| Inne

Francuz nie wiedział, co powiedzieć. Szok po triumfie Anglika polskiego pochodzenia

Mateusz Miga

W 1981 zaszokował świat. Francuski komentator stwierdził jedynie, że to niemożliwe i zamilkł. Konrad Bartelski osiągnął największy sukces w dniu ogłoszenia stanu wojennego. Jeździł na nartach z Romanem Polańskim i był pierwszym sponsorem... Eddiego "Orła" Edwardsa. A jego ojciec uciekł z Polski podczas wojny.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ

Włosi zapomnieli o hymnie


13 grudnia 1981 roku. Ta data kojarzy się chyba każdemu Polakowi. Konrad Bartelski ma polskie korzenie, ale jako sportowiec reprezentował Wielką Brytanię. Jego ojciec uciekł z Polski podczas drugiej wojny światowej. Akurat 13 grudnia roku pamiętnego Konrad Bartelski stanął na linii startu biegu zjazdowego w Val Gardena. Nie liczył na nic, a niewiele brakło, by zgarnął pełną pulę. Jak do tego doszło?

– Rano nie czułem się dobrze. Byłem lekko przeziębiony, treningi poszły kiepsko. Zawody zaplanowano na 13 grudnia. Obudziłem się, włączyłem radio i dowiedziałem się, że radzieckie czołgi wjechały do Warszawy. Myślałem o wujku i rodzinie, która została w Polsce. Nic nie zapowiadało dobrego rezultatu. Spisałem ten dzień na straty. Całkowicie straciłem zainteresowanie wyścigiem – postanowiłem po prostu dojechać do mety, a potem lepiej przygotować się do kolejnych startów. Z boku wyglądało to chyba tak, jakbym się bał. W końcu start. Głowa w dół i jazda! Gdy przekroczyłem linię mety miałem dziwne uczucie. Pomyślałem sobie, że nie wiem, co musiałbym zrobić, aby pojechać szybciej. Bałem się spojrzeć na tablicę wyników. Bałem się zobaczyć, że jestem dwie sekundy z tyłu. Nie miałem pojęcia, jak mógłbym taką stratę zniwelować. W końcu spojrzałem. Wiedziałem, że 2:07 to najlepszy czas i dokładnie tyle samo zobaczyłem przy moim nazwisku. Nie popatrzyłem jednak na to, co w tym momencie było najważniejsze – na to co po przecinku. "WOW, może będę w pierwszej dziesiątce" – pomyślałem. Zacząłem się cieszyć, a wtedy podszedł do mnie Peter Mueller ze szwajcarskiej drużyny.

– Ty idioto!
– Co? O co chodzi?
– Popełniłeś błąd przy ostatnim skoku. Gdyby nie to, wygrałbyś!

– Dopiero wtedy zrozumiałem, że jestem drugi. Przegrałem o 0,11 sekundy, które straciłem w samej końcówce. Ale i tak świetnie było stanąć na podium i zobaczyć brytyjską flagę. Szkoda tylko, że nie zagrano brytyjskiego hymnu. Organizatorzy nie spodziewali się, że Anglik może zająć miejsce na podium i nie przygotowali kasety z "God Save the Queen".




Brak hymnu nie był dla niego dramatem. – Szkoda, że tak się stało, ale nie miałem zamiaru płakać z tego powodu. Ne można brać życia zbyt poważnie. Dziwnie poczułem się rano, gdy otworzyłem oczy i zobaczyłem trofeum stojące obok łóżka. Wsiedliśmy do naszego starego vana, a ten nie chce odpalić! Musieliśmy wysiąść i zacząć pchać. Jechaliśmy do Szwajcarii i po drodze liczyliśmy drobne, by sprawdzić, czy stać nas na obiad w McDonald’s. Następne zawody były najtrudniejsze, bo wszyscy chcieli zobaczyć, czy znów dam radę. I znów skończyłem na punktowanym miejscu! Wreszcie zdołałem umocnić swoją pozycję – mówi. Widać było, że jest przejęty stanem wojennym w Polsce. Mówił o tym w pierwszych wywiadach po ceremonii medalowej.

