| Koszykówka / Rozgrywki ligowe
Filip Dylewicz ma w tym momencie 676 występów w ekstraklasie. Jest pod tym względem rekordzistą i przy okazji najstarszym zawodnikiem w lidze. W długiej rozmowie opowiedział nam między innymi o pasji do samochodów, ogromnej roli babci, miłości do Trójmiasta, czasach Euroligi, planach na przyszłość i końcu kariery.
Jakub Kłyszejko, TVPSPORT.PL: – Jaki był pana pierwszy samochód?
Filip Dylewicz: – Alfa Romeo. Włoska motoryzacja i słynna "164" trenera Arkadiusza Koneckiego. Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia. Bez odwzajemnienia, ale jest to kawał historii, który miał bezpośredni wpływ na moją przygodę z koszykówką. To był taki wyjątkowy egzemplarz, że wypadły mi z niego klocki hamulcowe. Umiały się wydostać na wolność nawet z zacisku. Włoska motoryzacja górą (śmiech).
– Auto miało wpływ na karierę?
– To dłuższa historia. Tak bardzo pragnąłem tego samochodu, że nie zawahałem się przedłużyć umowy na kolejne trzy bądź cztery lata. Byle tylko dostać finanse, które i tak miałem przypisane do kontraktu. Poszedłem do klubu, żeby prosić o szybszą wypłatę środków. Wtedy mogłem kupić auto od trenera Konieckiego. Jak to prezesi w polskich klubach, podsunęli mi aneks, przez który zostałem w Treflu na tych samych warunkach na kolejne lata. Dla mnie nie miało to żadnego znaczenia. Liczyła się tylko Alfa Romeo.
– Skąd wzięło się zamiłowanie do motoryzacji?
– Miłość do samochodów zaszczepił u mnie Michał Chlebowicki, z którym występowałem w Treflu bodajże w latach 1998 – 1999. On był maniakiem motoryzacji. Wcześniej jeździł fajnym Fordem Mondeo, czy Alfą Romeo V6. Potem był Kordian Korytek, a on pokazał mi inny poziom motoryzacji. Na zgrupowanie kadry przyjechał BMW M5. To był dla mnie moment przełomowy. Odkąd pamiętam, kiedy słyszałem na ulicy, że coś warczy, to zawsze odwracałem głowę. Tak zostało do dzisiaj. Do sportu się urodziłem i do niego zostałem stworzony, a jeżeli chodzi o pasję i miłość, to jest nią motoryzacja.
– Preferuje pan jazdę szybką, czy bezpieczną? Może jednoczenie bezpieczną i zarazem szybką?
– Przede wszystkim rozsądną. Nie będę mówił, że jeżdżę wolno, ale nie powiem też, że szaleję. Staram się to zrównoważyć. Nie jest tak, że gdy wyjeżdżam na drogę, to myślę tylko o sobie i jestem numerem jeden, bo nazywam się Filip Dylewicz i jadę "potworem". Nie dostaję mandatów, bo nie zostaję zatrzymywany do kontroli. Staram się jeździć z głową. Słyszę pozytywne opinie na temat mojej jazdy. Rozsądek i rozwaga są priorytetem.
Aaron Cel: powoli myślę już o zakończeniu reprezentacyjnej kariery. Cieszę się, że doczekałem godnych następców
Co musi mieć ten"potwór”?
– Lubię silniki wolnossące. Doładowania można kręcić do wyższych obrotów, a generowana symfonia powoduje, że adrenalina "pompuje się" bardziej i jest jej więcej. Nie zapomnę nigdy BMW M5, które odkupiłem od Kordiana. To mocniejszy samochód, na który przesiadłem się z Peugeota 307 1.6. BMW miało silnik pięciolitrowy. Wcześniej moje auto miało 120 koni, a kolejne 400. To wspaniałe przeżycie. Miałem kilka fajnych "potworów". Między innymi Audi RS6, z napędem na tył i przód, silniki doładowane, wolnossące. Tych samochodów trochę się przewinęło. Każdy zakup był przemyślany i ukierunkowany, żeby doświadczyć czegoś nowego.
