| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa
Podczas kariery imponował nieustępliwością, o czym przekonał się choćby Alan Shearer. W "Zapomnianych życiorysach" przypominamy sylwetkę Zbigniewa Mandziejewicza – ikony wrocławskiego Śląska i uczestnika Ligi Mistrzów w barwach Legii Warszawa w sezonie 1994/95.
– Sebastian Piątkowski, TVP Sport : – Dołożę starań, by ten chłodny wieczór upłynął nam w miłej atmosferze.
Zbigniew Mandziejewicz: – Wszystko zależy od tego, jakie przygotował pan pytania.
– Ciekawie się zaczyna! Kilka miesięcy temu na dzień dobry usłyszałem podobne słowa Henryka Wawrowskiego.
– A niedawno rozmawiał pan z Januszem Kupcewiczem. Gdzie mnie do piłkarzy tej klasy?
– Przesadna skromność. 342 spotkania w ekstraklasie, dwukrotne mistrzostwo Polski i ćwierćfinał Ligi Mistrzów to niebagatelne osiągnięcia.
– Coś jest na rzeczy. Żartujemy sobie, ale chyba przygodę z piłką mogę rzeczywiście zaliczyć do udanych.
– Przygodę? I mówi to ktoś, kto walczył jak równy z równym z Alanem Shear’em i Chrisem Sutton’em? Daj Boże każdemu podobną przygodę. To była udana kariera!
– Ale wie pan, akurat z nimi miałem naprawdę ciężko…
– Nie wątpię. Ale i wy dobrze graliście w piłkę.
– Oczywiście, nie będę zaprzeczał. A wszystko zaczęło się na podwórku, od wielogodzinnego odbijania piłki i gry z kolegami. Piłkarzy z mego pokolenia zwykłem nazywać samoukami. Przecież każdą wolną chwilę spędzaliśmy na boisku, bez niezrozumiałych dla mnie rozrywek jak telefon, komputer i Internet. Graliśmy na boiskach o różnej nawierzchni, w różnych porach dnia. Nawet, gdy niektórzy udawali się do szkoły w godzinach popołudniowych, to spotykaliśmy się wczesnym rankiem. A dziś? Orliki, akademie, profesjonalizm od najmłodszych lat. Imponuje mi Akademia Legii, bo uważam, że w każdym szanującym się klubie trzeba położyć nacisk na pracę z wychowankami. Oby jak najwięcej takich ośrodków!
– Praca z młodzieżą to podstawa.
– Naturalnie. Nie ma innej drogi. Wzmacnianie składu piłkarzami z zagranicy jest oczywiście jak najbardziej wskazane, ale zachowajmy jednak umiar i sprowadzajmy tylko piłkarzy o wysokich umiejętnościach.
– Takich jak Radovic i Ljuboja w bliskiej panu Legii. Chodzi o to, by obcokrajowcy podnieśli poziom naszej ligi, bo przeciętniaków z zagranicy mamy pod dostatkiem.
– Otóż to. Niektórych człowiek nawet nie zna, jest ich bowiem zdecydowanie za dużo. Po stokroć wolałbym dawać szansę wychowankom, rzucać ich na głęboką wodę i obserwować rozwój. U nas niestety jest inaczej – młody, który kończy wiek juniora zmienia klub i przenosi się od razu o kilka klas niżej.
Podoba mi się pomysł Zbigniewa Bońka i wymóg, by w każdej drużynie grał młodzieżowiec. Chwała prezesowi za tę decyzję, procentującą podnoszeniem poziomu w lidze, a także w poszczególnych reprezentacjach naszego kraju.
Życzyłbym sobie, abyśmy zaznaczyli obecność w europejskich pucharach, ale jak pan doskonale wie, z tym jest trudno.
– Niestety. Mamy podobny pogląd na tak zwanych stranierich.
– Cóż, trochę może i ponarzekaliśmy, ale przecież stwierdzamy fakty. Choć z drugiej strony, pesymizm nie zawsze jest wskazany. Patrzę na sytuację w Śląsku.
Chłopcom zdarzają się słabsze mecze, a tutejsi dziennikarze bezustannie ich krytykują. Chyba nie na tym to wszystko polega? Przydałaby się odrobina obiektywizmu.
– Dziennikarstwo pogarsza się w zawrotnym tempie. Media społecznościowe spłycają osąd, który musi być szybki, "na już", niekoniecznie z zachowaniem poprawności językowej. Zresztą, żeby daleko nie szukać – gdyby w czasach pańskiej kariery istniały te wszystkie portale, to po porażce w Trondheim 0:4 zostalibyście odsądzeni od czci i wiary. Legijny Twitter nie dałby wam spokoju, co więcej, miałby do tego pełne prawo. To znak czasów.
