Czasami jest tak, że pierwsze dni powodują amok. Czuję, że żyję w zwolnionym tempie, a tematy, które ludzie poruszają wokół mnie nie są istotne, ponieważ przed chwilą ocieraliśmy się o cienką, czerwoną linię, która dzieli życie, tragedię, sukces górski i wielką rozpacz – mówi w TVPSPORT.PL Oswald Rodrigo Pereira, reporter wysokościowy, który w ostatnim czasie towarzyszył Magdalenie Gorzkowskiej w wyprawie na K2. Szczytu ostatecznie nie zdobyli.
Sara Kalisz, TVPSPORT.PL: – Jak się do ciebie zwracać – per "himalaisto" czy też "dziennikarzu"?
Oswald Rodrigo Pereira: – Myślę, że najlepszym kompromisem będzie określenie mojego zawodu jako "reporter wysokogórski". Jest to cały czas praca dziennikarska czy reporterska, bo opowiada o tym, co dzieje się w wysokich górach za pomocą reportażu. Paradoksalnie, nie mam siebie za wspinacza, choć mówi się, że himalaistą jest ten, który wspina się w Himalajach.
"Góra morderca" padła. Jak zdobyto K2?
– Wróciliście z Magdą Gorzkowską do kraju. Łatwo jest się odnaleźć w polskiej rzeczywistości?
– Zazwyczaj kiedy wracałem do Polski po zimowej wyprawie, lądowałem w okolicach marca, dzięki czemu za oknem można było zobaczyć wiosnę. Po dużej zmianie pogodowej, gdzie pod K2 było -30 stopni, a momentami -45, przylecieliśmy do Skardu, gdzie było 15. W Warszawie z kolei zastała nas temperatura -15. Byłem zaskoczony, że w Polsce jest tak chłodno!
Kiedy jestem ponownie w Polsce, towarzyszy mi poczucie bezpieczeństwa. To powrót do bliskich, przyjaciół i znajomych. Wiąże się z tym jednak także powrót do rzeczywistości zawodowej i normalnego życia, polegającego na sprzątaniu mieszkania czy prasowaniu koszul. Pierwsze dni powodują amok. Czuję, że żyję w zwolnionym tempie, a tematy, które ludzie poruszają wokół mnie nie są istotne, ponieważ przed chwilą ocieraliśmy się o cienką, czerwoną linię, która dzieli życie, tragedię, sukces górski i wielką rozpacz. Teraz nagle musimy się mierzyć z przyziemnymi sprawami.
Ostatnie siedem tygodni to czas, w którym było wiele entuzjazmu i sportu, ale też cierpienia i rozpaczy. Z jednej strony był to wielki sukces Szerpów i K2 zdobyte po raz pierwszy zimą. Niesamowity wyczyn. Tego samego dnia miała jednak miejsce śmierć hiszpańskiego wspinacza, po jakimś czasie kolejnego. Teraz trzej himalaiści formalnie uznawani są za zaginionych, ale nikt nie ma wątpliwości, że zostali na K2 prawdopodobnie na terenie powyżej obozu trzeciego. Za nami wyprawa, której wydarzeniami można by obdzielić kilka żyć. Każdy dzień czy tydzień przynosił tyle różnych historii, że trudno było za nimi nadążać emocjonalnie.
Pamiętam moment po śmierci Sergiego Mingote. Czułem się jakby ktoś mnie ogłuszył. Myślałem: "Po to się wspinamy, by później na moich oczach ktoś spadał kilkaset metrów i półtorej godziny walczył o życie". Wyjeżdżałem z entuzjazmem. Wróciłem z ogromnym doświadczeniem zimowym w przebywaniu na wysokości i wieloma przyjaźniami. Żyliśmy tam jak wielka rodzina mimo tego, że na miejscu stacjonowało kilkanaście narodowości.
– Kiedy dowiedziałeś się o możliwości wyjazdu i jak wyglądały twoje przygotowania?