– Często wspomina pan o swojej babci. To dzięki niej zaczął grać pan w koszykówkę?
– Ona przez przypadek ukierunkowała mnie pod kątem koszykówki. To nie był jej zamiar, żeby za wszelką cenę zaszczepić we mnie basket. Z perspektywy czasu patrzę na pewne rzeczy i widzę, że zadecydował o tym zbieg wielu wydarzeń. Na niektóre nie miałem nawet wpływu. Czasem można coś przyspieszyć, ale trzeba mieć też dużo szczęścia. Babcia wychowywała dwóch wnuków i w wieku 70 lat musiała chodzić jeszcze do pracy. Pracowała na basenie i miała kontakt z trenerami koszykówki. Kiedyś spotkała jednego z nich. Była bardzo gadatliwa. Lubiła opowiadać różne rzeczy i postanowiła przekazać, że ma wnusia z nogą o numerze 47, który rośnie jak na drożdżach i zjada bochenek chleba na kolację. Trenerowi Astorii zapaliła się lampka i zaproponował, żebym przyszedł na trening. Tak się zaczęła moja przygoda. Trwa do dziś. Wiele przygód, nagród, przyjemności, radości, ale też łez za mną. Patrząc przez pryzmat czasu, jestem szczęśliwy, że udało mi się być w ułamkowym procencie ludzkości, który lubi to, co kocha i jednocześnie też jest podziwiany. Występy na parkiecie łączą się z tym, że pewna grupa ludzi utożsamia się z drużyną i ze mną. To ciężar na plecach, który motywuje i napędza. Wpływa bardzo pozytywnie na samopoczucie.
– Od zawsze był pan najwyższy w klasie?
– Tak. Przez jeden rok potrafiłem urosnąć 14 centymetrów. Miałem przez to problemy ze zdrowiem. Zachorowałem na migrenę. Miałem duże bóle. Niektórzy uważają, że ta choroba to wymysł, ale ja jej doświadczyłem i cieszę się, że z czasem to się wyciszyło. Do dzisiaj mam z nią jeszcze problemy. Przeskok fizyczny i wzrostowy spowodowały, że moje ciało do końca nie nadążało. Był to dla mnie przełom. Czasami zastanawiam się, co odpowiedziałbym komuś, gdybym otrzymał pytanie o wejście na kolejny szczebel w mojej grze. U mnie wystarczył jeden mecz. Grałem w juniorach starszych, będąc jeszcze juniorem młodszym. Tak się przełączył "pstryczek" i pewność siebie, że wskoczyłem na inny później. Rok później byłem już w Sopocie i miałem przyjemność występowania w ekstraklasie. Będę starał się to przekazać innym osobom, że czasami jedna decyzja może mocno wpłynąć na nasze życie.
– Czym dla młodego chłopaka była wtedy Euroliga i możliwość gry z najlepszymi w Europie?
– Nigdy nie analizowałem tego w ten sposób. Bozia nie dała mi świadomości, abym zdał sobie sprawę, że reprezentuję klub absolutnie ze ścisłego topu. Jeżeli miałbym porównywać, to mógłbym powiedzieć, że grałem w Champions League w piłce nożnej. Nie byłem tego świadomy. Dla mnie każdy mecz był kolejną przygodą, wyzwaniem. Nie każdy będzie miał możliwość gry przeciwko Realowi, Barcelonie, Panathinaikosowi, Olympiakosowi, Armani Mediolan, Albie Berlin, Partizanowi Belgrad. Moja skromna osoba mogła to zrobić i jest to wielkie wyróżnienie. Teraz obrazuje mi, że poziom sportowy, który reprezentowaliśmy, pozwalał na walkę, a nawet zwycięstwa z potęgami. Dopiero po czasie, ale jestem dumny, że to wszystko osiągnąłem. Żałuję, że tak późno zdałem sobie z tego sprawę. Bozia dała mi jedno, ale zabrała drugie. Wydaje mi się, że na koniec bardzo dobre rzeczy wyrównują się z tymi złymi. Grałem w Eurolidze, byłem "na językach" wielu osób, ale jednocześnie nie byłem świadomy, żeby zrobić kolejny krok, jeszcze bardziej się rozwinąć. Wystarczało mi to, co osiągałem. Jednak po czasie większość sportowców analizuje i zastanawia się, co mogłoby zrobić inaczej. Czuję się spełniony i jeżeli będę miał przyjemność, to postaram się przestrzec i uświadomić innych przed błędami, które sam popełniłem.