– Zgadza się. Szybko się to wszystko zmienia, ani się człowiek obejrzy, a już idzie nowe. A co do tego meczu, to za bardzo nam nie wyszedł. Ale mieliśmy w Norwegii sytuacje, choć wynik może sugerować co innego. Jeszcze przy 0:0 dobrej szansy nie wykorzystał Podbrożny, a momentami to Legia była stroną przeważającą.
To trochę tak, jak w przypadku spotkania z IFK. Prasa szwedzka potraktowała swych piłkarzy bardzo ostro, wypominając obecność w składzie bodaj ośmiu ówczesnych kadrowiczów! Pewni swego gospodarze zorganizowali mecz na małym obiekcie, choć spodziewaliśmy się, że zagramy na Rasundzie. Spotkała ich niemiła niespodzianka. Rozumiem – tak to wszystko działa i nie zmienimy świata. Mimo wszystko uważam, że pisząc o klubie ze swego miasta należałoby wykazać więcej przychylności. Krytykujmy błędy i niewłaściwe posunięcia. Jak najbardziej, byle z umiarem.
– A którzy "wojskowi" są panu bliżsi? Z Wrocławia czy z Warszawy?
– W Śląsku grałem przez 10 lat. Sam pan chyba rozumie?
A jeśli chodzi o Legię, to miałem trafić na Łazienkowską w pakiecie z Waldkiem Tęsiorowskim.
– Pierwsze słyszę.
– Tak było. Braliśmy udział w specyficznych rozgrywkach. Były to mistrzostwa świata drużyn wojskowych, w których całkiem przyzwoicie nam poszło. Wygraliśmy mecz w Bułgarii, następnie kolejny, już w Warszawie i uzyskaliśmy awans do finałowego turnieju .
– Chyba już wiem o co chodzi. Finałowe rozgrywki były w Afryce, bodajże w Libii?
– W Maroku.
– Racja. Piłkarze Zawiszy pokazywali mi zdjęcia. A w bramce stał Krystyn Hilscher, właśnie z Bydgoszczy.
– Tak, wszystko się zgadza. Na ten turniej poleciało kilku piłkarzy Zawiszy. Z kolei gracze innych wojskowych klubów – Śląska i Legii pozostali w Polsce. Grała przecież ekstraklasa, traktowana priorytetowo. Jak powiedziałem przed chwilą, niewiele zabrakło, by do Warszawy trafił także Waldek Tęsiorowski. Z nim to była ciekawa historia – jest wychowankiem Śląska, ale zanim zdążył zadebiutować w tym zespole, to zmuszony był odejść do Kluczborka i Oławy. Dopiero po powrocie do Wrocławia regularnie pojawiał się na boisku.
– A z Tęsiorowskim do Kluczborka udał się też Stanisław Leśniarek, kojarzony głównie z drugoligową Ślęzą Wrocław.
– I mistrz Polski juniorów ze Śląskiem.
– Oczywiście. Logicznie nam się to układa!
– To prawda, w końcu mieszkamy w tym samym regionie. To były czasy, gdy Śląsk pozyskiwał niemal każdego wyróżniającego się chłopaka z Dolnego Śląska. Dzięki obowiązkowi służby wojskowej. Z piłkarzy, którzy z różnych przyczyn nie dostali szansy w pierwszoligowej piłce, można by ułożyć nawet mocną jedenastkę. Konkurencja była ogromna.
– A pan był kiedyś na poligonie?
– Ma się rozumieć, przez siedem miesięcy w Żaganiu. Poligon i warty są mi dobrze znane.
– Przejdźmy do "wojskowych" z Warszawy. Tamten awans do elity europejskiej piłki był nagrodą dla sfrustrowanego kibica. Klubom w pucharach wiodło się jak zawsze, reprezentacja przegrywała nawet w Izraelu, a tu nagle Liga Mistrzów! Okazało się, że Polak potrafi… kopać.
– To prawda, muszę jednak dodać jeszcze jedną rzecz. Stołecznej Legii nie lubi prawie nikt. Klub od zawsze wzbudzał wielkie kontrowersje, ale już po wyeliminowaniu Goeteborga otrzymywaliśmy sporo listów od kibiców z całej Polski. Sukcesu gratulowali nam wszyscy, od Bałtyku po Karpaty. Było to bardzo miłe, docenialiśmy te gesty, choć niemalże każdy list kończyły słowa: "– Życzę powodzenia, ale jak przyjedziecie do nas to wtedy zobaczycie…"
Ludzie siedzieli przed telewizorami i szczerze nam kibicowali. Miłe wspomnienia, nawet po upływie tylu lat. Tak chyba powinno być, prawda? Obojętnie, czy w pucharach gra Legia, Lech lub Górnik należy trzymać kciuki za naszych. Przecież reprezentują Polskę.
– Otóż to.
– Waśnie i podziały niechaj pozostaną na co dzień, ale w pucharach wypada kibicować naszym. Przynajmniej ja tak uważam.