– Wyjazd na taką wyprawę bez odpowiedniego przygotowania jest niemożliwy lub na granicy rozsądku. Wcześniej z Magdaleną Gorzkowską w okresie letnim dyskutowaliśmy na temat współpracy. Nie wiadomo było jednak jak potoczy się pandemia. Kilka miesięcy później, na początku listopada, zadzwoniła do mnie i zapytała, czy chcę się wybrać. Zastanawiałem się parę sekund. Wiedziałem, że chcę tam być, ponieważ czułem, że w tym roku będzie działa się historia.
Miałem półtora miesiąca na przygotowania. Nie zaczynałem ich jednak od zera, ponieważ przez cały rok starałem się być w dobrej formie. Dorzuciłem do tego mocny trening polegający na wchodzeniu po schodach z dużym, dwudziestokilogramowym obciążeniem na plecach. Starałem się robić po dziesięć tysięcy schodów. To była najlepsza forma przygotowań. Widziałem, jak odstawały osoby, które w ten sposób nie trenowały. Do tego dorzuciłem morsowanie, by przyzwyczajać się do niskich temperatur.
– Miałeś specjalny namiot, w którym spałeś, prawda?
– Faktycznie. Przez miesiąc spałem w specjalnym namiocie hipoksyjnym, który imitował warunki panujące na 3800 metrów. Czasami robiłem też treningi krótkie ze specjalną maską, udające warunki tlenowe z wysokości 6000 metrów. Nie mogłem wprowadzić rzecz jasna różnicy ciśnienia, więc przede wszystkim czułem, że jest to trening beztlenowy, ale na pewno namiot pomógł mi się zaaklimatyzować. Byłem w życiowej formie.
– Przed wyjazdem mieliście też badania i nie mówię tu wyłącznie o tych na covid. Była między tobą a Magdą rywalizacja o to, kto lepiej przygotuje się do wspinaczki?
– Może bezpośredniej rywalizacji nie było, ale świadomość, że Magda przygotowuje się do wspinaczki, motywowała, bo nie chciałem odstawać. To pomagało w jesienne, ciemne wieczory, kiedy musiałem założyć na plecy ciężar i wchodzić po schodach prze trzy godziny.
Co do badań, na bieżąco staram się mieć pod kontrolą hemoglobinę i wszystkie inne czynniki, które są niezbędne do funkcjonowania na wysokości. Bardzo często parametry po wyprawach są zachwiane, więc jestem ciekawy, jak to wygląda teraz po przyjeździe.
Jeśli chodzi o przygotowania, u każdego wyglądały one inaczej. Jedni przygotowywali się w Ameryce Południowej, inni jeszcze we wrześniu byli na sześciu tysiącach metrów. Dla mnie wyznacznikiem było to, bym nie odstawał od grupy. Wychodzę z założenia, że rola filmowca czy reportażysty wymaga, żebym był przed ludźmi, bo wtedy można wykonać najlepsze ujęcia. Poza tym pierwszy raz w życiu wspinałem się też z Szerpami i bardzo chciałem sprawdzić, jak wypadnę na ich tle. Myślę, że nie było źle, choć może mieli dla mnie taryfę ulgową. (śmiech)
– Ile czasu po przyjeździe się aklimatyzowaliście? Jak wyglądał czas spędzony w obozie bazowym?
– Do bazy dotarliśmy bardzo sprawnie. Nie sądziłem, że akcję górską rozpoczniemy jeszcze w 2020 roku. Wylądowaliśmy w Islamabadzie 19 grudnia. Następnego dnia pojechaliśmy do Skardu. Tam musieliśmy poczekać aż do 24 grudnia, aż zbierze się cała ekipa międzynarodowa. W Wigilię mieliśmy ruszyć do Askole, czyli ostatniej zamieszkałej miejscowości. Okazało się jednak, że wojskowi wybudowali kolejny odcinek drogi, dzięki temu oszczędziliśmy jeden dzień, pokonując go samochodem. Dotarcie do bazy zajęło nam pięć dni. Byliśmy w niej 29 grudnia.
