Mało kto pamięta, że w sezonie 1990/91 Legia Warszawa zajęła dziewiąte miejsce w ekstraklasie. Wyobraźnię pochłonął raczej Puchar Zdobywców Pucharów. Pamięć po meczach z Sampdorią wciąż jest żywa. 20 marca 2021 roku mija 30 lat od wyeliminowania drużyny z Genui przez Wojskowych oraz awansu do półfinału wspomnianych rozgrywek.
Piłkarze Vujadina Boskova zmierzali w Serie A po scudetto. Sezon 1990/91 zakończyli zresztą na czele, mając pięć punktów przewagi nad Milanem. Gianluca Pagliuca, Marco Lanna, Pietro Vierchowood, Moreno Mannini, Toninho Cerezo, Fausto Pari, Giuseppe Dossena, Oleksij Mychajłyczenko, Attilio Lombardo, Roberto Mancini, Gianluca Vialli – te nazwiska wywoływały dreszcz emocji w całej Italii, a także na Starym Kontynencie. Na ławce rezerwowych znajdował się też m. in. Srecko Katanec. Byli to obrońcy Pucharu Zdobywców Pucharów, którzy pokonali w 1990 roku Anderlecht. Vialli strzelał wówczas dwa gole w dogrywce, które otworzyły drogę do trofeum. Z kolei Mancini zostawał najlepszym strzelcem całej drużyny.
Wyzwanie w europejskich pucharach podjął jednak właściwy człowiek. Szkoleniowcem Legii był wówczas Władysław Stachurski. To on pamiętał – z perspektywy zawodniczej – awans do półfinału Pucharu Europy z 1970 roku. Grał przeciwko Feyenoordowi, a miał zmierzyć się z Sampdorią już jako trener. I już pierwsze spotkanie, które odbyło 6 kwietnia się na stadionie Legii przyniosło wygraną 1:0 "Wojskowym" po golu Dariusza Czykiera. Na termin dwa tygodnie później zaplanowany został rewanż.
– Już kiedy wylosowaliśmy Sampdorię, był to dla nas lekki szok – wspomina w rozmowie z TVPSPORT.PL Jacek Sobczak. – Grali tam fantastyczni piłkarze. Myśleliśmy, że będzie ciężko. Tymczasem nakręcił nas mocno trener Stachurski. Powtarzał, że przyjechali tacy sami zawodnicy, jak my, tylko oni więcej zarabiają. Jechaliśmy na rewanż bez poczucia obawy. Wiedzieliśmy, że nawet jeśli odpadniemy, to i tak zaszliśmy do naprawdę dalekiej fazy – dodał.
Legia wyszła na spotkanie w zestawieniu: Maciej Szczęsny – Piotr Czachowski, Arkadiusz Gmur, Dariusz Kubicki – Leszek Pisz, Krzysztof Iwanicki, Jacek Sobczak, Dariusz Czykier – Jacek Bąk, Jacek Cyzio, Wojciech Kowalczyk. Kluczowym piłkarzem tamtego meczu mógł się bez trudu nazwać wówczas Kowalczyk, którego staż w Legii wynosił wtedy… cztery miesiące. Trafił do drużyny z Łazienkowskiej w listopadzie 1990 roku. A w marcu strzelił dwa gole drużynie, która w sezonie 1991/92 miała mierzyć się w finale Pucharu Europy z ukochaną ekipą Kowala, czyli Barceloną. Nie Roberto Mancini, nie Gianluca Vialli, ale 18-latek z Bródna stał się "królem Genui". Tak zresztą brzmi też rozdział książki "Kowal. Prawdziwa historia", którą napastnik napisał razem z Krzysztofem Stanowskim.
– Szczęście, że mecz z Sampdorią przyszedł tak szybko. (…) Od tamtego czasu stanowiłem ważne ogniwo drużyny. Sprzęt jeszcze przez jakiś czas za starszych kolegów nosiłem, ale… już niezbyt długo. Pamiętam, że nawet w Genui targałem torby. Skoro taki Leszek Pisz ich nie wziął, to było dla mnie jasne, że się po nie wróci. Ale po jakimś czasie, gdy widziałem stojącą torbę, mówiłem: O, torba stoi! Inni młodzi musieli się zreflektować, że przecież noszenie sprzętu mogłoby źle wpłynąć na moją meczową formę. A gdyby ktoś się notorycznie nie domyślał, to by pewnie nie grał – wspominał w autobiografii.
Był na tyle pewny siebie, że po wylosowaniu Manchesteru United w fazie półfinałowej zupełnie nie bał się starcia z przyszłym dominatorem Premier League. – Skoro byłem taki bezczelny, że dokopałem Sampdorii, to teraz nie mogłem bać się losowania – opowiadał Kowalczyk. Podobne nastroje mieli jego starsi koledzy z zespołu. – Widać było, że premie za Sampdorię troszkę uszczupliły budżet, a wzmogły wiarę w umiejętności zespołu – dodawał.
Pierwszego gola w Genui strzelił w okolicznościach, które powinny wzmóc poczucie wstydu wśród Włochów. Piłkę zagrano z piątego metra, pojedynek główkowy wygrał Jacek Cyzio, a Kowalczyk tylko na taką okazję czekał. Zabrał się z futbolówką, pobiegł do lewej strony, uderzył w kierunku dalszego słupka i w dziewiętnastej minucie piłkarska Genua była w szoku. Oto człowiek, który jeszcze pół roku wcześniej grał w Polonezie Warszawa, właśnie miał szansę upokorzyć jedną z najlepszych ekip Serie A.