– Zdobywał pan tytuły mistrzowskie, posmakował gry na naprawdę wysokim poziomie, ale dla waszego pokolenia priorytetem był jednak wyjazd na Zachód.
– Tak, człowiek marzył o grze na Zachodzie. Proszę jednak wziąć poprawkę, to nie było takie proste. By uzyskać zgodę potrzebny był odpowiedni wiek i masa różnych pozwoleń. A potem taki wyjazd zmieniał wyobrażenia o życiu, w przypadku wielu optyka widzenia świata zmieniała się o 180 stopni. Spójrzmy na wyjazdy typowo zarobkowe Dolnoślązaków do Niemiec i innych krajów. Przecież to niełatwe życiowe wybory, z żalem i tęsknotą w tle. To nie było takie proste, jak teraz może się wydawać. W czasach, o których rozmawiamy, niektórzy piłkarze decydowali się nawet na ucieczkę z kraju. By nieśmiało myśleć o sportowej emigracji należało skończyć 28 lat. Dla wielu był to ostatni dzwonek. Cóż, żyliśmy w takim ustroju, a nie innym. Gracze z mego pokolenia nie dorobili się fortun w lidze polskiej, ale większość traktowała te występy jak życiową pasję. Graliśmy z sercem, kochaliśmy bowiem tę rywalizację na boisku.
– Dziś bywa z tym różnie.
– I winę za to ponoszą rodzice, którym brakuje cierpliwości. Nie można wymagać postępów "na już" i "na teraz", przecież szkolenie młodego zawodnika to żmudny proces, trwający latami. Wielu opiekunów pociech myśli prostymi kategoriami: młody pokopie piłkę, szybko osiągnie mistrzowski poziom i wyjedzie za granicę. Najlepiej byłoby, gdyby dziecko grało jak Lewandowski. Nie tędy droga. A co w przypadku, gdy dziecko zapragnie śpiewać, malować lub grać na instrumencie? Czy przymuszanie do uprawiania sportu kosztem własnych ambicji, nie oznacza przypadkiem krzywdy młodego człowieka? Nic na siłę. Obserwuję i takie przypadki. Zatem wrócę do poprzednich myśli – ośrodki i akademie z prawdziwego zdarzenia są dziś nieodzowne. Oczywiście dla tych adeptów piłki, którzy trenować będą z zamiłowania, nie z przymusu. Szkolenie od podstaw ma sens, bo proszę spojrzeć chociażby na siatkarzy. Praca od najmłodszych lat zawsze procentuje. Ważny jest ten impuls, pozytywny przykład. Takie proste przesłanie, że kosztem wyrzeczeń osiągnąć można wiele.
– Prawnik? Żyjący w innym świecie?
– To bez znaczenia. Był lubiany przez resztę zespołu.
– O bramkarzu i lewoskrzydłowym mamy to znane powiedzenie. Wszystko się zgadza.
– Jacek jest inteligentny, w szatni akcentował swoje zdanie. Był ważnym piłkarzem, robił co do niego należało i z reguły nie zawodził.
– Chodził na piwo z zespołem?
– Tak. Czasem rzeczywiście zdarzały się nam wyjścia – czy to na piwo, czy na herbatę. Jak to w drużynie. Pilnowaliśmy jednak, by nie przekraczać pewnych granic, bo każdy miał przecież rodzinę i własne życie.
– Pomoc Jacka – prawnika okazała się nieodzowna, gdy odchodził z klubu Janusz Romanowski? Przecież zapisy w kontraktach i innych umowach to czarna magia dla zwykłego zjadacza chleba.
– Powtórzę raz jeszcze – Jacek był w porządku. A z tymi kontraktami zrobił się niepotrzebny bałagan, dochodziło do nieporozumień. Pojawiły się podziały – część kart zawodników należała do wojska, pozostałe były własnością pana Romanowskiego. To rodziło konflikty.
Moim skromnym zdaniem ich istotą były działania mundurowych, ale nie chciałbym aż tak szeroko rozwijać pewnych wątków. Mogę powiedzieć tylko tyle – gdyby pan Romanowski pozostał na Łazienkowskiej, to Legia na dobrych kilka lat "odjechałaby" reszcie ligowych drużyn. Liga Mistrzów byłaby codziennością, a nie świętem przypadającym raz na kilkanaście lat.
– Jak w Trondheim.
