{{title}}
{{#author}} {{author.name}} / {{/author}} {{#image}}{{{lead}}}
{{#text_paragraph_standard}} {{#link}}Czytaj też:
{{link.title}}
{{{text}}}
{{#citation}}{{{citation.text}}}
PŚ w Zakopanem. Piotr Fijas: w latach 80. łatwiej było o zwycięstwo
Filip Kołodziejski /
Przez chwilę nie miał sobie równych. 27 stycznia 1980 wygrał konkurs Pucharu Świata na Wielkiej Krokwi w Zakopanem. Warunki atmosferyczne były bardzo dobre. Przyciągnęły tysiące kibiców. W nagrodę otrzymał kożuch, ale były też magnetofony i radio. Piotr Fijas w rozmowie z TVPSPORT.PL wspomina zwycięski start z sezonu 1979/1980.
Pobierz nową aplikację mobilną TVP Sport. Dostęp do sportu 24/7!
Czytaj też:

Fanklub Kamila Stocha ma już 10 lat. Rafał Chmiela: przemierzamy cały świat za skoczkami
Filip Kołodziejski, TVPSPORT.PL:– 27 stycznia 1980 roku nie było od pana lepszego podczas Pucharu Świata w Zakopanem. Jakie wspomnienia z tamtych chwil zostały w głowie?
Piotr Fijas: – Pamiętam dobrze, jak to wyglądało. To był pierwszy sezon Pucharu Świata. Dwa konkursy. Jeden na skoczni normalnej, mówiło się na nią Średnia Krokiew. Drugi na dużym obiekcie. Uzyskaliśmy wtedy bardzo dobre wyniki. Może nie startowała cała czołówka światowa, ale nie brakowało dobrej obsady.
– Pojawiły się jakieś komplikacje?
– Na Średniej Krokwi panowały trudne warunki. Odbywało się kilka serii. Bardzo mocno sypał śnieg. Jury zmieniało rozbiegi. Równało się to z powtarzaniem skoków wszystkich zawodników. Trwało to bardzo długo. Wydaje mi się, że było niepełnych pięć serii. Natomiast na dużym obiekcie zrobiła się bardzo dobra aura. Bezchmurnie, bezwietrznie. Dużo słońca, równy konkurs dla wszystkich. Gdyby jednak wtedy zainstalować wszystkie czujniki, które mamy teraz, to nie wiem, jak by to wyglądało...
– Jak żyło Zakopane?
– Był środek zimy. Chwilę przed igrzyskami w Lake Placid. Pojawiło się bardzo dużo turystów. Skocznia była otwarta. Każdy mógł wejść. Pamiętam, że było bardzo dużo ludzi. Trybuny były pełne. Wtedy trochę inaczej prezentowało się kibicowanie. W tych latach fani przychodzą jak na mecze piłki nożnej. Ja to tak odbieram. Kiedyś przychodzili na obiekt, wspierali każdego z osobna. Ten kto skoczył dalej, dostawał owacje. W niedzielę, kiedy skakaliśmy, były dwie serie treningowe. Dopiero później zawody. Długo to trwało. Trybuny były cały czas pełne. Ludzie przychodzili, chwilę popatrzyli, wychodzili. Pojawiali się kolejni i tak cały czas. Nie było ochrony, biletów. Każdy kto chciał, mógł wejść.
– Moment zasiadania na belce był wyjątkowy?
– Tego momentu nie pamiętam. Nie wiem czy zrobiło to na mnie ogromne wrażenie, czy nie. W Zakopanem na dużej skoczni zawsze było wielu kibiców. Niezależnie od rangi zawodów. Byliśmy przyzwyczajeni. Teraz obiekt przed zawodami jest zamknięty. Bez biletu nikt nie ma prawa wstępu. Za moich czasów ludzie spacerowali, obserwowali, rozmawiali na ten temat i szli dalej. Byli kibice, którzy znali się na skokach i wspierali ze zrozumieniem. Byli też tacy, którzy pierwszy raz spotykali się z tym sportem i poświęcali mu chwilę.
– Możliwe, że w 1980 roku pod skocznią zebrało się 50 tysięcy osób?
– Myślę, że nie. Trybuny i stadion wyglądały inaczej. Mogło być w granicach 20-25 tysięcy.
– Rywalizował pan o zwycięstwo ze Stanisławem Bobakiem.
– Byliśmy w jednej grupie. Każdy skakał dla siebie, ale nie było niezdrowej rywalizacji. Wiadomo, że każdy chciał wygrywać. Ze Staszkiem ogólnie w sezonie 1979/80 skakaliśmy bardzo dobrze. Bobak był uznanym zawodnikiem w tym czasie. Światowa czołówka. Ja byłem raczej skoczkiem, może nie nowym, bo zdobyłem już medal w mistrzostwach świata w lotach, ale stosunkowo młodym i nieobliczalnym. W tamtym czasie potrafiłem skakać dobrze. Może nie we wszystkich konkursach. Były jednak bardzo dobre próby. Później, po igrzyskach olimpijskich, przytrafiła mi się kontuzja. Te nie wypadły dla Polaków dobrze. Nie mogłem dokończyć cyklu PŚ. Staszek reprezentował nas jednak bardzo dobrze. Zakończył rywalizację na trzecim miejscu. Wtedy liczyliśmy się w czołówce.