– Z perspektywy czasu myśli pan teraz, że można było szybciej spróbować swoich sił w innej lidze?
– Myślę, że tak, natomiast nie możemy zapominać, że drużyna z Sopotu była wtedy tą na miarę europejskich. Nie miałem presji, chęci i nie zastanawiałem się nad tym, żeby wyjechać. W moim przypadku miałem dużo szczęścia, że trafiłem na czas, w którym pan Ryszard Krauze był sponsorem i mogliśmy grać z najlepszymi. Nie szukałem szansy wyjazdu. Jako 30-latek chwilę pograłem we Włoszech, ale było to zdecydowanie za późno. Każdy powinien traktować wyjazd za granicę, jako priorytet w sporcie. Zainteresowanie kogoś z zewnątrz dopiero nam pokazuje, że potencjał jest dostrzegany. Bycie w grupie osób wytypowanych do budowy zespołu poza Polską jest super wyróżnieniem.
– Era Prokomu może się jeszcze u nas powtórzyć?
– Bardzo bym sobie tego życzył, jednak nie ma za wielu takich mecenasów sportu w Polsce. Szczególnie w koszykówce, gdzie zainteresowanie kibiców, mediów, czy sponsorów jest nieadekwatne do naniesionych środków. Fajnie, gdyby coś się zmieniło, ale ostatnie lata pokazują, że nie do końca tak się dzieje. Wprowadzane są nowe przepisy, które nie do końca mają wpływ na oglądalność basketu w Polsce. Brakuje takich ludzi jak pan Ryszard Krauze. Szkoda, że wszystko tak się skończyło. Będę trzymał kciuki, żeby jakiś biznesmen lub wielka firma zainwestowali mnóstwo pieniędzy w naszą koszykówkę.
– Wyjątkowy mecz i rywal z Euroligi, którego najmocniej pan zapamiętał?
– Najwięcej krzywdy zrobił mi Qyntel Woods. Grał w Olympiakosie i nigdy nie zapomnę, jak w jednej z akcji, gdy my byliśmy w obronie i nie zamieniliśmy się kryciem. Stałem przy Woodsie, a on wtedy strasznie "niszczył" ludzi. Zawołał do swojego rozgrywającego, żeby podał mu piłkę, bo wydawało mu się, że ma "łosia" przed sobą. Utkwiło mi to mocno w pamięci. Zawsze starałem się wychodzić z założenia, że bez różnicy, jakie nazwisko będzie po drugiej stronie, to muszę wierzyć w swoje umiejętności. Były to dla mnie małe wojenki, z których raz wychodziłem zwycięsko, innym razem jako przegrany. Nigdy nie zastanawiałem się, co ktoś może zrobić, lecz myślałem, jak ja mogę przeciwko niemu zagrać. Mecz, który przychodzi mi do głowy to starcie z Efesem Stambuł. Przegraliśmy po dogrywce, ale zaprezentowałem się wtedy bardzo dobrze. Rzuciłem bodajże 20 punktów i było to dla mnie coś wielkiego. Efes też był wtedy wielki!
– Czuliście się wtedy wielkimi gwiazdami. Jak się zachowywaliście? Byliście bardziej niepokorni? Dużo imprezowaliście?