Podium w Val Gardena. Konrad Bartelski w niebieskim kombinezonie (fot. archiwum rodzinne)
Podium w Val Gardena. Konrad Bartelski w niebieskim kombinezonie (fot. archiwum rodzinne)

"Zawołaj mnie, jak będzie jechał Bartelski"


Drugie miejsce Bartelskiego wywołało w świecie sportów zimowych konsternację. Francuski komentator powiedział jedynie "Ce n'est pas possible! C'est un anglais" (To niemożliwe! To Anglik!). Nigdy żaden Anglik nie zdobył punktów w zawodach Pucharu Świata w narciarstwie alpejskim. A co dopiero drugie miejsce? To był szok. Przez długie lata żaden zawodnik z Wielkiej Brytanii nie był w stanie nawiązać do wyniku Bartelskiego. Zmieniło się to dopiero niedawno, w 2017 roku drugie miejsce w slalomie w Kitzbuehel zajął David Ryding. 36 lat po niesamowitym zjeździe Bartelskiego, któremu do dziś chce się śmiać z francuskiego komentatora.

– W Val Gardena był angielski bar. Gdy tam wszedłem, od razu włączyli to nagranie. Francuz wpadł w histerię. Wykrzyczał te dwa zdania, a potem zamilkł. Nie miał pojęcia, co powiedzieć. Dodał, że jeśli widzieliście to, widzieliście już wszystko. Był w szoku. Austriak, który prowadził, podczas mojego zjazdu udzielał wywiadu. Wszyscy byli już pewni, że wygra, bo przecież zjeżdżał gość z numerem 29. A jednak byłem tak blisko. Kolega niedawno napisał mi, że ten Austriak, podczas tego wywiadu, widząc mój zjazd, po prostu spadł z krzesła. Ech, wspaniałe czasy – wspomina. W Anglii transmisje z zawodów w narciarstwie alpejskim stały się potem bardzo popularne. Tak jak my co niedziela zasiadaliśmy do telewizorów, by zobaczyć "Małysza", tak Brytyjczycy włączali odbiorniki na "Bartelskiego".

Konrad Bartelski na igrzyskach olimpijskich w 1972 roku (fot. archiwum prywatne)
Konrad Bartelski na igrzyskach olimpijskich w 1972 roku (fot. archiwum prywatne)

Dwa lata jako Holender


W 1972 roku, jako 17-latek, po raz pierwszy wziął udział w igrzyskach olimpijskich. Ocenia, że miał wtedy za sobą około 180 dni spędzonych na nartach. – To było wielkie przeżycie, przecież wciąż chodziłem do szkoły. Zapamiętałem trzy rzeczy. Pierwsza. Po dojechaniu do mety otoczyli nie angielscy działacze i zaczęli gratulować. "Brawo! Dojechałeś do mety!". Spojrzałem na nich i mówię: ″Myślałem, że przyjechałem tu, by nawiązać walkę″. Ja nie rywalizowałem – byłem daleko z tyłu. Wielka Brytania wysłała do Sapporo jedną z największych ekip, a do kraju wróciliśmy bez medalu. Po drugie – na igrzyskach uświadomiłem sobie, że narciarstwo alpejskie jest zdominowane przez bardzo bogatych, którzy jeździli na nartach, bo mieli na to pieniądze i dużo wolnego czasu. Wróciłem do domu zdeterminowany, by za cztery lata nawiązać walkę. Zmieniłem sposób trenowania. Uznałem, że o ile będzie to możliwe, będę trenował codziennie. A trzecia rzecz? Wróciłem do szkoły, a nauczyciel nie zadał choćby jednego pytania, jak to jest reprezentować kraj. Powiedział tylko, żebym się wziął do roboty, bo sporo straciłem. Dziś wygląda to zupełnie inaczej – opisuje.

Anglicy nie mieli z Bartelskim łatwo. Przez całą karierę wojował z federacją. Brytyjski związek narciarski nie był prężną instytucją, a w 1972 postanowiono rozwiązać drużynę narciarstwa szybkiego. Bartelski, wraz z dwoma przyjaciółmi, również "alpejczykami" – Peterem Fuchsem i Willie Bailey’em – kupili starego vana i to nim podróżowali na kolejne zawody. Często nocując w samochodzie. Pod koniec lat siedemdziesiątych Konrad przez dwa lata jeździł pod flagą holenderską. Stworzył jednoosobowy team, a w 1978 reprezentując Holandię zajął szesnaste miejsce w zawodach Pucharu Świata w Garmisch-Partenkirchen.

