezbyt pochlebnych słowach.
– Jako jeden z nielicznych odszedłem od niego z własnej woli. Nie pracuję w tym biznesie tylko dla pieniędzy, szukam przyjemności i satysfakcji z pracy. Szczerze powiedziawszy, czasem zastanawiam się, dlaczego tak się o mnie wyrażał? Do dzisiaj nie wiem. Przecież pracowałem w Polonii najdłużej ze wszystkich szkoleniowców, na Konwiktorskiej pełniłem też inne funkcje. I co ważne, podczas mojej kadencji zespół awansował do europejskich pucharów! 

Po decydującym meczu w Zabrzu Józef Wojciechowski ze wzruszeniem gratulował nam w szatni tego sukcesu. Kończąc wątek, życie pisze wprawdzie różne scenariusze, jednak przez cały czas darzę prezesa sporym szacunkiem. A wie pan, w mistrzowskim Górniku, gdy do szatni wchodził Jan Szlachta, dziękując za zaangażowanie, to człowiek mógł przenosić góry! Gdy podał rękę, wręczył talon na 240 litrów benzyny i rzekł: "Gremboś, grałeś zaj….!" Wtedy miałem ochotę go uściskać. Widzę, że skaczemy po tematach, a miało być o Lechii z Juventusem.

– To nic. Będzie wiarygodnie.
– Co przed tamtym meczem zrobił w szatni Jacek Grembocki?

– Skąd mam wiedzieć?
– Gdy trener Jastrzębowski skończył omawianie zagadnień taktycznych, to pozwoliłem sobie na zabranie głosu: "no dobrze, tylko za ile gramy"?

– Naprawdę wierzył pan w sukces?
– Oczywiście. Miałem 18 lat, ledwie pięć spotkań w II lidze! A u Włochów grało sześciu, czy siedmiu mistrzów świata! A ja nie czułem żadnego respektu. Niedawno zmuszony zostałem do sprostowania tej informacji. Pewien dziennikarz przeinaczył moje słowa, upierając się, że kwestię premii poruszyłem podczas audiencji u papieża. Jeszcze tego brakowało! U papieża? O finansach? W obecności Ojca Świętego człowiek nie potrafił zebrać myśli, bo wszystko onieśmielało. A tu taka historia. Grzecznie, aczkolwiek stanowczo poprosiłem, by uwiarygodniono ten fragment z mej piłkarskiej przeszłości.

– Mogę jedynie obiecać, że przyłożę się do pisania. I wyślę tekst do autoryzacji.
– Jeśli można, to chętnie rzuciłbym okiem przed publikacją.

– O reprezentacji też wypadałoby napisać.
– Debiutowałem w marcu 1987 roku, w wieku 22 lat.

Ekstraquiz, odcinek 12: Paulina Dudek
Paulina Dudek (fot. TVP/Getty Images)
Ekstraquiz, odcinek 12: Paulina Dudek

– W meczu z Finlandią. Była to konsekwencja dobrej postawy w barwach Górnika.
– Tak, dobrze czułem się w Zabrzu. W spotkaniu z Węgrami kryłem Lajosa Detariego, świetnego piłkarza, który za 10 mln marek trafił do Eintrachtu Frankfurt. Wedle ówczesnych kanonów taktyki, nie odstępowałem go na krok, a gdyby poszedł do toalety to poszedłbym pewnie za nim. Po tym debiucie nie powoływano mnie przez dwa lata. W tym czasie walczyłem z reprezentacją olimpijską o przepustki na igrzyska w Seulu.

– To chyba wtedy zremisowaliście z zespołem RFN 1:1? Niemcy, jak to Niemcy, wyrównali w ostatniej minucie.
– Zgadza się, piłkę stracił Andrzej Rudy, a po rzucie rożnym goście strzelili gola. Rywalizację o miejsce w zespole przegrałem z kolegą klubowym, Robertem Warzychą. Później kilkukrotnie dostawałem powołania od Wojciecha Łazarka, ale różne są koleje losu. A to nie poleciałem za Ocean, a to dziwnym trafem nie otrzymałem paszportu… Nie grałem na przykład w meczu przeciwko gwiazdom ligi włoskiej na San Siro.