Byłem w szoku, że już następnego dnia zaczęliśmy wchodzić. 30 grudnia wyszliśmy do bazy wysuniętej. 31 byliśmy w obozie pierwszym. Sylwestra spędziliśmy na wysokości 6070 metrów. Nie było sztucznych ogni ani szampana. (śmiech)
Śpiąca Królewna i Zielone Buty. Ciemna strona Everestu
– Ale były za to gwiazdy!
– Tak! Co ciekawe, były też w base campie. Na trekkingu był z nami Mike Posner, bardzo znany producent ze Stanów Zjednoczonych. W Sylwestra zrobił dla ludzi w bazie mini koncert. Trochę im zazdrościłem, że my tysiąc metrów wyżej siedzieliśmy na zimnie, a oni mogli słuchać utalentowanego wokalisty. Sylwestra spędziliśmy w piątkę w jednym namiocie – ja, Magda, dwóch Szerpów i Waldemar Kowalewski.
Następnego dnia weszliśmy do obozu drugiego i spędziliśmy tam noc. Chcieliśmy wejść jeszcze wyżej, by złapać więcej aklimatyzacji, ale zaczął wiać wiatr z prędkością 50 km/h. Mnie rozszczelniły się gogle i były nie do użytku. W zadymce schodziłem bez żadnej osłony oczu. W kolejnych dniach pogoda nie sprzyjała. Bardzo dobrze, że wcześniej podjęliśmy decyzję o pójściu w górę, bo maksymalnie wykorzystaliśmy dany nam czas. Na kolejną taką szansę czekaliśmy aż do 15 stycznia, a później kolejne szesnaście dni. Przerwy były więc bardzo długie.
W bazie spędza się bardzo dużo czasu. Obserwowałem inne osoby i widziałem, że nie wszyscy dawali sobie z tym radę. Starałem się codziennie wynajdywać nowe zadania. Jednego dnia szedłem pod kopiec Gilkeya, czyli miejsce, na którym znajdują się pamiątkowe tablice upamiętniające osoby, które zginęły pod K2. Innego dnia poszedłem do bazy Broad Peaka, a jeszcze kolejnego biegałem pod ABC. W wolnych chwilach korzystałem z czytnika ebooków. Przeczytałem dziewięć książek, a to chyba dobry wynik jak na początek roku. Poza tym układałem sudoku i graliśmy w karty.
Na takich wysokościach człowiek stara się być zajęty, by nie tracić animuszu i chęci wejścia wyżej. Siłą rzeczy jednak, kiedy czeka się szesnaście dni w jednym miejscu, plan dnia wyznaczają posiłki. Codziennie albo robiłem ujęcia ze wschodu słońca, albo wstawałem bez budzika około 7:00 i szedłem do mesy. Na miejscu wymienialiśmy się prognozami pogody, rozmawialiśmy o newsach ze świata i tak czas leciał do obiadu. Zawsze około 17:15 ściany K2 i Broad Peaku były pięknie oświetlone. To był mój moment na robienie ujęć szczytów.
Siedem tygodni w wysokich górach to kawał czasu. Nie mogę powiedzieć, że zleciało mi to w mgnieniu oka, bo czasami miałem wrażenie, że siedzę tam pół roku.
– Rozmawiałam z Mingmą. Powiedział, że kiedy byliście w bazie i porównywaliście pogodę, Szerpowie mieli bardziej optymistyczną, dzięki której zdecydowali się na atak szczytowy. 16 stycznia zdobyli K2 zimą. Byli z wami blisko, czy raczej pozostawali nieco na uboczu?
– Na miejscu działało kilka wypraw. Każdy miał swoją przestrzeń kuchenną czy do spania. Nawet rozmawiałem o tym z Johnem Snorrim. Mówił, że czuje się pod K2 jak z rodziną. Przez to, że mieliśmy namioty w różnych miejscach, gdy przechodził do nas, wydawało mu się jakby był rodziną ze wsi, która odwiedza krewnych z miasta. Mieliśmy większe namioty i czasami przychodził do nas na popcorn czy herbatę.
