Hertha chce być wielka, grać w pucharach, walczyć o mistrzostwo kraju i uczynić Berlin jednym z najmocniejszych ośrodków piłkarskich w Europie. Ale zanim to się stanie – o ile w ogóle kiedykolwiek się stanie – najpierw musi utrzymać się w Bundeslidze, co wcale takie proste nie jest. I to nawet mimo 300 milionów euro zainwestowanych w klub w ostatnich kilkunastu miesiącach.
SZALONY BIZNESMEN ZA STERAMI
Ze świecą szukać można śmiałka, który porwałby się na takie szaleństwo. Zasady rządzące Bundesligą są bowiem bezlitosne i nie ma furtki, z której mógłby skorzystać jakikolwiek milioner, chcący zrealizować kaprys i kupić klub w Niemczech. Można pojechać z walizką pieniędzy do Francji, Anglii, Hiszpanii czy Włoch, dogadać się, wypuścić kilka przelewów, obiecać złote góry, po czym zyskać autonomię w nowym miejscu i suwerennie podejmować decyzje. Przy odrobinie szczęścia i zbagatelizowaniu oburzenia wściekłych kibiców krezus mógłby nawet zmienić barwy i klubowy herb, nazwać stadion własnym imieniem, a w zarządzie umieścić, córkę, wuja i stryja. Ale nie w Bundeslidze. Tam owszem, można wpompować w wybrany przez siebie klub pieniądze, można zasilić jego konto nawet bilionem dolarów, wykupić większość jego akcji, ale przewagi głosów w zarządzie nie uzyska się żadną sumą. W praktyce więc to misja nieco szalona i karkołomna, bo w skrócie ogranicza się do bycia sponsorem. Dofinansowywania, kupowania nowych piłkarzy, pokrywania ich pensji, ale bez kluczowego głosu podczas zebrań zarządu. Tak działa zasada 50+1.
Ale Lars Windhorst nigdy nie walczył o to, by zerwać z łatką szaleńca, bo i jego życie nie idzie normalnymi torami. Jako nastolatek rzucił szkołę i założył własny interes, już po roku obracał milionami marek i przyjął propozycję niemieckiego kanclerza, który zaprosił go na delegację biznesową do Wietnamu. Chłopakowi w Azji spodobało się na tyle, że wkrótce przeprowadził się do Hongkongu, a w Wietnamie postanowił zbudować drapacz chmur i nazwać go swoim nazwiskiem. W kolejnych latach lawirował: raz był obrzydliwie bogaty, raz chylił się ku bankructwu. W końcu jego firma upadła, a on nie tyle został bez grosza przy duszy, co miał na koncie kilkadziesiąt milionów euro debetu. Ale i z tego się wykaraskał, znów stał się niezwykle zamożny, choć w międzyczasie ledwo uszedł z życiem po tym, jak jego prywatny helikopter uderzył w mur podczas lądowania w Kazachstanie. Gdy znów ugruntował pozycję w świecie biznesu, postanowił, że wejdzie do świata piłki.
W 2019 roku przelał na konto Herthy 224 miliony euro, w kolejnym roku 64,5 miliona euro, a do końca czerwca ma zasilić stołeczną kasę jeszcze nieco ponad 85 milionami, co oznacza, że na przestrzeni dwóch lat wyłoży 374 miliony z portfela, by zainwestować w piłkarski projekt. W projekt, o którym wypowiadał się jak dotąd chętnie i w samych superlatywach, o którym mówił, że wkrótce może stać się wizytówką niemieckiej stolicy, sportowym poziomem dorównać Madrytowi oraz Paryżowi i generować ogromne zyski. I wobec którego zdecydował się być sponsorem, mieć większość akcji, lecz nie mieć prawa głosu przez brak przewagi w zarządzie. Z zapowiadanego "Big City Club" jest jednak jak na razie tylko "big", ale rozczarowanie.
WYGRANA NA LOTERII
Mieć pieniądze to jedno, ale umieć je wydawać – drugie. Pewien dyrektor sportowy powiedział nawet kiedyś, że najtrudniej z nich korzystać, gdy... właśnie je się ma. Od nadmiaru gotówki na klubowym koncie dostać można tylko zawrotów głowy i stresu, bo wraz z liczbą zer po przecinku zwiększa się też ryzyko. Gdy kupuje się piłkarzy za kilkaset tysięcy, może za kilka milionów – wpadki bywają tolerowane. Ale gdy wydaje się na jednego czy drugiego sumę kilka razy większą – wtedy już pomylić się głupio.
