Przejdź do pełnej wersji artykułu

Jak Małysz zaszokował Japonkę, a Żyła... zgubił się nocą w Sapporo. Wspomnienia i anegdoty Rafała Kota

/

Pierwsza seria zmagań na mistrzostwach świata w Sapporo na skoczni normalnej. Adam Małysz zaczął czempionat globu od czwartej lokaty. Na Miyanomori nie miał już jednak sobie równych. Wspaniała próba na 102. metry dała mu prowadzenie w zawodach. Przy okazji ustanowił rekord skoczni. Komentują Włodzimierz Szaranowicz i Apoloniusz Tajner.

Halvor Egner Granerud: to dla mnie koniec mistrzostw świata

Czytaj też:

Piotr Żyła, Żyła skoki narciarskie, Żyła mistrzem świata, Żyła Oberstdorf

Kręta droga do Oberstdorfu. Kamienie milowe w karierze Żyły, czyli od Sapporo przez pełne goryczy Soczi

Antoni Cichy, TVPSPORT.PL: – Ładną mamy dzisiaj rocznicę. Czternaście lat od złota Adama Małysza w Sapporo. Pewnie trudno wybrać najpiękniejsze wspomnienie. Rekordowy skok, ten drugi złoty, a potem Adam noszony przez Simona Ammanna i Thomasa Morgensterna.
Rafał Kot: – Tam wszystko było fajne! Ale zanim do tego doszło, mieliśmy trochę zamieszania. Adam nie do końca mógł się odnaleźć. Nie za bardzo szło mu w treningach, nie był do końca zadowolony, Hannu Lepistoe podobnie. Pojawiały się słabsze prędkości, drobne problemy, ale należało je rozwiązać. Szukali czegoś. Adam jakoś nie potrafił wpasować się w nowy kombinezon, który przygotowano specjalnie na mistrzostwa. Źle się w nim czuł, nie mógł swobodnie dojechać do progu. I Lepistoe zaproponował mu, żeby skakał w takim starym, całym czarnym. Przepuszczał dużo powietrza, nadawał się tylko do treningów.

– A Adam go założył w zawodach?
– Okazało się, że najbardziej mu leżał. Chociaż był przeskakany, o dużo większej przepuszczalności, postanowili z Hannu, że wystartuje w tym czarnym. Adam sam powiedział, swobodnie dojechał, wszystko mu dobrze poszło i oba skoki były fajne. Ten kombinezon przeszedł do takiej historii, Adam go zawsze wspominał, mówił, że ma go do dzisiaj.

– Czarny, ale jednak złoty kombinezon! Klasę Adama musieli uznać najgroźniejsi rywale.
– To było piękne, kiedy Thomas Morgenstern z Simonem Ammannem nosili go na zeskoku. Pokazywało, jaką postacią w skokach był Adam Małysz. Wątpię, by tak bardzo utytułowani skoczkowie wyróżnili w ten sposób innego zawodnika. Wyszli, nosili go, coś niesamowitego. Skoczkowie bardzo go lubili. Ale zapamiętałem jeszcze jedno zdarzenie. Trenerem kadry Kanadyjczyków był wtedy nasz rodak, Tadeusz Bafia, z którym bardzo się przyjaźniliśmy. Nie zapomnę tego. Trenerzy zeszli z gniazda, stali już przy szatniach, Tadek przyszedł i zaczął płakać. Autentycznie płakał, leciały mu łzy. Mówił: słuchaj, ten Adaś, w tym starym kombinezonie, takim czarnym, jak Zorro ich pokonał! Trochę śmieszne, ale wzruszające.