Rzeczywiście wymienialiśmy się informacjami. Jeśli chodzi o tydzień, w którym doszło do ataku szczytowego, było piękne okno pogodowe. W czwartek nastąpić jednak miało załamanie pogody. Wszyscy kalkulowali, że jeśli teraz wyjdą, to nie wyrobią się z atakiem szczytowym i będą musieli schodzić. Większość osób zdecydowała się więc na wyjście aklimatyzacyjne, by zdobyć kolejną wysokość.
Początkowo wydawało mi się, że ekipa Szerpów idzie "na krawędzi". Okazało się jednak, że mieli lepsze prognozy pogody, które pokazały im, że w czwartek aura będzie dobra. Kiedy dowiedzieliśmy się w środę, że idą do góry, byliśmy ciekawi, co będzie się działo następnego dnia. Obudziliśmy się i zobaczyliśmy piękną pogodę. Ten ruch im się opłacił. Dwa dni później byli na szczycie.
Wiem też, że John Snorri i Ali Sedpara chcieli podejść do ataku szczytowego. Pierwszy z nich miał jednak prognozę pogody, która wskazywała, że w czwartek warunki nie będą najlepsze. Dodatkowo usłyszał, że Szerpowie idą do góry tylko po to, by sprawdzić stan namiotów. Zadecydował więc o zejściu, a tamta grupa poszła na szczyt. Możliwe, że pojawił się element rywalizacji między nimi albo Szerpowie po drodze uznali, że jednak mają szanse na sukces. Wykorzystali okno pogodowe w stu procentach. Słyszałem, że od kilkunastu lat nie było takiego w tamtym miejscu. Operowali w górze sześć czy siedem dni. My, kiedy podjęliśmy próbę wejścia na K2, mieliśmy dwa dni dobrej aury. Różnica warunków była spora. Na szczycie temperatura sięgała jednak -58 stopni, więc stwierdzenia "dobra pogoda" należy używać w cudzysłowie.
– Jak wygląda organizacja pracy w obozie bazowym? Są tragarze, którzy wnoszą rzeczy, ale też osoby, które dbają o jedzenie. Na ile w bazie jesteście samodzielni?
– W bazie korzystamy z infrastruktury, którą zapewnia agencja. Tym razem było to Seven Summit Treks. Ludzi pracujących w kuchni był około ośmiu. W tym miejscu mamy zapewniony komfort. Powyżej bazy każdy uczestnik wyprawy umawia się indywidualnie – czy działa samodzielnie, czy nie. Magdalena miała na wyprawie dwóch Szerpów. Było więc wsparcie, dzięki któremu po przyjściu do obozu mogłem skupić się na nagrywaniu, a Magda mogła odpocząć. Szerpowie pomagali w przygotowywaniu posiłku czy namiotu, choć my też w tym uczestniczyliśmy. Kiedy wychodziliśmy w górę, pytałem, czy mogę coś wziąć. Jeśli któryś z nich nie zrobił sobie herbaty, to częstowałem po drodze.
Byli uczestnicy, którzy wnosili wszystko samodzielnie. My mieliśmy natomiast ten komfort, że część planów logistycznych została zorganizowana za nas. Nie było tak jednak zawsze. Doszliśmy do obozu drugiego. Jeden z Szerpów poczuł skurcz i zszedł niżej, a drugi następnego dnia wyszedł wyżej. Zostaliśmy we dwoje i sami sobie gotowaliśmy. Da się tam tak funkcjonować.
Żołnierz, naukowiec, ludzie gór. Kim są Szerpowie, którzy zdobyli K2?
– Co z takimi rzeczami jak choćby prąd?
– Ładowanie to była jedna z największych bolączek. Kiedy odpalany był agregat, wszyscy chcieli się podłączyć z każdym sprzętem, jaki mieli. Zabrałem ze sobą łącznie pięć powerbanków wysokiej jakości. Starałem się nimi operować tak, by ładować je mniej więcej co trzy, cztery dni. Podobnie było z internetem.