– W 1981 roku po raz pierwszy miałem technika i od razu zacząłem notować lepsze wyniki. Wcześniej sam o wszystko dbałem. Sam wybierałem narty, na których wystartuję. Raz decydowałem dobrze, raz źle. Ja byłem wtedy gotów sprzedać duszę, by być o sekundę szybszym. Chcieliśmy pokazać, że zasługujemy na wsparcie. Po sukcesie w Val Gardena przez kilka miesięcy szukałem sponsora. Latem, przez sześć miesięcy w roku, pracowałem bez trenera. Musiałem znaleźć sponsora, który pokryje koszty. Nie miałem kogoś, kto pokazałby mi, gdzie popełniałem błędy. Czasem dowiedziałem się czegoś o mojej jeździe ze szwajcarskiej lub austriackiej prasy. Jak jesteś sam, a masz przeciwko dziesięciu Austriaków i dziesięciu Szwajcarów z pełnym wsparciem to szesnaste miejsce jest wielkim sukcesem. Niestety, ciągle brakowało mi narzędzi do rozwoju. To była moja największa frustracja – podkreśla.

Konrad Bartelski (fot. archiwum prywatne)
Konrad Bartelski (fot. archiwum prywatne)

Zabawa w matadora


Życie w trasie, z dwoma najlepszymi kumplami. To brzmi jak spełnienie marzeń każdego nastolatka. – Z Peterem i Willie byliśmy jak trzej muszkieterowie. Mieliśmy wielkie szczęście, bo żyliśmy w czasach, gdy naprawdę można było czuć się wolnym. Rodzice nie wiedzieli, gdzie jesteśmy. Raz na tydzień wysyłałem im kartkę z innego miejsca. Albo zadzwoniłem, jeśli udało się uzbierać monety na międzynarodowe połączenie telefoniczne. Leciałem choćby do Argentyny. Miałem ze sobą tylko list i zupełnie nie widziałem, co mnie czeka. To była wielka przygoda. Teraz wiemy wszystko zanim dotrzemy na miejsce. Pamiętam imprezę zorganizowaną przy okazji zawodów w Hiszpanii, w 1973. Organizatorzy zaprosili wszystkich zawodników do takiego śnieżnego kręgu, a Sangria lała się strumieniami. W pewnym momencie ktoś wypuścił z klatek trzy albo cztery młode byki. Wszyscy rzucili się do ucieczki, a Sangria fruwała w powietrzu. Uciekli wszyscy, oprócz Williego – jednego z naszych muszkieterów, który postanowił zabawić się w matadora. Próbował zapanować nad bykami, a my – pochowani – umieraliśmy ze śmiechu. Gdy Willie spojrzał na swoją kurtkę na drugi dzień, to na środku pleców zobaczył odbite kopyto – wspomina Konrad.

Każda historia kiedyś się jednak kończy. Stracił obu przyjaciół. – Peter zginął w wypadku samochodowym tuż przed zawodami w Val Gardena w 1981 roku. Nie zobaczył tego zjazdu. To bardzo smutne. Willie też zmarł młodo. Był drużbą na moim ślubie, a rok później zginął pod lawiną... A byliśmy nierozłączni. Razem zjeździliśmy całą Europę. Razem borykaliśmy się z problemami – mnie i Peterowi zawsze brakowało pieniędzy. Willie był nieco lepiej sytuowany, ale nigdy się z tym nie obnosił. Byłem jeszcze chłopakiem, a straciłem dwóch najbliższych przyjaciół. To bardzo bolesne – mówi. Trudno się nie zgodzić.