Adam Małysz, Małysz Sapporo 2007, Małysz mistrzostwa świata Czarny treningowy kombinezon okazał się... złoty (Fot. PAP)

– U pana pewnie też wzruszeń nie brakowało. A później doszła wspaniała końcówka sezonu i słynne sceny, kiedy wręcz tańczył pan ze szczęścia z Edim Federerem.
– Tak, tak! W ogóle z Edim Federerem miałem bardzo dobry kontakt. Lubiliśmy się, on też doceniał wkład mojej pracy. Wzruszających momentów z Adamem było wiele. Wiadomo, pojedyncze wygrane, podia Pucharów Świata cieszyły, ale tak, żeby łzy napływały do oczu... na pewno ten tytuł mistrza świata w Sapporo, zakończenie w Planicy, kiedy wygrał Kamil Stoch i przejął pałeczkę. Oj, łzy się polały. I oczywiście pamiętne pożegnanie w Zakopanem. Takie trzy chwile, kiedy trudno było powstrzymać wzruszenie. Dużo doświadczyłem z Adamem.

– Były też chwile grozy. Podobno wtedy w Sapporo Adam zapomniał akredytacji.
– Mieszkaliśmy w samym centrum Sapporo, zawodnicy zajmowali cały hotel. Droga do skoczni była dość długa. Jechaliśmy przez Sapporo, potem parkami, dzielnicami aż do skoczni. Trochę to trwało. Już wtedy wprowadzono bardzo restrykcyjne bramki, kontrole, żeby w strefie zawodników nie przebywał nikt niepożądany. Przyjechaliśmy autokarem, bierzemy torby ze sprzętem i nagle Adam mówi, że zapomniał akredytacji. Wiadomo, nie ma szans, żeby wrócić do hotelu, zabrać ją i przyjechać z powrotem, a też wszyscy już wyjechali, więc nikt jej nie dowiezie. Wiedzieliśmy, że będą jaja. Nie da rady wejść, przebrać się, rozgrzać, bo byliśmy prawie na styk. Pamiętam, staliśmy w kolejce, akredytacje sprawdzała taka starsza Japonka, ubrana w odblaskowe stroje, w okularach. Każdego kontrolowała. Miała chyba słaby wzrok, bo brała akredytację i zbliżała do okularów, dopiero potem przepuszczała. Doszło do Adama...

To był spontaniczny numer! Ta starsza Japonka nie skojarzyła o co chodzi! Śmieszne, ale jednocześnie mogliśmy mieć kłopoty, gdyby go cofnęła. Pewnie, ci co weszli, odszukaliby Waltera Hofera i jakoś udałoby się Adama wprowadzić na zawody.

– Chyba już się domyślam, co wykombinował.
– Ani chwili się nie zastanawiał. Chwycił jej akredytację, popatrzył się, powiedział "okej" i poszedł dalej. Ona totalnie zgłupiała! Zaczęła sprawdzać kolejnemu, a Adam już był daleko.

– Taki numer w stylu Piotrka Żyły. Zaskoczyło pana?
– To był spontaniczny numer! Ona nie skojarzyła o co chodzi! Śmieszne, ale jednocześnie mogliśmy mieć kłopoty, gdyby go cofnęła. Pewnie, ci co weszli, odszukaliby Waltera Hofera i jakoś udałoby się Adama wprowadzić. Ale mielibyśmy niepotrzebne zamieszanie, a tak wspominamy śmieszne zdarzenie.

– Mówimy o Sapporo, startach w całkiem innej strefie czasowej. Czy z pana punktu widzenia praca ze skoczkami wyglądała inaczej? Widać było, że organizm funkcjonuje w odmienny sposób po takiej podróży, zmianie strefy?
– Wielokrotnie miałem okazję jechać do Japonii na Puchar Świata, Letnie Grand Prix czy mistrzostwa świata. Zaczynało się właściwie już na lotnisku w Europie. Trzeba było podać coś zawodnikom, żeby nie puchły im nogi, nie pojawiały się obrzęki. Nie lataliśmy biznesklasą, tylko normalną. Spożywali aspirynę, czasem nawet leki rozrzedzające krew. Pamiętam, raz w Wiedniu podawałem im to w ubikacji. Weszła akurat pani sprzątająca i zobaczyła mnie ze strzykawką. Nie miałem wątpliwości, co sobie pomyślała. Że albo ja sobie daję w żyłę, albo oni! Niemniej, po przyjeździe staraliśmy się przejść na nowy cykl w miarę bezboleśnie. Albo należało pójść wcześniej spać, albo w samolocie regulowaliśmy sen już pod czas japoński, żeby jak najmniej obciążyć organizm. Muszę przyznać, że zawodnicy różnie to znosili. Niektórzy przestawiali się w miarę szybko, innym zajmowało więcej czasu. Zdarzało się, że w samolocie braliśmy coś na sen, żeby się położyć. Wiadomo, mowa o lekkich, ziołowych środkach, ale nie wolno przesadzać, żeby nie osłabić organizmu, bo nawet ziołowe tabletki powodują ospałość.