Laptop nie pracował dobrze na zimnie. Za każdym razem trzeba było go ładować na nowo. Napięcie było zmienne, więc nieco wariował i czasami nie chciał się ładować. Najważniejsze były dla mnie kamery i baterie do nich. Nosiłem je ze sobą non stop w kieszeni, by były w cieple. Kiedy mieliśmy ostatnie wejście, czyli planowany atak szczytowy, który zakończył się w obozie pierwszym, zabrałem ze sobą kamery, którymi zazwyczaj nie operuję na wysokości. Chciałem mieć jednak lepsze ujęcia. W ciągu dwóch godzin miały dwadzieścia procent baterii. Wcześniej, w bazie, wytrzymywały siedem dni. Sam przeskok temperaturowy i wysokościowy ma wpływ na sprzęt.
Osoby, które wyszły do obozu trzeciego i wyżej, miały wszystko rozładowane. Sprzęt zwariował im z zima. Nie działały nawet lokalizatory. Przed każdym wyjściem zabierałem ze sobą lokalizator na wypadek, gdyby zawiódł ten Magdy. Zabezpieczałem nagrywanie na trzy różne sposoby. W razie czego zostawał mi telefon i GoPro. Nieustannie musiałem uważać na sprzęt. Przed ostatnim wejściem dwa dni siedziałem i wszystko ładowałem. Waga każdego powerbanka przy wejściu wyżej ma też wpływ na funkcjonowanie człowieka
– Jak na takich wysokościach wyglądają kwestie choćby kąpieli czy mycia zębów?
– Nie są to proste rzeczy. Mycie zębów jest jednak łatwe. Idzie się do namiotu, w którym spożywa się posiłki, pije się ciepłą herbatę, a następnie myje zęby. Pasta i szczoteczka są zawsze w kieszeni tak, żeby rano ta pierwsza nie była bryłą lodu. Co do higieny, na co dzień używa się sanitizerów czy chusteczek nawilżających. Mniej więcej raz na tydzień istniała możliwość poproszenia osób z kuchni o ugotowanie gara wody. Mieliśmy ustawiony osobny namiot, w którym można było się schować. Gdy jeszcze było słońce, było w nim ciepło, brało się wcześniej przygotowaną wodę i oblewało się nią.
– Wasza próba ataku szczytowego zbiegła się ze złym samopoczuciem Magdy. Kiedy powiedziała ci, że nie wie, czy da radę kontynuować wyprawę, bo choruje?
– Magda nie musiała mi nic mówić, bo widziałem, co się dzieje. Wszystko zaczęło się parę dni wcześniej. Zobaczyłem rano, że jest w namiocie kuchennym. Wiedziałem, że coś jest nie tak. Za trzy, cztery dni mieliśmy iść w górę. Reszta to była walka z czasem. Poczuła się lepiej, a w dzień wyjścia również nie było źle, choć nie był to maksymalny komfort. Szerpowie poszli przodem, ekipa też, a my byliśmy z tyłu. W momencie, w którym dotarliśmy do bazy wysuniętej, zobaczyłem, że jestem w stanie dogonić grupę. Z Magdą było jednak coraz gorzej.
Dotarliśmy na wysokość 5500. Tam na nią czekałem i robiłem ujęcia z góry. Kiedy do mnie podeszła, powiedziała, że jest lepiej, ponieważ zjadła żel energetyczny. Uwierzyłem, że będzie dobrze. Później była wysokość 5700. Znów na nią czekałem i rejestrowałem. Miałem bardzo fajny, pionowy rzut na Magdę i mogłem zrobić dobre ujęcia. Kiedy ją jednak zobaczyłem, pomyślałem, że jest na granicy i chyba powinniśmy zawrócić. Nie powiedziałem jej jednak tego, bo nie chciałem na nią wpływać.