Miłością do nart zaraził go ojciec, Jan. – Tata urodził się w Polsce. Mój wujek Lesław był autorem książek na temat Powstania Warszawskiego i innych bitew II wojny światowej. Jego syn, a więc mój kuzyn, był dziekanem Wydziału Fizyki na Uniwersytecie Warszawskim. We wrześniu 1939 roku tata postanowił uciec – Niemcy nacierali z jednej strony, a Rosjanie z drugiej. To interesująca historia, której nigdy nie słyszałem z pierwszej ręki. Tata opowiedział ją jednego wieczora mamie i mojemu bratu, a oni opowiedzieli mi. Po przybyciu do Anglii zaciągnął się do RAF, a oni wysłali go do Kanady, gdzie doskonalił umiejętności pilotażu. W wolnym czasie piloci jeździli na nartach – mamy z tego okresu 8-mm filmy i jest to unikatowa pamiątka. Tata był bardzo zainteresowany fotografią, filmowaniem i narciarstwem. Gdy miałem trzy lata, a brat sześć – zabrał nas na narty do Austrii i to był początek rodzinnej tradycji – od tego momentu jeździliśmy co roku. To tam po raz pierwszy zobaczyłem zawody. Od początku słyszałem, że to niemożliwe, by ktoś z Wielkiej Brytanii mógł dać sobie radę. A przecież Anglicy mieli wielki udział w powstaniu i rozwoju dyscyplin alpejskich. W przeszłości bano się gór, ale w XVII i XVIII wieku lordowie zaczęli wypuszczać się w coraz wyższe partie. Traktowano to m.in. jako ucieczkę przed smogiem – wspomina.

Tata Jan Bartelski jako pilot KLM. Jeden z samolotów nazwano na cześć polskiej stolicy (fot. archiwum prywatne)
Tata Jan Bartelski jako pilot KLM. Jeden z samolotów nazwano na cześć polskiej stolicy (fot. archiwum prywatne)

Negocjacje z terrorystami


Po wojnie tata Konrada został pilotem holenderskich linii lotniczych KLM, a w 1968 roku objął stanowisko prezesa Międzynarodowej Federacji Stowarzyszeń Pilotów Liniowych. To były niespokojne czasy – tylko w 1968 uprowadzonych zostało czternaście samolotów. Latem 1968 roku media przez blisko sześć tygodni żyły porwaniem Boeinga 707 izraelskich linii El Al lecącego z Rzymu do Tel-Awiwu. Trzech palestyńskich terrorystów wdarło się do kokpitu i zażądało skierowania samolotu do Algieru. Mieli ze sobą pistolety, a jeden z porywaczy terroryzował pasażerów odbezpieczonym granatem. Jan Bartelski z dwoma innymi pilotami poleciał do Algierii, by negocjować z porywaczami. Terroryści szybko zwolnili osoby, które nie miały obywatelstwa izraelskiego, ale dwunastu pozostałych pasażerów i dziesięciu członków załogi spędziło w samolocie 40 dni. Tyle trwały negocjacje, które w końcu zakończyły się sukcesem. Pasażerów i załogę zwolniono w zamian za szesnastu skazanych wcześniej arabskich bojowników.

Jan Bartelski próbował rozwikłać tajemnice wielu wypadków lotniczych. Wiele przemyśleń zawarł później w książce "Disasters in the air".

Mateusz Miga, TVPSPORT.PL: – Pański ojciec ma bardzo ciekawy życiorys. Może pan opowiedzieć jak wyglądała jego ucieczka z Polski?
Konrad Bartelski:
– Z grupą innych pilotów wzięli ciężarówkę, a na pakę upchnęli tyle kanistrów z benzyną, ile się zmieściło. Gdy paliwo się skończyło, przesiedli się do pociągu. Tata wysiadł na jednej stacji, wszedł do budynku dworca, ale zawiadowca stacji ostrzegł go, że w lesie są Rosjanie. Okazało się że są na stacji niedaleko Katynia! Tata skorzystał z informacji zawiadowcy i ruszył na południe. Po długiej tułaczce znalazł się w rumuńskim obozie, z którego uciekł, a potem przez Grecję dostał się do Anglii. To nie był dla niego koniec wojny, bo trafił do RAF. Latał bombowcem Vickers Wellington. Powiedział mi, że trafiła mu się najlepsza robota na świecie – nigdy nie wdział przeciwnika. Latali nad morzem w poszukiwaniu U-bootów. Ale latanie nocą nad morzem podczas wojny nigdy nie jest bezpieczne.