– Podobno w 2007 roku Gregor Schlierenzauer i Anders Jacobsen tak się rozregulowali. Mieli problem ze snem, coś wzięli i już nie skakali tak imponująco.
– No właśnie. Zawsze na to uważaliśmy. Wspólnie z doktorem Winiarskim podejmowaliśmy takie decyzje, żeby nie wpływało na stan skoczków, ale zawsze zawodnik ciężej znosi taki wyjazd.

Rafał Kot (z prawej) i Maciej Maciusiak (z lewej) z Adamem Małyszem po konkursie olimpijskim w Vancouver (Fot. PAP)

Czytaj też:

Małysz nie przebiera w słowach. Kruczek bez efektów, kadra kobiet bez wyników. "Jest dobrze, płaczą. Jest źle, płaczą"

– Czy podczas mistrzostw fizjoterapeuta zawsze kładzie się spać ostatni? Jak nie konkurs indywidualny, to drużynowy, jak nie zawody, to treningi, duża skocznia, normalna...
– Fizjoterapeuta, obojętnie, czy to mistrzostwa świata, igrzyska olimpijskie czy zwykły Puchar Świata, zawsze chodzi najpóźniej spać. Przynajmniej ja musiałem mieć pewność, że zawodnik nie potrzebuje już mojej interwencji, pomocy. Dopiero wtedy mogłem się położyć.

– Zmiana czasu wpływała na organizm? Czy jak już się przestawił na tryb japoński, nie było różnicy?
– To zależy. Jeżeli jechaliśmy na pojedynczy Puchar Świata do Sapporo czy latem do Hakuby, to na krótko. Organizm całkowicie się nie przestawiał. Do końca trzydniowego, czterodniowego pobytu człowiek był jednak trochę skołowany. A kiedy jechaliśmy na całe mistrzostwa świata, to po około trzech dniach funkcjonowało się jak u nas w Europie.

– Przy azjatyckich konkursach nie sposób nie zapytać o dietę. Chyba nie podają europejskich potraw?
– Mieszkaliśmy w hotelu Prince, bardzo luksusowym. Szwedzkie stoły, jedzenie każdego typu, także europejskie, ale i wiele japońskich potraw. Mogę powiedzieć o sobie, mnie bardzo smakowało. Ale warto było sobie ustalić jedną zasadę, przynajmniej ja się jej trzymałem. Wszystko co na ciepło, jest okej, to co na zimno, lepiej uważać. Niektóre smaki były dla nas nie do strawienia.

Piotr Żyła nam zachorował w Japonii. Miał bardzo wysoką gorączkę, podawaliśmy mu z doktorem Winiarskim leki i chodziliśmy do niego do pokoju. Każdy miał jedynkę, w Japonii zawsze był high life. Co godzinę doglądaliśmy, czy nic się z nim nie dzieje. Nawet majaczył z tej gorączki. Wchodzimy w nocy, chyba o pierwszej czy drugiej, a jego nie ma!