– Akurat w Mediolanie na ucieczkę zdecydował się Rudy.
– To prawda, a w jego ślady poszedł Leśniak, tyle że po meczu z Danią.
Pamiętam, że rankiem oczekiwaliśmy go, a Marek zadzwonił już z Leverkusen. A żeby było jeszcze śmieszniej, to wieczorem drużyna udała się na zakrapianą imprezę, z wyjątkiem mnie i Piotrowicza. A gdy przyszedł czas powrotu do Polski i zakupu okolicznościowych drobiazgów, to niektórzy koledzy wręczali mi kartki z listą prezentów dla żon. Sami nie byli w stanie kupić. Potem grałem jeszcze u Andrzeja Strejlaua. Z Finlandią i Szwecją.

– Także w Hiszpanii, w debiucie Henryka Apostela.
– Tam przepowiadano nam klęskę, straszono, że wrócimy do kraju z bagażem kilku bramek. Hiszpanie byli wprawdzie lepsi, lecz zaprezentowaliśmy się przyzwoicie. Kolejne operacje kolana sprawiły, iż schodziłem powoli z poważnej sceny. Coraz częściej zmieniałem kluby, głównie ze względów finansowych, czego nigdy nie ukrywałem. Zagrałem w reprezentacji jeszcze w Katowicach, w przegranym 3:4 meczu z Austrią. Nawet po latach zastanawiam się, kto wpadł na tak idiotyczny pomysł, by zorganizować mecz właśnie tam? Na trybunach pojawili się kibice okolicznych klubów, którzy przez 90 minut skupili uwagę na mnie i pozostałych piłkarzach Górnika. Wyzywano nas. Lokalizacja była absurdem, proszę mi wierzyć. Durnota.

– Przy siedmiu meczach u trzech selekcjonerów także trudno mówić o normalności. Krążyły plotki o nie do końca profesjonalnym prowadzeniu się części kadrowiczów.
– Był to specyficzny okres. Jednak warsztat Łazarka, Strejlaua i Apostela nie podlegał dyskusji. Podczas tych lat bywało raz lepiej, raz gorzej. Jak to w życiu. Gdy pojawiłem się w kadrze Łazarka, to zastałem kilku wybitnych, uczestników Mundialu w Hiszpanii. Imponowali profesjonalizmem, nie zauważyłem uchybień. U Strejaua byłem zbyt krótko, więc nie wiem, jak tamta kadra wyglądała od środka.

– A u Apostela?
– Zacząłbym od tego, że Henryk Apostel posiada wielką klasę. To ważna dla mnie znajomość, spokojne usposobienie i inteligencja Apostela czynią z niego wartościowego człowieka. A jeśli miałbym wspomnieć o okresie spędzonym w prowadzonej przez niego reprezentacji, to nie ukrywam, że trochę widziałem. Musiałby pan wyłączyć dyktafon, bo pewne rzeczy zwykłem nazywać po piłkarsku.

– O to proszę się nie martwić.
– Jakby to powiedzieć… Piłkarze z lig zagranicznych, którzy przyjeżdżali na zgrupowania, mieli w d… reprezentację Polski. Nie wszyscy prowadzili się profesjonalnie.

– To raczej nic nowego.
– Jeśli ktoś przez całe dnie zamyka się w pokoju i gra w karty, to trudno o dobrą atmosferę. Gracze z zagranicy wychodzili z założenia, że miejsce w składzie należy im się z urzędu. A przecież nobilitacją był ten orzełek, Mazurek Dąbrowskiego, gra dla rodaków! Każdy chciał wyjechać, to inna rzecz. Mnie również swego czasu obserwowała Chelsea i gdyby udało mi się wtedy zmienić klub, to kariera potoczyłaby się inaczej. Irytowało mnie to podejście do obowiązków kolegów z ligi hiszpańskiej i francuskiej, traktowanie piłkarzy z ekstraklasy jak tych niższej kategorii. W Górniku Zabrze byłoby to nie do pomyślenia. A i organizacyjnie staliśmy na wyższym poziomie, oczywiście mowa o latach osiemdziesiątych, bo moją opinię o Kozubalu już pan zna.

– Aż za dobrze. Tylko tych wspomnień z reprezentacji przykro słuchać.
– Nie koloryzuję, bo i po co? Prawda jest taka, ze odstawaliśmy wtedy od reszty świata. Sportowo, mentalnie i organizacyjnie. Niektórych przerosła nowa, nieznana dotąd rzeczywistość, swoje zrobił szok kulturowy. Nie wszyscy grali do jednej bramki i nie tak wyobrażałem sobie ten lepszy piłkarski świat. Wyjściowa stawka za mecz w reprezentacji Polski wynosiła około 50 dolarów, może więcej, nie pamiętam już za dobrze. Być może 80, mniejsza o to. Cóż to były za sumy dla naszych "stranierich"? Inna sytuacja. Trener Apostel wziął do reprezentacji współpracownika z Zabrza, Piotra Kanclerza. Mianował go kierownikiem. Najwyraźniej decyzja nie wszystkim przypadła do gustu, bowiem przed meczem w Hiszpanii podłożono Kanclerzowi, jak to się popularnie mówi - "świnię".