W drugiej połowie Legia trafiła do siatki po raz drugi. Znów uczynił to Kowalczyk, który wraz z Jackiem Cyzią wbiegli w pole karne. Piłka minęła tego ostatniego, a wylądowała pod nogami tego pierwszego. Była 55. minuta. Sytuacja wzbudziła kontrowersje z powodu zagrania ręką, które później napastnik tłumaczył brakiem rozmyślności. Legioniści czuli, że są blisko. Gol Czykiera plus dwa trafienia Kowalczyka, 3:0 w dwumeczu – nie było trudną sztuką popaść w euforię. A poza United, w półfinałach czekały też wspomniana już Barcelona oraz Juventus.
Łatwo było się cieszyć z rezultatu. Problem warszawian polegał na tym, że od tej pory Włosi zaczęli atakować tak intensywnie, że można było nie nadążyć. Uciekali się nawet do niezbyt przepisowych zagrań. Kopali, atakowali piszczele, deptali, nie mieli skrupułów. Równie dobrze mogli tamtego dnia wstąpić do oktagonu i też by się w nim sprawdzili. – Zaczęli grać ostro już po golu na 1:0. Kopnęli z tyłu Jacka Cyzię, a sędzia nie zauważył niczego. Gra zrobiła się brutalna. Tego może nie było cały czas widać w przekazie telewizyjnym, ale my to czuliśmy. Czuliśmy, jak nas kopią, szczypią. Robiło się nieprzyjemnie. W Warszawie nie było aż tak źle, mecz w Genui wspominam akurat jako jeden z najbrutalniejszych, w jakich grałem – wspomina Sobczak. Swoje dołożyli też fani Sampdorii. Odrzucili podarowane przez legionistów szaliki, rzucali Polaków monetami. Żółte kartki tymczasem oglądali… piłkarze z Warszawy. Otrzymali je Szczęsny, Kubicki oraz Bąk.
Słabość legionistów zaczęła być widoczna dopiero później, ale wynikała już bardziej z fizycznego zmęczenia. Z boiska musiał zejść Bąk, którego zastąpił Marek Jóźwiak. Uczynił to już po stracie gola na 1:2, którego strzelił Mancini. Vialli też musiał dorzucić swoje trzy grosze, kiedy trafił na 2:2 w 88. minucie. To był ten moment, od którego mecz potoczył aż nazbyt dynamicznie dla Macieja Szczęsnego. Wiedział on, że przeciwnik musiał strzelić trzy gole, aby awansować. Przepuścił jednego, przyznając się, że uczynił to ze swojej winy.
Nie chciał jednak ustąpić Manciniemu. Uderzony kolanem w plecy bramkarz widział, jak Włoch wyrywa mu piłkę. Szczęsny miał pecha do tego typu sytuacji. Wcześniej w Genui oberwał z trybun wspominaną monetą, którą cisnął jeden z kibiców. A po latach w meczu Legii z Widzewem decydującym o mistrzostwie Polski Cezary Kucharski nadepnął mu na nogę, powodując krwiaki. Sprowokowany przez Manciniego Szczęsny próbował uderzyć napastnika. Sędzia Wieland Ziller chciał odzyskać kontrolę nad meczem. Pokazał Polakowi drugą żółtą kartkę. Na murawie nie mógł pojawić się jednak rezerwowy bramkarz, Zbigniew Robakiewicz. Stachurski wykorzystał wszystkie zmiany.
Amok, w jaki wpadł asystent trenera, Ryszard Kosiński był nie do opisania. Widząc, że rękawice zakłada Cyzio pobiegł na boisko, po czym polecił przekazać strój bramkarski Jóźwiakowi. – Marek dograł spotkanie jako golkiper. Po meczu się chwalił, że jest najlepszym bramkarzem w Serie A, bo nie puścił żadnego gola – śmieje się dzisiaj Jacek Sobczak.
Inną śmieszną historią była tak, która dotyczyła przylotu warszawskiej drużyny na lotnisko. Jeden z młodych dziennikarzy miał podpytać się o to, który z wysiadających to Kowalczyk. Starszy redaktor w ramach żartu wskazał mu na Szczęsnego. Nieświadomy "wkrętki", podszedł do bramkarza i powiedział: "Gratuluję dwóch bramek!". Jak można się domyślić, rozmowa nie przerodziła się w dłuższą konwersację. Młody człowiek usłyszał w znaczący sposób, że ma sobie pójść.
Legioniści dotrwali do końca meczu, zremisowali 2:2, a w dwumeczu byli lepsi o jednego gola.
Po meczu do zawodników Legii przyszedł tylko jeden z rywali. Był nim Vialli, który podziękował warszawianom za grę, po czym wsiadł w taksówkę i odjechał ze Stadio Luigi Ferraris. Mancini swoje chamstwo przeniósł też poza boisko. – Na boisku Vialli był względem nas ostry. Ale później zachował się jak dżentelmen. Podał nam rękę, docenił nasze starania i ten wynik – mówi TVPSPORT.PL Sobczak.
A w półfinale miał już czekać Manchester United.
Zmagania jednak nie poszły już po myśli Legii, która w dwumeczu okazała się gorsza od Czerwonych Diabłów, późniejszych zdobywców Pucharu Zdobywców Pucharów, a także triumfatora Superpucharu Europy.