Krytyczny moment? Umówiłem się z Magdą, że idę w zasięgu jej wzroku, by zachować bezpieczeństwo, i by czuła moją obecność. Przejście do obozu pierwszego miało nam zająć około siedmiu godzin. Byliśmy w drodze osiem i pół, a przed nami było kolejne 250 metrów. Zaczęło się robić ciemno. Czekałem na nią 40 minut. Nie stałem jednak w miejscu, w którym mogłem zaczepić plecak o poręcz, zleciałby. Poprosiłem więc ją o wyjęcie czołówki. W ciągu minuty przestała świecić. Było ciemno, temperatura -40/-45 stopni, a my staliśmy na lodzie, nie mając światła. Zacząłem bardzo mocno odczuwać zimno, ponieważ długo stałem w miejscu zamiast się poruszać. Do obozu pierwszego doszliśmy opierając się na mojej czołówce, którą wyjąłem, gdy weszliśmy na skały. Szedłem do góry, odwracałem się, oświecałem stamtąd drogę Magdzie, odpoczywaliśmy i tak wchodziliśmy cały czas. 50 metrów od obozu pierwszego Szerpowie wyszli do nas z herbatą i pomogli w bezpiecznym dotarciu. Była 21:00 kiedy zawitaliśmy do obozu.
Zapytałem Magdę co robimy dalej. Powiedziała, że nie ma opcji, by iść wyżej. Myślę, że to zatrucie pokarmowe może nie było dla nas aniołem stróżem, ale dzięki niemu nie poszliśmy wyżej. Tam wszyscy uczestnicy wyprawy mieli bardzo duże problemy, a my byliśmy na szczęście bezpieczni w bazie.
– Jak zmienia się podejście do gór w momencie, kiedy jak wy, widzi się nie tylko niebezpieczeństwo, ale i śmierć?
– Kiedy zobaczyłem śmierć Serigego, moje podejście do wyprawy zostało mocno zachwiane. To się stało na moich oczach. Magda schodziła przede mną. Ja zostałem z tyłu, bo rozmawiałem z jednym Grekiem, a wcześniej pomagałem jeszcze jednemu Włochowi, który nie miał jedzenia. Zostawiłem mu czekoladę i żel, w kolejnym obozie to samo, ponieważ widziałem, że kompletnie nie miał sił do zejścia.
-50 stopni, lodowaty wiatr i szczyt K2. Mingma G.: pytałem sam siebie, czy za cenę szczytu stracić palce i nos
Zjechałem 350 metrów. Dookoła nas cały czas leciały kamienie, nawet całkiem duże głazy. Było słychać tylko świst, nawet człowiek nie wiedział skąd. Można było stracić życie, bo spadały z prędkością 100 km/h. Pomyślałem, że je nagram. Wyciągnąłem kamerę, odwróciłem się i dostałem takim kamieniem w plecy. Całe szczęście był niewielki, zrobił mi tylko dziurę w kombinezonie.
Jakieś pół godziny później usłyszałem charakterystyczny świst. Pomyślałem, że leci duży głaz. Niemalże automatycznie wyciągnąłem kamerę z kieszeni i zacząłem nagrywać to, co przelatywało obok mnie. Zobaczyłem, że to leci człowiek. Do końca życia zapamiętam, jak kręcił się w kółko, nabierając coraz większego rozpędu. Rzeczy wylatywały mu z plecaka, gubił rękawiczki. Stałem oniemiały z kamerą.
Widziałem, że ze zbocza zbiega Juan Pablo z Chile. Byłem przekonany, że zleciał ten wspinacz z Włoch, któremu wcześniej pomogłem. Myślałem, że jakimś cudem ta osoba przeżyła, że za godzinę będziemy się wszyscy śmiali z tego, jak wielkie miała szczęście. Na dole zobaczyłem, że ktoś w czerwonej kurtce do mnie macha. Okazało się, że to Tamara Lunger. Dotarłem tam jak najszybciej jak mogłem. Kiedy spojrzałem, w jakim stanie jest Sergi, wiedziałem, że już go nie uratujemy. Zrobiliśmy to, co mogliśmy. Przykryliśmy go naszymi śpiworami, matami, daliśmy ogrzewacze, próbowaliśmy uruchomić akcję ze śmigłowcami, co w Pakistanie nie jest łatwe. Jeszcze oddychał przez półtorej godziny. Jego obrażenia były tak drastyczne, że nie udało się go uratować.