– O co poszło?
– O getry. Zamiast długich, piłkarskich skarpet, wrzucono mu do torby krótsze, sięgające tylko do kostek. Cóż, nie sprawdził tego, ale kto sprawdzałby sprzęt przygotowany dla pierwszej reprezentacji? Już na miejscu, w szatni, prawda wyszła na jaw. I wtedy zaczęło się na dobre. Ja jeszcze jakoś te skarpety włożyłem, choć wystawały z nich ochraniacze. Mam chude nogi, więc jakoś się udało. Ale co mieli powiedzieć Jegor i Kłak, który nawiasem mówiąc doznał na rozgrzewce kolejnej kontuzji barku? Dlatego bronił Woźniak. Całe szczęście, że zlitowali się nad nami działacze miejscowego klubu – Tenerife. Zagraliśmy oficjalny mecz w getrach pożyczonych od zespołu z Primera Division! Komiczne. Gdy byłem trenerem Polonii dowiedziałem się więcej o tamtej sytuacji, nie roztrząsajmy może jednak tych spraw. "Bohaterowie" żyją…

– Dobrze. A skoro już pan zaczął, to musimy jeszcze o trenerce. Zna pan może Lewandowskiego? Roberta!
– Objąłem Znicz w rundzie jesiennej sezonu 2007/2008 . Pojawiłem się w Pruszkowie z zadaniem utrzymania zespołu w II lidze, a tymczasem od awansu do ekstraklasy dzieliło nas naprawdę niewiele. W 15 spotkaniach wywalczyliśmy bodajże 33 punkty! Do dziś widzę sytuację z końcówki spotkania w Bielsku, gdy Lewandowski podaje głową do wychodzącego na czystą pozycję Lewczuka, a ten w sytuacji sam na sam trafia w bramkarza… Przegraliśmy to decydujące spotkanie 0:1i do wymarzonego awansu brakło nam zaledwie punktu. Muszę panu powiedzieć, że w tym Bielsku zamarłem po ostatnim gwizdku. Nie mogłem się ruszyć, czułem się bezsilny, po prostu "przyspawało mnie" do ławki rezerwowych na pół godziny. To była piłka meczowa!

– Szerzej nieznany Znicz okazał się objawieniem rozgrywek.
– Tym bardziej szkoda. Proszę tylko spojrzeć na personalia: Lewandowski, Lewczuk, Zawistowski, Grzeszczyk, Kaczmarek, Kokosiński, a może jeszcze kogoś pominąłem.

Lech – Legia 1995/96. "Zaleciłem grać bardziej agresywnie"
(fot. TVP)
Lech – Legia 1995/96. "Zaleciłem grać bardziej agresywnie"

– Ciekawa grupa.
– Oczywiście, ich dalsze losy potwierdziły to, bo Lewczuk trafił do kadry, Grzeszczyk do Widzewa, Kokosińskiego wziąłem ze sobą do Polonii Warszawa. To był naprawdę fajny zespół.

– Aż się prosi, by przypisał pan sobie jakieś zasługi za Lewandowskiego…
– W istocie, dziś bardzo łatwo ogrzać się w blasku sukcesów Roberta, ale nie zamierzam tego robić. To nie w moim stylu. W Pruszkowie Robert dopiero startował do wielkiej kariery, choć nie ukrywam, iż dostrzegałem drzemiące w nim możliwości. Spodziewałem się, że trafi do zagranicznego klubu i zagra w reprezentacji. Ale czy już wtedy uznałbym go za najlepszego piłkarza świata? Nigdy w życiu! Co ciekawe, z tego co zdążyłem zaobserwować, to niektórzy opowiadają i takie rzeczy. Jeśli ktoś mówi, że już w 2008 roku widział w nim wybitnego gracza, jest chyba chory i powinien się leczyć. Biorę za te słowa pełną odpowiedzialność, może pan to napisać.