– Pański sukces w Val Gardena pamiętany jest w Anglii do dziś.
– W grudniu zeszłego roku minęło czterdzieści lat. Szmat czasu... Dyscypliny alpejskie były bardzo popularne od 1976 roku, gdy Franz Klammer wygrał w Innsbrucku złoto po bardzo dramatycznych zawodach. To przyciągnęło uwagę kibiców z całego świata, także w Anglii. W szczytowym okresie zawody oglądało nawet siedem milionów. To była taka niedzielna tradycja. Narciarstwo alpejskie jest łatwe do zrozumienia dla każdego. Jest proste, szybkie, a wówczas upadki zdarzały się bardzo często. To była po prostu fajna rozrywka. BBC pokazywało narciarstwo także ze względu na mnie. A Val Gardena była przełomem.

Pierwsze kroki na nartach (fot. archiwum prywatne)
Pierwsze kroki na nartach (fot. archiwum prywatne)

– Uważa pan, że to najlepszy moment w karierze?
– Były trzy kluczowe. W wieku szesnastu lat pojechałem do Szkocji na juniorskie mistrzostwa Wielkiej Brytanii. Barclays przeznaczył na nagrody 150 funtów. Wygrałem te zawody i na drugi dzień poczułem, że to znak, by iść do przodu. Przed igrzyskami olimpijskimi w 1972 roku znów mieliśmy krajowe mistrzostwa. Przez dwa tygodnie trenowałem w Szkocji i wyraźnie poprawiłem wyniki. To był ten moment, gdy wraz z Peterem Fuchsem i Williem Bailey’em uznaliśmy, że łączymy siły i od tego czasu będziemy trenować codziennie. Dwa lata później – w 1974 roku – dwóch z nas ukończyło zawody Pucharu Świata w pierwszej dwudziestce. To było coś z niczego. Szwajcarska telewizja uznała nasze wyniki za wydarzenie imprezy. A Val Gardena było jak zwieńczenie tej historii. Jak ostatnia strona książki, która domknęła fabułę.

– Brytyjska prasa pisała, że musieliście zapłacić 500 funtów za miejsce w zespole narodowym.
– Musisz mieć kasę, jeśli chcesz być narciarzem alpejskim. Kanadyjka polskiego pochodzenia, Erin Mielzynski, niedawno musiała zapłacić 45 tysięcy dolarów za miejsce w zespole. Uwielbiam narciarstwo alpejskie, ale rozwój dyscypliny poszedł w złym kierunku. W latach siedemdziesiątych – dziewięćdziesiątych widoki były świetlane. Cały świat zachwycał się takimi indywidualnościami jak choćby Alberto Tomba. Potem jednak popularność spadła. Międzynarodowa federacja popełniła wiele błędów, dziś np. Formuła 1 jest o wiele popularniejsza, a kiedyś oglądalności tych dyscyplin były na porównywalnym poziomie. Ja zawsze walczyłem ze sportowymi organizacjami. Przez dwa lata reprezentowałem Holandię, bo w Anglii powiedzieli mi, że sprawiam za dużo problemów. Ciągle domagałem się trenera, pokazywałem, gdzie popełniają błędy. Udało się wrócić do brytyjskiej drużyny i udowodnić, że mój plan był właściwy. W Val Gardena poczułem nie tylko szczęście. To była także ulga. Wreszcie wiedziałem, że nie zmarnowałem dwunastu lat życia.