– Podejrzewam, że i na stołówce zdarzały się zabawne sytuacje.
– Tak, tak, zdarzały się. Kiedyś przy obiadokolacji oprócz jedzenia wystawionego na stołach, był japoński kucharz, który smażył w takim cieście, panierce, na głębokim tłuszczu jakieś grzybki. Wszyscy brali jednego, dwa, a Piotrek Żyła doszedł z talerzem i pokazuje, żeby mu nakładał, dalej nakładał, bo ona chce grzybki. Już ten kucharz w pewnym momencie nie wytrzymał i powiedział, że tego nie wolno tyle jeść! A inna sprawa to już wyżywienie na skoczni. Zresztą, w ogóle najlepsze wyżywienie, obowiązkowe bufety dla zawodników, są bezapelacyjnie u nas, w Polsce. To, co wystawiamy w Zakopanem czy Wiśle, to rarytasy w porównaniu z Niemcami, Austrią. Tam są parówki z wody, pół bułki i banan. Jak się pojawi zupa gulaszowa, to hit. W Japonii z kolei, pamiętam, dawali takie zupki. Otwierało się kubek, zalewało wrzątkiem. Nie każdy to lubił.

– Pewnie jeszcze jakieś anegdoty z Piotrkiem Żyłą się zebrały?
– Jak wchodziliśmy do hotelu, stała obsługa. Zawsze się kłaniają i należy odwzajemnić ten ukłon. Natomiast Japończyk kłania się wtedy jeszcze raz. Czyli tak, wchodzę do hotelu, skinie głową, ja skinę głową i on powtórzy, ale trochę niżej, żeby oddać mi cześć. Proszę sobie dośpiewać, co robił Piotrek Żyła?

– Kłaniał się po pięć razy?
– Nie! Piotrek kłaniał się w pas, żeby tamte biedaki musiały się w pół zginać!

– Cały Piotrek...
– Jeszcze jedna historia! Piotr nam zachorował w Japonii. Miał bardzo wysoką gorączkę, podawaliśmy mu z doktorem Winiarskim leki i chodziliśmy do niego do pokoju. Każdy miał jedynkę, w Japonii zawsze był high life. Co godzinę doglądaliśmy Piotrka, czy nic się z nim nie dzieje. Nawet majaczył z tej gorączki. Wchodzimy w nocy, chyba o pierwszej czy drugiej, a jego nie ma! Myślimy sobie, co się stało?! Okazało się, że po lekach poczuł się na tyle dobrze i zgłodniał. Zjechał na dół, wyszedł na sąsiednią ulicę, gdzie był całonocny sklep spożywczy i kupił sobie taką zalewaną zupkę w kubku. Jak to Piotrek!

Rafał Kot z Edim Federerem cieszy się z wygranej Adama Małysza na zakończenie sezonu 2006/07 w Planicy (Fot. PAP)

– Japonia dawała poczucie egzotyki?
– Oczywiście! Zawsze była egzotyka. Uwielbiałem wyjazdy do Japonii, choć nie wszyscy lubili ze względu na długą podróż, aż dwanaście godzin. Lot, zmiana stref czasowych. Kiedyś, już po zakończeniu pracy z kadry, żona zapytała mnie: gdybyś miał do wyboru, gdzie chciałbyś pojechać z miejsc, w których już byłeś? Powiedziałem: na pierwszym miejscu na pewno Japonia, na drugim Kanada. Ale Japonia dawała pełną egzotykę. W Europie, nawet Ameryce czy Kanadzie, wszystko jest bardziej zbliżone. A tam dochodzi kultura, coś niesamowitego. Mam stamtąd najwięcej wspomnień.