– No dobrze, to czym w takim razie wyróżniał się ten młody napastnik Znicza?
– Szybkością i wytrzymałością. To rzadkie połączenie. Ciężko pracował, ukierunkował życie na karierę. Był zdrowy i… z charakterem, a przecież po przejściu do Lecha początkowo nie zyskał uznania trenera Smudy. Przełom nastąpił dopiero u Jacka Zielińskiego.

– Podobnie było w Dortmundzie.
– Sam pan widzi. Podjął rywalizację o miejsce w składzie, nauczył się języka niemieckiego. Kariera Roberta układa się wzorcowo, cieszę się, że przez aż przez siedem miesięcy obserwowałem rozwój najlepszego obecnie piłkarza świata. Pamiętam jeszcze jedną sytuację z Pruszkowa. Pewnego razu narysowałem chłopakom wykres na tablicy. Posiłkując się strzałkami uzmysłowiłem im, gdzie się znajdowali i co mogli osiągnąć. Był to prosty schemat: klub – reprezentacja – klub zagraniczny. Nie może pan tylko zapominać o jednej rzeczy: nie ma prostego przepisu na sukces. Spełnienie marzeń i sukces, jak zwał, tak zwał, to pochodna wielu czynników.

– Spróbuję skłonić do dalszych rozważań. Uważam, że od van Bastena nie oglądaliśmy atakującego tej klasy.
– A czy zwrócił pan uwagę na partnerów van Bastena z reprezentacji Holandii? Przypomnę takie nazwiska jak: Gullit, Rijkaard, van Breukelen, czy Ronald Koeman. Wyjątkowa generacja, jedna z najlepszych w dziejach holenderskiej piłki. W Polsce Robert jest rodzynkiem, może jeszcze Szczęsny gra w klubie z absolutnego topu. Mamy dobrych, nawet bardzo dobrych piłkarzy, ale tylko Robert systematycznie podejmuje rywalizację z największymi. Z imponującym rezultatem. Często słyszę, że największy postęp w grze Lewandowskiego dokonał się w Niemczech. Nie, znów uważam inaczej. Największy postęp zrobił w przedsionku kariery, właśnie w Zniczu. I nie dlatego, że jego szkoleniowcem był akurat Grembocki i Leszek Ojrzyński. Zanim Robert zjawił się w Pruszkowie – nikt o nim nie wiedział. Nikt go nie znał! To był ten przełomowy moment. Dzięki udanym występom na zapleczu wypromował się na tyle, że chciało go pozyskać dziesięć klubów z ekstraklasy. Wybrał Lecha, a reszta jest historią.

– Czy dostrzega pan jeszcze rezerwy w jego grze?
– Trudne pytanie. Powoli zbliża się do okresu, w którym spadają parametry szybkościowe. Być może za jakiś czas zajmie pozycję na tak zwanej "dziesiątce", by unikać pojedynków biegowych i wykorzystać w pełni doświadczenie? Życzę mu, by grał jak najdłużej, chyba wszyscy powinniśmy mieć taką nadzieję. Taki Mirko Votava grał przecież do czterdziestki, przy innych metodach treningowych, suplementacji i niższym poziomie medycyny sportowej. Tylko od Roberta zależeć będzie czy skończy karierę w Europie, czy może rekreacyjnie uda się do Arabii Saudyjskiej lub Chin? A może zostanie kiedyś trenerem, a patrząc jeszcze dalej – prezesem Polskiego Związku Piłki Nożne? Niezbadane są koleje losu.

– Prezydentem Liberii jest George Weah.
– Dlaczego nie? Gdyby zechciał? Lewandowski jest powszechnie szanowany, większość rodaków identyfikuje się z jego sukcesami. Jest motorem napędowym polskiego sportu, dlaczego nie miałby zostać prezydentem? Chciałbym, aby pan to napisał. To właśnie dzięki jego popularności powstają szkółki piłkarskie, a chłopcy podejmują sportowe wyzwania. Coś o tym wiem z doświadczenia.

– No właśnie, piłka młodzieżowa. Pozwolę sobie zauważyć, że rozmowa przebiega bardzo płynnie, co nie zawsze jest regułą.
– I robi nam się wywiad - rzeka.

– Z czego bardzo się cieszę. Przechodząc do sedna, ostatnimi laty postrzegany jest pan przez pryzmat pracy w młodzieżą. Grembocki zniknął z ligowej piłki...
– Po Zniczu i Polonii prowadziłem jeszcze Bałtyk Gdynia i kluby w IV lidze.