– Coś musiało was jednak różnić.
– Owszem. Zdarzało się, że Bobak wypadał lepiej na skoczniach mniejszych. Ja na większych. Mieliśmy zaciętą rywalizację m.in. na dużym obiekcie w Zakopanem. W drugim konkursie wygrałem o zaledwie 0,3 punktu! Zabrakło najlepszych, którzy przygotowywali się do igrzysk, ale na Krokwi skakali też przecież Norweg Ivar Mobbek czy Austriak Gebhard Aberer. Poziom był wysoki.
Czytaj też:
Puchar Świata w Zakopanem. Wojciech Fortuna: na Wielkiej Krokwi mogliśmy skakać z zawiązanymi oczami
– Coś się zmieniło w pana życiu po triumfie?
– Niekoniecznie. Raczej nic. Mógł być to dla mnie bardzo dobry sezon, ale tak jak mówiłem, przytrafiła się kontuzja. Długo zajmowałem czwarte miejsce w klasyfikacji generalnej. Nikt nie wie, jak to się mogło potoczyć dalej. W Vikersund miałem upadek. Zerwałem więzadła w kolanie. Miałem przerwę aż do jesieni. Myślę, że to mógł być jeden z lepszych sezonów w moim wykonaniu.
– Jakie były nagrody dla triumfatora?
– Nie było nagród pieniężnych. Liczyły się punkty do Pucharu Świata. Dostawało się pamiątkowe puchary. Albo metalowe, albo kryształowe. Te drugie, to były już czymś więcej. Był puchar, uścisk ręki prezesa i tyle. Niektórzy organizatorzy dawali nagrody rzeczowe.
– Na przykład?
– W Zakopanem dostałem cepeliowski kożuch. Bardzo ładny. Oczywiście, nie na mnie. Był jaki był.
– Do dziś w szafie?
– Podarowałem go mamie. Był bardziej damski.
– A jak to wyglądało za granicą?
– Więcej elektroniki. Radio, magnetofon. Zdarzały się telewizory. Nagród pieniężnych nie było.
– Jak prezentowała się współpraca ze sztabem szkoleniowym?
– W tamtych latach trenerem kadry był Tadeusz Kołder. Natomiast Jan Furman prowadził mnie, kiedy byłem w wojsku. Dla Bobaka był trenerem klubowym.
– To była kluczowa postać?
– Całkiem dobrze nas prowadził. Wtedy funkcjonowało to na linii trener-zawodnik albo trener-zawodnicy. Nie było żadnego sztabu szkoleniowego. Trener zajmował się wszystkim. Przygotowywał plany ćwiczeń, na skoczni dawał uwagi. Oczywiście, "na oko". Nie mieliśmy kamery, żeby filmować i analizować. To co zobaczył, przekazywał i korygował. Zdarzało się, ale to rzadko, że był również trener-asystent, który starał się pomagać.
– Przepaść w porównaniu do XXI wieku...
– Tak. Wtedy u nas nie było psychologów, biomechaników, fizjologów, itp. Na to mogli sobie pozwolić Norwegowie, Austriacy, Finowie. Naukowcy przekazywali im informacje. Oni z nich korzystali.
– Trudniej było osiągać dobre wyniki?
– Kiedyś poziom sportowy nie był aż tak wyrównany. Nie było aż tak solidnej czołówki. W tej chwili bez pomocy sztabów szkoleniowych i innych ludzi pracujących wokół, nie ma możliwości, żeby walczyć o najważniejsze cele. Bez pieniędzy nie da się wygrywać. W moich czasach było łatwiej. Nie było tak "ciasno".
– Śledzi pan na bieżąco wyniki Polaków?
– Skaczą bardzo dobrze. Czasami zdarzy się gorszy moment. Nie ma w tym nic złego. Staram się nie komentować ich wyników. Nie jestem komentatorem. Nie wymyślam. Nie zgaduję. Biorę to, co jest. Jest dobrze, to jest dobrze. Jest gorzej, to jest gorzej. Ładnych parę lat trzeba było mocno pracować, żeby teraz biało-czerwoni osiągali tak znaczące wyniki. Przyczynił się do tego Bobak, ja, Wojciech Fortuna i Adam Małysz. Dawniej zdarzał nam się jeden zawodnik, który wskakiwał do czołówki i był przez kilka sezonów. Teraz jest wymienność. Każdy potrafi wygrywać i dominować.
– Jak będzie w Zakopanem?
– Nie zgaduję! Tyle ode mnie.