– Był pan kiedyś w polskich górach?
– O tak! Nas odwiedzała babcia i kuzyni, a my też jeździliśmy do Warszawy, a stamtąd do Zakopanego. W latach sześćdziesiątych Polska była zupełnie inna. Niemal codziennie jedliśmy pierogi, a nie jestem ich wielkim fanem. Po powrocie do Holandii nie byłem w stanie wytłumaczyć, jak to jest żyć w komunistycznym reżimie. Zacząłem jednak doceniać wszystko, co mam. Powiedziałem kiedyś tacie, że chciałbym nauczyć się polskiego. Ale on stwierdził, że to nie ma większego sensu, bo polski nigdy mi się nie przyda. Tata nie wierzył, że Mur Berliński upadnie. Bardzo smuciło go, to co się dzieje w Polsce, ale nie wierzył w zmianę. W 1973 roku przyjechaliśmy naszym vanem z Austrii, przez Czechy do Zakopanego. Atmosfera była przerażająca. Chciałem kupić coś tacie, dlatego postanowiłem sprzedać komplet nart. Facet, który kupił je ode mnie zaraz został aresztowany za cinkciarstwo. Wokół naszego hotelu roiło się od tajnej policji. Byli wszędzie i bardzo łatwo można było ich rozpoznać. Czułem się jak w filmie o Jamesie Bondzie. Ale to nie było zabawne. Bałem się i byłem przygnębiony tym, jak wygląda Polska. Pamiętam, że kuzyn – po przyjeździe na Zachód – czuł się dziwnie, był przytłoczony agresywnymi reklamami na każdym kroku. W Warszawie wtedy wszystko było brudne i szare. Porównanie życia w tych dwóch realiach było czymś bardzo interesującym. A ostatni raz byłem w Warszawie przy okazji premiery kanału EPSN Classic. Teraz to zupełnie inne miejsce.

Konrad Bartelski ze starszym bratem Stefanem w Zakopanem w 1966 (fot. archiwum prywatne)
Konrad Bartelski ze starszym bratem Stefanem w Zakopanem w 1966 (fot. archiwum prywatne)

– W angielskiej prasie wyczytałem, że to pan, jako jeden z pierwszych, poznał się na talencie Eddiego Edwardsa. Pytam o niego, bo w Polsce też jest popularny.
– Jest popularny wszędzie! To jeden z najpopularniejszych brytyjskich sportowców. Po zakończeniu kariery rozkręciłem interes związany z narciarstwem. Ludzie byli przekonani, że jako alpejczyk zarobiłem mnóstwo kasy, a tak nie było. Musiałem się szybko odnaleźć i próbowałem różnych możliwości, zacząłem m.in. współpracę z telewizją, zajmowałem się też importem nart Atomic. Pewnego dnia zadzwonił do mnie Eddie i mówi, że jest w Austrii i właśnie pobił brytyjski rekord w skokach. Niedługo potem w Londynie zorganizowano "Ski Show", więc pojechałem zobaczyć go w akcji. Przekonałem ludzi z Atomic, by dali mu narty, a potem zaalarmowałem gazety. Tak to się zaczęło. Temat chwycił. Bardziej niż się spodziewałem. Byłem w życiu na jednej premierze filmowej i to był film o Eddiem. To świetny, emocjonalny człowiek. Byliśmy trochę podobni, ale była też jedna fundamentalna różnica. On chciał pojechać na igrzyska olimpijskie, a ja chciałem pojechać, by nawiązać rywalizację. Fajnie, że mu się ułożyło.

– Przez zupełny przypadek spotkałem na nartach Romana Polańskiego. Spędziliśmy tydzień w tym samym resorcie. On byłby świetnym instruktorem i bardzo dobrym narciarzem. Miał do tego oko. Podczas tych kilku dni dowiedziałem się od niego więcej niż od wszystkich trenerów. To były szalone czasy. Część z tych historii umieściłem w autobiografii, ale nie wszystkie. Pewnie podbiłyby sprzedaż książki, ale część z nich musiałem zachować dla siebie.

Prasowe zdjęcie Eddiedgo Edwardsa wykonane przez Bartelskiego w 1986 (for. archiwum prywatne)
Prasowe zdjęcie Eddiedgo Edwardsa wykonane przez Bartelskiego w 1986 (for. archiwum prywatne)

– No właśnie – poszedł pan w ślady taty i wujka i również został pisarzem. Powstała autobiografia, ale też poradnik "Nauka narciarska w weekend". Została wydana także po polsku i pamiętam, że była w moim domu rodzinnym.
– Książka ukazała się bodajże w 80 tysiącach egzemplarzy. Oprócz polskiej, są też na pewno edycje włoskie, francuskie i japońskie. Często widzę tę książkę w różnych stronach świata. W Anglii została wyśmiana jako zbyt głupia, zbyt prosta. OK, była prosta, ale chodziło mi o to, by dać podstawy w trakcie jednego weekendu. Narty są bardzo naturalne. Mam wrażenie, że dziś – na siłę – robi się z tego coś bardzo skomplikowanego. Narciarstwo zamieniło się w biznes – chodzi o to, by ludzie wydali jak najwięcej pieniędzy. A prawda jest taka, że umiesz jeździć na nartach, zanim po raz pierwszy założysz je na nogi. Przecież tu chodzi o utrzymanie równowagi, a to robimy od dziecka. OK, masz dziwny sprzęt na nogach, ale nic więcej. Twoje ciało instynktownie zadba o równowagę. A im bardziej będziesz w to ingerować, tym będzie to trudniejsze.