– Praca szkoleniowa była naturalną drogą?
– Gdy wróciłem do Polski w 2000 roku, to nie bardzo wiedziałem co dalej. Pomocną dłoń wyciągnął Michał Globisz, proponując pracę z najbardziej uzdolnioną młodzieżą Lechii. To dzięki niemu jestem dziś w takim, a nie innym miejscu. Zrobił ze mnie przede wszystkim człowieka i mogę nazwać się jego wynalazkiem.

Ekstraquiz, odcinek 14: Adam Buksa
Adam Buksa
Ekstraquiz, odcinek 14: Adam Buksa

– Ładnie powiedziane.
– Wspominałem o odpowiednich ludziach, których warto spotkać na swej drodze. To najlepszy przykład. Kolejną ważną dla mnie postacią jest Józef Gładysz, spod ręki którego wyszli Bieniuk, Król, Zieńczuk, czy chociażby Dawidowski. Za jego namową trafiłem do szkoły numer 27, w której pracowałem z dziećmi. Równocześnie, trzy razy w tygodniu, pełniłem rolę trenera wspomagającego w pracy z rocznikami 1990-1991. Muszę też podziękować działaczom Cartusii Kartuzy, którzy po pewnym czasie zaproponowali mi objęcie zespołu seniorów. Płynnie i bez zbędnego stresu stawiałem pierwsze kroki w nowej dla siebie roli. To wielkie szczęście, gdy człowiek otacza się przychylnymi i wartościowymi.

Moje losy krzyżowały się przecież z takimi postaciami, jak Edwin Myszk, Jerzy Klockowski i Jerzy Jastrzębowski.
Znali mnie od dzieciństwa. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, by pozostać człowiekiem. To stara, uniwersalna prawda. Wtedy jest po prostu łatwiej.

– A czy nie ciągnie pana do seniorskiej piłki w wydaniu ligowym?
– Odczuwam zadowolenie i satysfakcję z tego, co robię. W Kolbudach, klubie z piątej ligi, realizuję ambitne plany właścicieli. Baza i infrastruktura są na bardzo wysokim poziomie, w perspektywie jest także – i tu pana zaskoczę – nawiązanie współpracy z jednym z klubów Bundesligi. To ciekawy projekt. Jesteśmy dość wysoko w tabeli, a grają młodzi. W składzie znajdziemy między innymi znanych w regionie Piotrowskiego i Dziengielewicza, jest też były reprezentant Polski juniorów i po prawdzie zachodzę w głowę, czemu występuje na szczeblu piątej ligi? Czuję zadowolenie z tego, co robię, ale nie zamykam za sobą żadnych drzwi.

– Będzie trudno, bo nie jest pan z bajki XXI wieku.
– Pewien popularny portal określił mnie kiedyś mianem osoby nieprzychylnej dla piłkarzy rodem z Afryki… Dobre sobie!
Zapomnieli, że przez całą karierę grywałem z piłkarzami innych narodowości, a na zgrupowaniach Lechii spałem w jednym pokoju z Tetteh'em! W Caracas mym najlepszym kompanem był Mike Osei. Co więcej – piłkarzem Znicza był przecież sprowadzony przez mnie Ekwueme, a w Bałtyku Gdynia prowadziłem Brazylijczyka. Obcokrajowcy grali w warszawskiej Polonii. Swego czasu, na obozie w Żelistrzewie, przebywał z grupą moich młodych podopiecznych chłopak z Arabii Saudyjskiej! Jestem tak negatywnie nastawiony do piłkarzy innych nacji, że nawet w Kolbudach moim podopiecznym jest Ormianin. Prowadzę tego piłkarza już po raz drugi. Momentami ciężko zrozumieć pewne irytujące, nie ukrywam , kwestie. Czemu służy szukanie taniej sensacji? Przeglądam prasę, oglądam programy sportowe i czasem łapię się za głowę. Jak to możliwe, by prowadzący agencje menedżerskie występowali w telewizji i promowali niektórych piłkarzy? Przecież to chore.

– Media robią to samo. W imię lokajskiej służby i wspólnych interesów ciągle nie wypada poruszać pewnych tematów.
– Straszne to wszystko. Wsłuchując się w opinie tak zwanych ekspertów jestem w stanie bez trudu stwierdzić, który menedżer pozostaje w komitywie z określonym trenerem. Niestety, przepisy sformułowano tak, że największe pieniądze przechodzą właśnie przez menedżerów. Nie darzę ich sympatią, określam mianem „odprysków” futbolowego świata.