W latach przed Windhorstem Hertha płaciła za piłkarzy skromnie. Ondrej Duda kosztował ich pięć lat temu nieco ponad 4 miliony, Alexander Esswein 2,5. Rok wcześniej najdroższym nabytkiem był Vladimir Darida z Freiburga (3,8 miliona), kadrę uzupełniono też Niklasem Starkiem (3 miliony). Poszaleli działacze Starej Damy latem 2014 roku, gdy na Valentina Stockera, Juliana Schiebera, Salomona Kalou, Tolgę Cigericiego, Roya Beerensa, Pera Ciljana Skjelbreda, Jensa Hegelera, Marvina Plattenhardta i Genkiego Haraguchiego wydano razem aż 14,5 miliona. Ale w końcu można było sobie na to pozwolić, skoro transfery Adriana Ramosa do BVB i Pierre-Michela Lasoggi do HSV dały klubowi aż 18 milionów zarobku. Rekordowe wzmocnienia Valentina Lazaro z Salzburga (10,5 mln) i Daviego Selke z Lipska (8 mln) zbilansowały z kolei odejścia wyróżniających się John-Anthony'ego Brooksa (17 mln) i Mitchella Weisera (12 mln). Jak zatem widać, szału nie było. Czasem pozwolono sobie na droższy transfer, ale to tylko wtedy, gdy odejście któregoś z filarów gwarantowało jeszcze większy zarobek.
Windhorst odkręcił kurek z pieniędzmi i rozpoczęło się szaleństwo. W niczym nie przypominało to jednak wyjścia do marketu z listą rzeczy potrzebnych do kupienia. To była raczej wygrana na loterii, po której szczęśliwy zwycięzca wpadł do salonu samochodowego, wskazał palcem na pierwsze kilka aut i bez pytania o koszty podpisał umowę zakupu. Co więc z tego, że w jednym oknie zapłacono 10 milionów za typowego defensywnego pomocnika (Santiago Ascacibar), skoro po chwili kupiono drugiego typowego defensywnego pomocnika za 25 milionów (Lucas Tousart)? Czy zastanowiono się nad sensem płacenia podobnej sumy za Krzysztofa Piątka i czy widzimisię Juergena Klinsmanna było elementem długofalowej wizji? W jakiej roli widziano Dodiego Lukebakio, który kosztował 20 milionów, a teraz trudno powiedzieć, czy jest skrzydłowym, napastnikiem, rozgrywającym czy rezerwowym? Na przestrzeni dwóch letnich okienek transferowych Stara Dama wydała 150 milionów na nowych piłkarzy, ale nawet przez chwilę nie pomyślała, czy ci piłkarze są zespołowi potrzebni i czy będą pasowali do koncepcji. Strzelał w Genoi i Milanie? Bierzemy. Błysnął w Lipsku? Dawać go. Miał fajny sezon w Fortunie? Pewnie, licytujmy. A może wychował się w Lyonie i pochodzi z kraju mistrzów świata? Tym lepiej!
FACEBOOKOWE POŻEGNANIE
Przed laty już RB Lipsk przekonał się o tym, że istnieje zasadnicza różnica między posiadaniem pieniędzy i umiejętnością ich wydawania. Kto wie, być może do dziś nie potrafiłby przebić się do najwyższych klas rozgrywkowych w Niemczech, gdyby wciąż kontynuował politykę ściągania piłkarzy podstarzałych i oferowania im niebotycznych jak na warunki niższych lig pieniędzy. Potrzeba było dopiero Ralfa Rangnicka, by ten rozpisał długofalową wizję rozwoju, wprowadził sztywne zasady i wymagał trzymania się ich. Już na starcie postanowił oprzeć drużynę na graczach młodych i utalentowanych, których będzie można sprzedać z zyskiem. Ustalił górny limit finansowy, którego dotknąć można, oferując klubowi kasę za kartę zawodnika i samemu zainteresowanemu pensję. Narzucił nawet wymagania dotyczące wieku gracza, z czego do dziś zbierają owoce. Rangnicka w Lipsku już nie ma, za chwilę będzie prawdopodobnie w Schalke, ale RB wciąż jest czołowym zespołem Bundesligi i walczy z Bayernem Monachium o mistrzostwo.
Takiej koncepcji zabrakło w Berlinie, więc wydane dotychczas niemal 300 milionów (a wkrótce prawie 400) nie przyniosło wyników sportowych. Zamiast zatrudnić poważnego trenera i dyrektora sportowego, usystematyzować struktury i zaplanować sposób wydawania pieniędzy, działano po omacku. Skoro po zwolnieniu w 2019 roku Pala Dardaia nie udało się przekonać żadnego z potencjalnych następców, sięgnięto po osiągającego przeciętne wyniki z rezerwami Ante Covicia. Chorwat po kilku miesiącach stracił pracę, a oczarowany amerykańską bajerą Klinsmanna Windhorst zdecydował się, że to w jego ręce powierzy życie klubu. A był oczarowany do tego stopnia, że pozwolił mu decydować nie tylko o taktyce i intensywności treningów, ale też o transferach i życiu codziennym. Nie zadrżała mu ręka, gdy 56-latek wymarzył sobie Piątka, nie mrugnął nawet okiem, gdy Niemiec wskazywał kolejne nazwiska. Po zwolnieniu Covicia uczynił go trenerem, jakby zupełnie zapominając, że w Europie "Klinsi" nie trenował od dekady, a i tamta przygoda okazała się wielką klapą.