– Po zakończeniu kariery narciarskiej próbował pan sił m.in. jako kierowca rajdowy.
– Znałem dyrektora w Rothmans. Miałem okazję przejechać się samochodem rajdowym na fotelu pilota. Poczułem się jak w odrzutowcu. Prędkość, hałas, jazda bokiem... Pokochałem to od razu, a oni stwierdzili, że chcą zobaczyć, jak narciarz poradzi sobie za kierownicą. Na drugi dzień dostałem do podpisu kontrakt i wyjechałem na trasę – ćwiczyłem m.in. kontrolę samochodu na nawadnianej płycie poślizgowej. Po dziesięciu minutach trener, który się mną opiekował (Brian Culcheth) stwierdził, że dam radę. Nigdy wcześniej nie prowadziłem rajdówki, ale jeżdżąc na zawody narciarskie mnóstwo czasu spędziłem na krętych górskich trasach, często w trudnych warunkach. Dziesięć miesięcy po pierwszym szkoleniu wziąłem udział w rajdzie we Francji (8. Rallye Rothmans) za kierownicą opla manty. To nie był łatwy do prowadzenia samochód. Starałem się jechać szybko na prostych i ostrożnie na zakrętach. W kabinie było bardzo gorąco, 40 – 45 stopni Celsjusza. Dojechałem do mety, ale byłem całkowicie wyczerpany. Ukończyłem rajd na siódmym miejscu, zostawiając za sobą kilku ze znanymi nazwiskami, choćby Malcoma Wilsona. Menedżer naszego zespołu powiedział, że jeden z zakrętów pokonałem najlepiej ze wszystkich. Potem było jeszcze kilka rajdów. Bardzo mi się to podobało, ale musiałem zrezygnować, bo nie byłem w stanie znaleźć sponsora, który pozwoliłby mi wejść na wyższy poziom.

Jako kierowca rajdowy w 1983 (fot. archiwum prywatne)
Jako kierowca rajdowy w 1983 (fot. archiwum prywatne)

– Co najbardziej pociągało pana w narciarstwie?
– Po prostu kocham góry. Narciarstwo daje ci poczucie, że góra należy do ciebie. A ściganie się na nartach to dodatkowo zastrzyk adrenaliny. Oczywiście, zdarzają się wypadki, ale właśnie to ryzyko jest gwarantem dodatkowych emocji. To uzależniające. Nie da się tego porównać ze zwykłą jazdą na nartach. To taka sama różnica jak między zwykłą jazdą samochodem, a jazdą autem rajdowym po torze. Dwa różne światy. Po zakończeniu kariery nadal jeździłem na narty, cieszyłem się, że jestem w górach, ale czułem, że jestem coraz wolniejszy. Wtedy uwiódł mnie ski touring, który gwarantuje fantastyczny kontakt z naturą.

Dziś pasją Konrada Bartelskiego są góry i fotografia. Tu z Damonem Hillem (fot. archiwum prywatne)
Dziś pasją Konrada Bartelskiego są góry i fotografia. Tu z Damonem Hillem (fot. archiwum prywatne)

– Problemem dzisiejszego świata jest przeludnienie. Ludzie są dziś wszędzie, a dzika natura jest spychana na coraz mniejszy margines. Gdy się urodziłem, to na świecie było 2,9 miliarda ludzi. Teraz jest nas prawie 8 miliardów. Zdominowaliśmy naturę i zdążamy do punktu, w którym ta tendencja nas zabije. Bardzo mnie to martwi. Przeludnienie wynika m.in. z ideologii religijnych, które są oparte na ciągłej ekspansji i bogaceniu się. Jeśli będzie nas 10 miliardów, to będzie już za dużo. Będziemy coraz bardziej ściśnięci, a problemy psychiczne będą coraz głębsze. Pamiętajmy o naturze – to ona stymuluje i sprawia, że jesteśmy bardziej kreatywni. Jeśli nasze dzieci pokochają naturę, to potrafią też o nią dbać. Dziś moją pasją jest fotografia. Uwielbiam wybierać się góry i robić zdjęcia narciarzom złapanym w perspektywie ogromnego, wspaniałego krajobrazu. Do tego ta cisza. Próbuję uwieczniać naturalne piękno naszej planety. Musimy o nią dbać znacznie bardziej niż obecnie.