– Pan nadal czuje się obywatelem świata?
– Dzięki piłce zwiedziłem trochę stron, byłem nawet w Iranie i to aż trzy razy! Świetnie czuję się teraz w Gdańsku, ale może należało swego czasu pozostać za granicą? Była przecież możliwość wyjechania do Szwajcarii lub Niemiec. Ot i takie rozważania czasem mi towarzyszą. Ten poprzedni smutny ustrój wpływał niestety na postrzeganie rzeczywistości. Wtedy tylko śniło się o Zachodzie…

Kapitan reprezentacji w amp futbolu w Ekstraquizie. Zobacz!
Kapitan reprezentacji Polski w amp futbolu, Przemysław Świercz (fot. TVP)
Kapitan reprezentacji w amp futbolu w Ekstraquizie. Zobacz!

Zobacz też
Legenda nie ma wątpliwości. To największy problem Lecha
Piłkarze Lecha Poznań mają spore problemy w meczach wyjazdowych (fot. Getty).
tylko u nas

Legenda nie ma wątpliwości. To największy problem Lecha

| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Niezbędnik 32. kolejki PKO BP Ekstraklasy. Sprawdź szczegóły
Ruben Vinagre (L) and Maximillian Maxi Oyedele

Niezbędnik 32. kolejki PKO BP Ekstraklasy. Sprawdź szczegóły

| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Śląsk nad przepaścią. Sprawdź możliwe scenariusze dot. spadku
Śląsk Wrocław musi liczyć na cud, aby utrzymać się w PKO BP Ekstraklasie (fot. Getty Images)

Śląsk nad przepaścią. Sprawdź możliwe scenariusze dot. spadku

| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Katastrofa Śląska Wrocław. Jedną nogą w Betclic 1 Lidze [WIDEO]
Górnik Zabrze wygrał ze Śląskiem Wrocław 1:0 (fot. PAP)

Katastrofa Śląska Wrocław. Jedną nogą w Betclic 1 Lidze [WIDEO]

| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Grad bramek w meczu Motor–Piast!
Piast Gliwice (fot. Getty Images)

Grad bramek w meczu Motor–Piast!

| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Najnowsze
Świątek w 3. rundzie. Kiedy i z kim kolejny mecz Polki w Rzymie?
Świątek w 3. rundzie. Kiedy i z kim kolejny mecz Polki w Rzymie?
| Tenis / WTA (kobiety) 
Świątek w 3. rundzie. Kiedy jej kolejny mecz w Rzymie? (fot. Getty)
Legenda nie ma wątpliwości. To największy problem Lecha
Piłkarze Lecha Poznań mają spore problemy w meczach wyjazdowych (fot. Getty).
tylko u nas
Legenda nie ma wątpliwości. To największy problem Lecha
Jakub Kłyszejko
Jakub Kłyszejko
Sprawdź terminarz i plan transmisji 32. kolejki Betclic 1 Ligi
Sprawdź terminarz i plan transmisji 32. kolejki Betclic 1 Ligi (fot. PAP)
Sprawdź terminarz i plan transmisji 32. kolejki Betclic 1 Ligi
| Piłka nożna / Betclic 1 Liga 
Niezbędnik 32. kolejki PKO BP Ekstraklasy. Sprawdź szczegóły
Ruben Vinagre (L) and Maximillian Maxi Oyedele
Niezbędnik 32. kolejki PKO BP Ekstraklasy. Sprawdź szczegóły
| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Nie chcą, a lekkoatletom robią pod górkę. "Bardzo dziwne, bardzo brzydkie"
World Relays z udziałem Polaków już w weekend 10-11 maja na antenie TVP Sport (fot. Getty)
polecamy
Nie chcą, a lekkoatletom robią pod górkę. "Bardzo dziwne, bardzo brzydkie"
foto1
Michał Chmielewski
Wisła już prawie w barażach. Teraz musi drżeć o Rodado
Angel Rodado (fot. PAP)
Wisła już prawie w barażach. Teraz musi drżeć o Rodado
fot. Tomasz Markowski
Mateusz Miga
GKS Tychy – Wisła Kraków. Betclic 1 Liga [MECZ]
GKS Tychy – Wisła Kraków. Betclic 1 Liga, 32. kolejka. Transmisja online na żywo w TVP Sport (09.05.2025)
GKS Tychy – Wisła Kraków. Betclic 1 Liga [MECZ]
| Piłka nożna / Betclic 1 Liga 
Do góry