– Bycie "gwiazdą" zależy bardziej od osobowości. Miałem tę przyjemność, że nie spotkałem osób, które by się wywyższały. Grałem z ludźmi, którzy zarabiali milion euro za sezon. Ich zegarki kosztowały po sto tysięcy, a mimo to byli normalni. Najważniejsza jest osobowość ludzka, nie sportowca. To najważniejszy wyznacznik. Wychodziliśmy czasami na miasto, bo jesteśmy tylko i aż ludźmi. Mamy swoje potrzeby, ale to nie było nic abstrakcyjnego. Czasy, kiedy ktoś na kadrze Polski spożywał alkohol z talerzy po zupie już dawno minęły (śmiech).
– Zawieszenie za doping w 2004 roku miało duży wpływ na dalsze lata kariery?
– Była to przykra sytuacja nie tylko dla mnie, lecz dla drużyny i moich kibiców. Nigdy świadomie nie wziąłem środków, które spowodowałyby, że stałbym się lepszym sportowcem. Był to błąd życia i nie wstydzę się tego powiedzieć, bo wszyscy popełniamy błędy. Stało się to w 2004 roku. Teraz mamy 2021, a ja dalej gram zawodowo w koszykówkę. To pokazuje, że wyciągnąłem wnioski i nauczyłem się na swoich błędach. Mocno dostałem po głowie, ale dużo wyciągnąłem z tej sytuacji.
– Po tylu latach gry o najwyższe cele ciężko jest grać o utrzymanie w lidze?
– Zastanawiałem się nad tym, ale tak samo, jak walczyłem o mistrza, to powalczę o utrzymanie. Najważniejsze jest to, żeby zwyciężyć w każdym spotkaniu i dać jak najwięcej drużynie. Mieliśmy w tym sezonie wiele kontuzji. Polski skład miał możliwości, żeby powalczyć o coś więcej. Szkoda urazu Przemka Żołnierewicza i wielu innych rzeczy, które spowodowały, że rozmawiamy teraz o utrzymaniu.
– Co sprawia, że w wieku 41 lat nadal tak mocno kocha pan koszykówkę?
– Ogromna przyjemność, a także miłe słowa, które słyszę po dobrym spotkaniu z ust moich kolegów, którzy widzą mnie na co dzień. Wielokrotnie pokazują, że doceniają moją pracę. To dla mnie ogromne wyróżnienie, które mocno napędza każdego dnia. Tak samo, gdy słyszę, żebym grał jeszcze dwa lata i nie kończył kariery. To drobne rzeczy, które wpływają na moje samopoczucie. Zamknięcie koszykarskiego rozdziału będzie dla mnie i całej mojej rodziny ogromnym przeskokiem, na który muszę się już przygotowywać. Mam ciekawe plany na przyszłość. I tak o pięć lat wydłużyłem średnią sportowców. Pamiętam, gdy kiedyś Tomas Masiulis miał 34 lata i pomyślałem sobie, "co za dojrzały mężczyzna". Teraz sam mam 41 i nadal gram. Na wszystko przychodzi czas i trzeba się z tym liczyć.
– Jakie to plany na przyszłość?
– Moja rodzina bardzo mi pomaga i podsuwa mnóstwo ciekawych pomysłów. Całe życie kręciło się wokół koszykówki i tylko nią żyłem. Byłem zakochany w tym, co robię. Teraz mam wiedzę, a wszystkie sukcesy zbudowały w mojej głowie ciekawy obraz, jak powinna wyglądać drużyna. Dlaczego by nie spróbować tego zrealizować? Jest to jeden z pomysłów, które warto rozważyć. Są jeszcze inne poważniejsze. Finansowo można to połączyć. Żan Tabak powiedział mi niedawno "Filip, jak grasz, to graj jak najdłużej, ponieważ wszystko, co będziesz robił po koszykówce, będzie dużo trudniejsze". Mocno się nad tym zastanowiłem, bo bardzo cenię trenera Tabaka. To były ciekawe słowa. Trenerzy ogólnie mają niezwykle ciężką pracę. Zawodnicy przychodzą i wszystko jest przygotowane. Wcześniej ktoś musi to przygotować, zaplanować… Z drugiej strony jest to niezwykle interesujące i nakręcające.