W lutym ubiegłego roku trener pożegnał się z klubem za pośrednictwem Facebooka, gdzie ogłosił, że w sumie to ma już dość tego wszystkiego i wraca do USA. Jego obowiązki przejął Alexander Nouri, ale tylko na cztery mecze, bo wkrótce zastąpił go Bruno Labbadia. Utrzymał Starą Damę w lidze, lecz w tym sezonie nie szło mu już tak dobrze i w styczniu się z nim pożegnano. Na stanowisko szkoleniowca powrócił po paru latach Dardai, czyli piąty trener Herthy w trakcie 2-letniej kadencji Windhorsta. A wszystko wskazuje na to, że – bez względu na rezultat tego sezonu – popracuje tylko do lata, więc w lipcu drużynę weźme już szósty szkoleniowiec. Nie ma co się czarować, pewnie znów wybrany metodą losowania.
ALTERNATYWNA WIZYTÓWKA BERLINA
Być może takiego zamieszania na stołku trenerskim by nie było, gdyby klub miał przejrzyste i sensowne struktury w zarządzie. Członkowie rady nadzorczej zmieniają się jednak niemal równie często, co skoczkowie na belce podczas przeciętnego weekendowego konkursu. W maju ogłoszono, że miejsce w zarządzie zajmą agent Marc Kosicke i telewizyjny ekspert Jens Lehmann. Wkrótce zmienił się też prezes, niedługo później zwolniono rządzącego od wielu lat dyrektora sportowego Michaela Preetza i tymczasowo zastąpiono go Arne Friedrichem. Czy Kosicke i Lehmann to kompetetni ludzie? Być może, ale trudno powiedzieć, czy akurat na takich stanowiskach. Ten pierwszy to w końcu wzięty na rynku menedżer, który od kilku dni przesiaduje w siedzibie niemieckiego klubu, ale tego nie z Berlina a z Gelsenkirchen. Reprezentuje bowiem interesy Rangnicka, który flirtuje z Schalke, więc czasu na gaszenie pożaru w Hercie ma niewiele. Legendarny bramkarz nigdy z kolei takiej funkcji nie pełnił, uchodził raczej za kontrowersyjnego emerytowanego zawodnika i barwnego eksperta telewizyjnego. Czasem i tacy okazują się znakomitymi praktykami, ale najwyraźniej to nie jest ten przypadek.
Łapiąc się mowy korporacyjnej, Starej Damie brakuje zatem know-how. Chcą być wielcy i mają ku temu podstawy. Berlin to jedna z najbardziej zaniedbanych stolic piłkarskich na świecie, a przecież ma klub z tradycjami, mogący pomieścić ponad 70 tysięcy kibiców stadion, bardzo dużo pieniędzy, już kilku świetnych piłkarzy, zainteresowanie sponsorów, zamożnego i pełnego zapału inwestora. Nie ma jednak ludzi i wiedzy, która pozwoliłaby siąść przy biurku, rozpisać precyzyjny plan, przeanalizować problemy i wyciągnąć z nich logiczne wnioski. Przed sezonem zapowiadali w Berlinie, że najwyższy czas by tak wielkie miasto miało reprezentanta w pucharach. I rzeczywiście, wkrótce może go mieć. Malutki Union, ze stadionem umiejscowionym na skraju lasu, ze skromnymi możliwościami finansowymi i trzema stojącymi trybunami dla najbardziej zagorzałych fanatyków, traci tylko dwa punkty do strefy pucharowej. Goli nie strzela ściągnięty za 25 milionów Piątek a wypożyczony z Liverpoolu Taiwo Awoniyi. Ataków rywali nie rozbija wart tyle co Polak Toussart, tylko wyceniany na 4 miliony Grischa Proemel. Nie ma medialnego sponsora, pompki i wymienianych taśmowo trenerów. Są skromne nakłady i Urs Fischer, który trafił do klubu trzy lata temu po przygodzie z FC Basel, awansował do Bundesligi, utrzymał się w niej, a teraz może jeszcze wejść do Ligi Europy.
Czy Hertha utrzyma się w Bundeslidze? Wcale nie trzeba być tego pewnym. Na 9 meczów przed końcem jest na miejscu barażowym, do bezpiecznego ma punkt straty. Piłkarsko lepiej wygląda jednak zarówno będąca przed nią Arminia Bielefeld, jak i goniące ją FSV Mainz. Starej Damie sprzyja jednak terminarz, bo grała już właściwie ze wszystkimi najlepszymi drużynami i teraz na rozkładzie ma głównie te ze środka lub z dołu tabeli. Poza tym wciąż trudno uwierzyć, że nagromadzenie tak wielu ciekawych zawodników okazałoby się niewystarczające do uniknięcia spadku. Ale kategorycznie takiego scenariusza wykluczyć nie wolno...