– Z Pucharu Świata czy może Letniego Grand Prix?
– Latem byliśmy w Hakubie. Sama podróż Shinkansenem robiła nieprawdopodobne wrażenia. Ale tam też było ciekawie. Jakby się ktoś uparł, na skróty na skocznię dało się pójść przez pole ryżowe, tyle że nie było to bezpieczne, bo pełzały tam węże. Różne, w paski, jasne, czarne. Kto wie, jadowite czy nie? Zresztą, węże i jaszczurki wchodziły nawet do hotelu, widziałem, jak obsługa wyganiała je patykami. Kiedyś graliśmy w siatkówkę na trawie obok hotelu. Niedaleko był las, poleciała nam piłka i chyba Krzysiek Miętus pobiegł po nią. Wrócił z wrzaskiem, że są czarne węże! Ja z kolei poszedłem na spacer zobaczyć egzotyczne domki, typowo japońskie, z sadzawkami, kolorowymi rybkami, w czym lubują się Japończycy. Nachylam się nad stawem, nad drewnianą barierką, patrzę, a pod nią pajęczyna i pająk wielkości mojej dłoni! Też się wystraszyłem, odskoczyłem. Niezła egzotyka.

Kiedyś graliśmy w siatkówkę na trawie obok hotelu. Niedaleko był las, poleciała nam piłka i chyba Krzysiek Miętus pobiegł po nią. Wrócił z wrzaskiem, że są czarne węże!

Czytaj też:

Jak będzie wyglądał finał Pucharu Świata w Planicy? Słoweńcy nie chcą wylądować na minusie

– Sapporo to z kolei metropolia.
– Zawsze trafialiśmy z Pucharem Świata bądź mistrzostwami na wystawę lodowych rzeźb ustawianych w alei w jednym z parków. Coś nieprawdopodobnego, tak piękne! Do tego sklepy z elektroniką, która u nas w Europie była jeszcze nieosiągalna. Tutaj telewizory miały jeszcze wielkie kineskopy, o płaskich nikt nie myślał. Wchodzę do olbrzymiego domu towarowego, a tam same płaskie. Nie do pomyślenia wtedy. No i tam Piotr Żyła wypatrzył podgrzewaną deskę toaletową! Mieliśmy ją już w hotelach. Przede wszystkim była miękka, bo tam siada się na miękkiej, a nie twardej jak u nas. Z boku mieścił się panel sterujący i dało się ustawić podgrzewanie, muzykę, spłukiwanie, zapach. Dla nas to też coś niezwykłego.

– Zdarzyło się, że ktoś wracał do Polski z telewizorem?
– Z telewizorem to nie, natomiast przywoziliśmy aparaty fotograficzne. Można było dostać świetne cyfrówki w bardzo korzystnej cenie, no i laptopy. Kupowało się je w sklepie outletowym, miały drobną skazę, ale tak niskie ceny, że się w głowie nie mieści! W aparacie cyfrowym o nieprawdopodobnej rozdzielczości brakowało na przykład dwóch pikseli.

– To musiało kusić!
– Żaden defekt. Albo w laptopie zarysowana obudowa, coś było czasem wcześniej na wystawie w sklepie. Nie należę do elektroników, ale Adam często przywoził coś, inni skoczkowie też kupowali. Ja z kolei przywoziłem banalne rzeczy. Rękawice robocze. Niedaleko hotelu znajdował się sklep gospodarczy i mieli kapitalnej jakości właśnie rękawice. Zawsze kupowałem też kosmetyki Kenzo w pewnego rodzaju outlecie ze znacznie lepszymi cenami niż w drogeriach.

– Trwają mistrzostwa świata. Nie żal panu, że nie może się pocieszyć razem z chłopakami?
– Oczywiście, że żal. Mam bardzo dobre wspomnienia, wiele przeżyłem z nimi, z różnymi trenerami. W końcu pracowałem z Heinzem Kuttinem, Łukaszem Kruczkiem, Hannu Lepistoe. Skoczków też zebrało się wielu, byli w kadrze, potem już nie, niektórzy pokończyli kariery. Mam sporo wspomnień i kiedy oglądam zawody, myślę "fajnie byłoby pojechać". Zawsze jeździłem na kończący Puchar Świata do Planicy, czasami z telewizją. Chciałem, by wróciły wspomnienia. Zawsze będę mówił, że te dziesięć lat to moja przygoda życia.

Rozmawiał Antoni Cichy

Źródło: TVPSPORT.PL
Unable to Load More

Najnowsze

Zobacz także