– Ten sezon rzeczywiście będzie ostatnim, czy chciałby pan odejść od wcześniejszych deklaracji?
– Nigdy nie mów nigdy, to bardzo dobre i mądre powiedzenie. Rzeczywiście, myślę, że to byłoby najrozsądniejsze na ten moment. Jeżeli za dwa tygodnie przestanę grać, potem będę miał półroczną przerwę, chyba że od razu uda mi się zrobić coś innego. Żyjemy z dnia na dzień i zobaczymy, co przyniesie jutro. Na razie wszystko idzie w dobrym kierunku i nie chcę składać deklaracji.
– Czyli na początek marca 2021 roku nie można oficjalnie powiedzieć, że po tym sezonie kończy pan karierę?
– Oficjalnie absolutnie nie.
– Jedenaście medali mistrzostw Polski zajmuje szczególne miejsce w domu?
– Moja żona Barbara zrobiła mi prezent i przygotowała specjalną gablotkę, w której trzymam wszystkie medale. Jest to coś miłego. Medale są nagrodą, a celem było zwycięstwo w każdym kolejnym spotkaniu. To powodowało, że zdobywaliśmy trofea. One nie napędzały mnie do tego, żeby dalej grać w koszykówkę.
– Gdy miewał pan dołek i spoglądał na medale, to one nie dodawały mimo wszystko dodatkowego kopa?
– W moim przypadku nie, ale każdy jest inny. Dla mnie nie musiały to być medale, ale przykładowo dźwięk głośnego samochodu. Trudne chwile są zawsze. W każdym sezonie przychodzi kryzys, ale najważniejsze, żeby szybko się z niego wygrzebać. Myślę, że przez te wszystkie lata prezentowałem niezły poziom i jakoś sobie radziłem.
– Jest pan trochę nietypowym sportowcem, skoro medale i trofea nie są najważniejsze.
– Są ważne, ale to tylko nagroda za ciężką pracę i treningi. Medale nie są priorytetem, ale gdyby nie one, to zapewne byśmy nie rozmawiali. Byłbym anonimową osobą. Miałem predyspozycje, dobrych kolegów, wybory, kluby. Wszystko złożyło się w jedną całość.
– Które mistrzostwo cieszy najmocniej?
– Zdecydowanie MVP finałów i tytuł z PGE Turowem Zgorzelec. Przyszedłem do innego klubu w kraju. Od czasów Prokomu Trefla zawsze z nim rywalizowałem. Był Saso Filipovski i potem mnóstwo innych znakomitych szkoleniowców. Wcześniej nie udawało im się wyrwać nam, czyli Prokomowi mistrzostwa. Cieszyłem się, że wygraliśmy historyczny tytuł, a moja forma eksplodowała. To wielkie wyróżnienie.
– Teraz gdy patrzy pan na losy Turowa, to kręci się łezka w oku?
– Niestety, takie są realia w kraju. Mieliśmy mnóstwo podobnych ośrodków. Między innymi Bobry Bytom i wtedy całe południe Polski było silne koszykarsko. Potem wszystko się zmieniło. Szkoda też, że Toruniowi się słabo poukładało, ale chłopaki grają i pokazują klasę.
– Na koniec zapytam, co o swojej pięknej karierze pomyśli Filip Dylewicz, siedząc w fotelu pierwszego dnia po jej zakończeniu?
– Będę z siebie dumny, spełniony, zadowolony, wniebowzięty i uskrzydlony. Osiągnąłem wszystko, co mogłem osiągnąć w Polsce, a do tego zostałem sobą. To jest najważniejsze.