Zdjęcia Konrada Bartelskiego można znaleźć na jego profilu na Instagramie.

Zobacz też
Alpejski Święty Graal. "Tu oddziela się herosów od... pacjentów"
fot. Gettyimages
polecamy

Alpejski Święty Graal. "Tu oddziela się herosów od... pacjentów"

| Inne 
20 lat minęło... Zobacz debiut Stocha w Pucharze Świata!
(fot. TVP1)

20 lat minęło... Zobacz debiut Stocha w Pucharze Świata!

| Skoki 
Walka o kolejne medale. Sprawdź piątkowy program w Planicy
Polscy skoczkowie podczas dnia medialnego (fot. Justyna Skubis/ TVP Sport)

Walka o kolejne medale. Sprawdź piątkowy program w Planicy

| Inne 
Pierwsze medale MŚ i treningi skoczków. Sprawdź czwartkowy program w Planicy
MŚ Planica 2023: program i terminarz w czwartek 23.03.2023

Pierwsze medale MŚ i treningi skoczków. Sprawdź czwartkowy program w Planicy

| Inne 
MŚ Planica: sprawdź program na środę. Polki wystąpią w kwalifikacjach
MŚ Planica 2023: terminarz w środę 22.02. O której godzinie starty Polaków?

MŚ Planica: sprawdź program na środę. Polki wystąpią w kwalifikacjach

| Inne 
Polecane
Najnowsze
Skandal na zakończenie zgrupowania. Piłkarze... zapomnieli o kibicach
Skandal na zakończenie zgrupowania. Piłkarze... zapomnieli o kibicach
fot. Tomasz Markowski
Mateusz Miga
| Piłka nożna / Reprezentacja 
Piłkarze reprezentacji po meczu z Finlandią (fot. PAP)
Trener mistrza Polski chciałby powtórzyć mecz, który wygrał!
Piłkarze ręczni Orlen Wisły Płock zostali mistrzami Polski 2024/25 (fot. Orlen Superliga)
tylko u nas
Trener mistrza Polski chciałby powtórzyć mecz, który wygrał!
(fot. TVP)
Damian Pechman
Selekcjoner twardo: dymisji nie będzie [WIDEO]
Michał Probierz (fot. TVP SPORT)
Selekcjoner twardo: dymisji nie będzie [WIDEO]
| Piłka nożna / Reprezentacja 
Euro U19 mężczyzn w TVP! Zobacz plan transmisji turnieju
Transmisje wszystkich meczów ME U19 mężczyzn w TVP (fot. Getty Images)
tylko u nas
Euro U19 mężczyzn w TVP! Zobacz plan transmisji turnieju
| Piłka nożna 
Selekcjoner nowym trenerem Legii!? Rozmowy rozpoczęte
Edward Ioardanescu może zostać trenerem Legii Warszawa. To były selekcjoner reprezentacji Rumunii (fot: Getty)
Selekcjoner nowym trenerem Legii!? Rozmowy rozpoczęte
fot. TVP
Piotr Kamieniecki
Znamy kolejnych uczestników mistrzostw świata 2026!
Reprezentacja Brazylii w piłce nożnej (fot. Getty)
Znamy kolejnych uczestników mistrzostw świata 2026!
| Piłka nożna 
Świetna skuteczność "młodzieżówki". Kolejni reprezentanci w drodze?
Czy kadra Adama Majewskiego dostarczy nam kolejnych reprezentantów? (fot. Getty Images)
Świetna skuteczność "młodzieżówki". Kolejni reprezentanci w drodze?
| Piłka nożna / Reprezentacja U21 
Do góry