Towarzyszyło mi później uczucie nie bezsensu, ale tego, że wspinamy się, robimy coś, co jest naszą pasją, a później jeden błąd, najprawdopodobniej ludzki, i tak osoba ginie na naszych oczach. Był to Sergi, bardzo doświadczony, z którym przez wspólny język hiszpański czułem bliskość. To zachwiało moim entuzjazmem w stosunku do wyprawy. Przez kolejne dni rozmawiałem z innymi o tym, że nasz kolega zginął realizując swoją pasję, był szczęśliwym człowiekiem i należy zapamiętać go w ten sposób.
Przesuwając się w kalendarium do momentu, w którym miał nastąpić nasz atak szczytowy, założenia były takie, że mamy pewnie limity godzinowe i jeżeli się w nich nie zmieścimy, to schodzimy. Praktycznie wszyscy przekroczyli te limity. Część zeszła do obozu pierwszego, ale część postanowiła iść dalej. Doszło do sytuacji, w której dwa dni później w obozie trzecim na dwadzieścia osób były trzy namioty, w tym jeden całkowicie podarty, gdzie spało się praktycznie na śniegu. Tego samego dnia ludzie mieli udać się na atak szczytowy. Nie było możliwości regeneracji, napicia się, naładowania sprzętu. Dla mnie przykładem rozsądnego działania był Colin O’Brady, który był tam najwcześniej ze wszystkich. Zadzwonił jeszcze do swojej żony przez telefon satelitarny i powiedział, że schodzi. Stwierdził, że tyle rzeczy się nie układa, że nie można ryzykować życiem.
Kilka osób postanowiło iść dalej. Nie jestem w stanie powiedzieć, na ile były zregenerowane. Na pewno nie było tam jednak komfortu, który pozwoliłby na wypoczęcie przed podejściem do ataku szczytowego.
– Słyszeliście wtedy coś o zaginionych himalaistach?
– W dzień ich ataku szczytowego byliśmy ewakuowani do Skardu. Nie mieliśmy wieści z pierwszej ręki. Ludzie, którzy byli na miejscu relacjonowali nam jednak to, co się działo. Najpierw dowiedzieliśmy się o śmierci Atanasa Skatova, który spadł z okolic obozu trzeciego, czyli 7300 metrów prawie dwa tysiące metrów do podstawy ściany. Z ciałem przyleciała jego narzeczona, która była w bardzo ciężkim stanie emocjonalnym. Staraliśmy się nią opiekować przez parę dni, gdy była z nami.
Wieczorem, dnia, kiedy himalaiści wyszli do ataku szczytowego, i nie było od nich żadnych informacji, zaczęło do nas docierać, że robi się niebezpiecznie. Założenia teoretyczne były takie, że będzie możliwość obserwacji, w jakiej lokalizacji są dane osoby. Sprzęt jednak wariował na zimnie, a ludziom eksplodowały regulatory tlenu. Z tego powodu syn Alego się wycofał. Nikt nie wie, czy doszło do jakiegoś nieszczęśliwego wypadku, czy trzej himalaiści ze zmęczenia zatrzymali się i zostali tam, gdzie byli. Było to trzech niesamowicie doświadczonych wspinaczy. Wierzę, że musiało tam dojść do jakiegoś wypadku, że w innych warunkach rozsądek by zwyciężył i by zawrócili. Wszyscy mieli rodziny. John Snorri miał sześcioro dzieci. Juan Pablo troje. Na pewno bardzo chcieli żyć.
– Kiedy wracasz w Himalaje?
– Nie wiem jeszcze. Sytuacja jest bardzo dynamiczna. Pojechałem, żeby się sprawdzić przy tej wyprawie i zobaczyć, co dalej. Mój apetyt na góry nie zmalał. Jadę po to, by opowiadać historie zdobywania szczytów. Na razie będę montować reportaż z wyprawy. Daję sobie dwa, trzy miesiące i pewnie wrócę w wysokie góry.