85 - 67
WKS Śląsk Wrocław
104 - 109
Trefl Sopot
85 - 92
MKS Dąbrowa Górnicza
73 - 70
King Szczecin
84 - 92
Anwil Włocławek
97 - 82
Enea Abramczyk Astoria Bydgoszcz
73 - 102
Tasomix Rosiek Stal Ostrów Wielkopolski
81 - 104
Energa Icon Sea Czarni Słupsk
84 - 86
Polski Cukier Start Lublin
58 - 62
Anwil Włocławek
Kliknij "Akceptuję i przechodzę do serwisu", aby wyrazić zgody na korzystanie z technologii automatycznego śledzenia i zbierania danych, dostęp do informacji na Twoim urządzeniu końcowym i ich przechowywanie oraz na przetwarzanie Twoich danych osobowych przez nas, czyli Telewizję Polską S.A. w likwidacji (zwaną dalej również „TVP”), Zaufanych Partnerów z IAB* (960 firm) oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP (88 firm), w celach marketingowych (w tym do zautomatyzowanego dopasowania reklam do Twoich zainteresowań i mierzenia ich skuteczności) i pozostałych, które wskazujemy poniżej, a także zgody na udostępnianie przez nas identyfikatora PPID do Google.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie naszych poszczególnych serwisów zwanych dalej „Portalem”, w tym informacje zapisywane za pomocą technologii takich jak: pliki cookie, sygnalizatory WWW lub innych podobnych technologii umożliwiających świadczenie dopasowanych i bezpiecznych usług, personalizację treści oraz reklam, udostępnianie funkcji mediów społecznościowych oraz analizowanie ruchu w Internecie.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie poszczególnych serwisów na Portalu, takie jak adresy IP, identyfikatory Twoich urządzeń końcowych i identyfikatory plików cookie, informacje o Twoich wyszukiwaniach w serwisach Portalu czy historia odwiedzin będą przetwarzane przez TVP, Zaufanych Partnerów z IAB oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP dla realizacji następujących celów i funkcji: przechowywania informacji na urządzeniu lub dostęp do nich, wyboru podstawowych reklam, wyboru spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych treści, wyboru spersonalizowanych treści, pomiaru wydajności reklam, pomiaru wydajności treści, stosowania badań rynkowych w celu generowania opinii odbiorców, opracowywania i ulepszania produktów, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, technicznego dostarczania reklam lub treści, dopasowywania i połączenia źródeł danych offline, łączenia różnych urządzeń, użycia dokładnych danych geolokalizacyjnych, odbierania i wykorzystywania automatycznie wysłanej charakterystyki urządzenia do identyfikacji.
Powyższe cele i funkcje przetwarzania szczegółowo opisujemy w Ustawieniach Zaawansowanych.
Zgoda jest dobrowolna i możesz ją w dowolnym momencie wycofać w Ustawieniach Zaawansowanych lub klikając w „Moje zgody”.
Ponadto masz prawo żądania dostępu, sprostowania, usunięcia, przenoszenia, wniesienia sprzeciwu lub ograniczenia przetwarzania danych oraz wniesienia skargi do UODO.
Dane osobowe użytkownika przetwarzane przez TVP lub Zaufanych Partnerów z IAB* oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP mogą być przetwarzane zarówno na podstawie zgody użytkownika jak również w oparciu o uzasadniony interes, czyli bez konieczności uzyskania zgody. TVP przetwarza dane użytkowników na podstawie prawnie uzasadnionego interesu wyłącznie w sytuacjach, kiedy jest to konieczne dla prawidłowego świadczenia usługi Portalu, tj. utrzymania i wsparcia technicznego Portalu, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, dokonywania pomiarów statystycznych niezbędnych dla prawidłowego funkcjonowania Portalu. Na Portalu wykorzystywane są również usługi Google (np. Google Analytics, Google Ad Manager) w celach analitycznych, statystycznych, reklamowych i marketingowych. Szczegółowe informacje na temat przetwarzania Twoich danych oraz realizacji Twoich praw związanych z przetwarzaniem danych znajdują się w Polityce Prywatności.