Przejdź do pełnej wersji artykułu

Futbol a pandemia, czyli Super Bowl na pół gwizdka

Takich obrazków w 2021 roku nie zobaczymy zbyt wielu... (fot. Getty Images) Takich obrazków w 2021 roku nie zobaczymy zbyt wielu... (fot. Getty Images)

Tony skrzydełek, hektolitry piwa, reklamy warte miliony dolarów i imprezy do rana. W mieście zwycięzców feta, na ulicach kilkadziesiąt tysięcy osób. Burmistrz ogłasza, że w poniedziałek można przyjść do pracy trochę później – tak było zawsze przy Super Bowl i byłoby również tym razem, gdyby nie pandemia. Koronawirus zepsuł nawet największe święto Ameryki.

Czytaj też:

Patrick Mahomes w starciu z Philadelphia Eagles (fot. Getty Images)

Futbolowe ABC przed Super Bowl. Przewodnik po zasadach gry

Gdy ponad pięć lat temu ogłoszono, że Super Bowl LV rozegrane zostanie w Tampie, władze miasta i lokalni przedsiębiorcy zacierali ręce. Choć sam mecz trwa tylko kilka godzin, to pragnący "poczuć atmosferę" kibice zjeżdżają się do miasta nawet tydzień przed pierwszym gwizdkiem. Na stadion wejdzie zaledwie kilkadziesiąt tysięcy osób, ale przyjeżdaża ich przecież dużo więcej. Jedzą, piją, śpią w hotelach – interes się kręci. W trakcie meczu każdy pub, bar czy restauracja organizuje wspólne oglądanie. Kto nie bawi się na mieście, zaprasza do domu sąsiadów, rodzinę i przyjaciół. Kupuje większy telewizor, żeby lepiej wypaść, z lokalnego sklepu zbiera ostatnie zapasy mięsa i alkoholu. Dzień-dwa później w serwisach informacyjnych mówią, że Super Bowl wygenerowało zyski na poziomie kilku miliardów dolarów. Wszyscy się cieszą, wspominają, czekają na więcej. "Już za 365 dni!".

Mamy jednak 2021 rok, na świecie szaleje pandemia, a zamiast raportów z efektownie przyozdobionych przedmieść, w amerykańskich telewizjach aż huczy od przestróg. – Nie chcecie w tym czasie widywać się z ludźmi, z którymi nie mieliście wcześniej kontaktu – przestrzega naczelny wirusolog kraju, Anthony S. Fauci. – Nie wiecie czy są zarażeni, czy mają przeciwciała... Jakkolwiek to trudne, spróbujcie, przynajmniej ten jeden raz, zachować spokój i spędzić ten czas grzecznie.

Mniej dyplomatyczny okazał się burmistrz Baltimore. Choć Ravens z gry o mistrzostwo odpadli kilka tygodni temu, w mieście – jak wszędzie w Ameryce – miłośników futbolu nie brakuje. "Nie bądź klaunem, zostań w domu" – zaapelował na Twitterze. Wymowny obrazek dotyka drażliwych kwestii higienicznych: m.in. jedzenia przekąsek ze wspólnej miski.

Władze Kansas zapowiedziały, że "fety mistrzowskiej nie będzie", apelując do mieszkańców, by mecz oglądali albo wyłącznie w gronie najbliższych, albo w pięć-sześć osób. Koniecznie w maskach. Ku przestrodze pokazywane są m.in. filmy z imprez noworocznych. "Tu, tu i tu bawiło się po kilkanaście osób. Nieodpowiedzialni, nie przestrzegali zasad dystansu społecznego. Wszyscy mieli potem pozytywne wyniki testów. Im udało się przeżyć, ale czy ty też będziesz miał tyle szczęścia?".

– Chciałbym, by każdy, kto będzie świętował w niedzielę triumf Kansas w Super Bowl, był z nami również w przyszłym roku. Nie pozwólmy, by kolejnych kilka tysięcy mieszkańców Kansas odeszło z powodu koronawirusa – mówił w przejmującym apelu burmistrz miasta, Quinton Lucas. Wsparła go Jane Castor, pełniąca tę samą funkcję w Tampie.

Po zdobyciu mistrzostwa NBA przez Los Angeles Lakers kilka miesięcy temu, w Kalifornii odnotowano później spory przyrost zakażeń – dziesiątki tysięcy kibiców wyszło na ulice, nic sobie nie robiąc z pandemii i obostrzeń. Eksperci nie mają wątpliwości: ktokolwiek triumfuje w niedzielę, spontanicznych marszów nie uda się powstrzymać. Pytania dotyczą tylko skali i ewentualnych konsekwencji.

Tym bardziej, że – pomimo licznych ostrzeżeń – co czwarty Amerykanin deklaruje, że Super Bowl będzie oglądał w gronie znajomych. Najwięcej, bo aż 40 proc. zwolenników wychodzenia z domu na mecz jest wśród "zapalonych fanów". Znacznie mniej niż zwykle, ale wciąż dużo za dużo.

Super Bowl w czasach pandemii (fot. Washington Post)

Choć na Raymond James Stadium jest 65 tysięcy miejsc, na trybunach zasiądzie nieco ponad 22 tysiące kibiców. Większość z nich kupiła bilety. Część – ok. 7,5 tysiąca – to zaszczepieni pracownicy medyczni, dla których udział w meczu ma być podziękowaniem za ciężką pracę w trakcie pandemii.

Usiądą w grupkach: po dwie, cztery, maksymalnie sześć osób. Za nieprzestrzeganie ustaleń grożą surowe kary, w tym oczywiście wyrzucenie ze stadionu.

Normalnie nie będzie też w telewizji. Z reklam w przerwie meczu (wartych w tym roku ok. 5,5 miliona dolarów za 30 sekund) zrezygnowała część "stałych bywalców": Kia, Budweiser czy Coca-Cola. Oficjalnie: pieniądze na przygotowanie spotu i kilka bloków reklamowych chcą przeznaczyć m.in. na walkę z koronawirusem. Nieoficjalnie: pandemia nie służy świetnej zabawie, a specjaliści od PR martwią się, że "łatwo przekroczyć cienką granicę" między spotem dobrym a niesmacznym. Nie pomaga też fakt, że brak zysków z barów, restauracji czy stacji benzynowych dość mocno podkopał budżety kilku wielkich firm. Jak informuje agencja Associated Press, zyski Coca-Coli spadły w zeszłym roku aż o 14 proc.

Są też jednak dobre wiadomości: sam mecz, w którym Tom Brady i jego Tampa Bay Buccaneers zmierzą się z Kansas City Chiefs, zapowiada się najlepiej od lat. Transmisja w niedzielę od godziny 23:35 w TVP Sport oraz w TVPSPORT.PL i aplikacji mobilnej.

Źródło: TVPSPORT.PL
Unable to Load More

Najnowsze

Zobacz także