– Dobre porównanie. Przecież Rosenborg grał w elicie przez kilka lat z rzędu. Nie chcę przez to powiedzieć, że Legia byłaby w Lidze Mistrzów przez dziesięć kolejnych edycji, ale zaprzepaszczono szansę na stworzenie w pełni profesjonalnego klubu z prawdziwego zdarzenia. Przyjście do Legii Janusza Romanowskiego wiązało się bowiem z nowymi standardami – obozy we Francji i we Włoszech, mecze sparingowe z wyżej notowanymi rywalami, turnieje, jak w Hannoverze, gdzie rozgromiliśmy jeden z tureckich zespołów aż 4:0. Takie próbne galopy procentowały, zespół konsolidował się, nabierał coraz większej pewności. Nagle okazało się, że nawet z drużynami z europejskich czołówki możemy nawiązać równorzędną walkę.
"To są tacy sami ludzie, jak my. Trzeba tylko biegać, walczyć i grać w piłkę!" – takie uwagi wymienialiśmy w prywatnych rozmowach. Grać w piłkę potrafiliśmy, a ponieważ byliśmy dobrze przygotowani, to po pewnym czasie pojawiły się sukcesy.
Resztę pan zna – piłkarze IFK byli bardzo zadowoleni z losowania, opowiadali prasie o swej wyższości i łatwej drodze do Ligi Mistrzów. No i się przeliczyli.
– I bardzo dobrze, bowiem kilka lat wcześniej pozbawili złudzeń Lecha.
– Można więc powiedzieć, że wyrównaliśmy rachunki. Szwedzi byli mocni, w bramce stał Ravelli, a trzon zespołu stanowili brązowi medaliści z MŚ w Stanach Zjednoczonych. Porażka z Legią mocno ich zaskoczyła, bo przecież stawiani byli w roli faworytów.
– Urok piłki.
– Sytuacja podobna trochę do tej, jaka stał się naszym udziałem już w fazie grupowej. Niektórzy obawiali się kompromitacji, przekonywali, że nie wywalczymy nawet punktu. A wyszliśmy z silnej grupy, co więcej, skrzywdzono nas w Moskwie, bo i tam była szansa na punkty. Skoro jednak arbiter wyjechał z Rosji z futrem dla żony, to nie mogło być inaczej.
– Siergiej Juran przyznał w jednym z wywiadów, że oszukał sędziego i był rzut karny dla Spartaka.
– Tak było. Przegraliśmy 1:2, a jedyną bramkę zdobył Marek Józwiak. Przy większej dozie szczęścia mogliśmy pokusić się o remis, zabrakło jednak czasu. Ale trzeba oddać, że w zespole rywali aż roiło się od wartościowych graczy. Klasą dla siebie pozostawał Wiktor Onopko, po mistrzowsku dyrygujący poczynaniami kolegów. Każdy punkt w Lidze Mistrzów był wart złota. Dosłownie i w przenośni, UEFA płaciła bowiem bardzo dobrze.
– A dziś w europejskich pucharach regularnie grają Czesi. Jadą nawet do Anglii jak po swoje i jak równy z równym rywalizują z przedstawicielami innych lig.
– Też zwróciłem na to uwagę, czeskie kluby w Lidze Mistrzów to nieomal reguła.
– W 10 milionowych Czechach pracuje teraz spory odsetek naszych rodaków. Z kraju czterokrotnie liczebniejszego...
– W pewnym stopniu to się chyba zazębia, a przecież po 1989 roku startowaliśmy z podobnego pułapu. Patrząc na wyniki – nie jestem aż tak bardzo zdziwiony sukcesami naszych południowych sąsiadów. Niedawno przyjeżdżałem przez ten kraj i obserwacja pozwoliła mi wyrobić sobie zdecydowany pogląd. Jest inaczej, nie ma co ukrywać. Baseny, korty tenisowe i inne place zachęcają do aktywności. A w zimie gra się tam w hokeja! To trochę, jak w czasach mojej młodości, gdy zamarznięte stawy zachęcały do wystrugania kija i sprawdzenia sił w kolejnej dyscyplinie.
– Na awans polskiego klubu do LM czekaliśmy aż 20 lat...
– Nie chcę być złym prorokiem, ale po zmianach, które szykuje UEFA, może będziemy musieli czekać jeszcze dłużej.
– Ponoć przed pana przyjazdem sytuacja w Legii była tak niewesoła, że kierownik Bogusław Łobacz przygotowywał piłkarzom kanapki.
– Słyszałem i o tym. Było biednie, nie oszukujmy się. Przyjście Janusza Romanowskiego zmieniło sytuację. Prezes doskonale znał się na marketingu, był jednym z pionierów wykorzystywania go w sporcie. A rozmawiamy o wydarzeniach sprzed ćwierć wieku. Podam prosty przykład – każdy mecz Legii nagrywany był przez kamerzystę. Nawet po meczach wyjazdowych retransmisja dość szybko pojawiała się w klubowej telewizji, oprócz tego nagrywano wywiady, relacjonowano codzienne życie zespołu. 25 lat temu! A klubowe koszulki w sprzedaży? Były! Cała gama pamiątek, z szalikami i proporczykami? Pełen profesjonalizm. Wspominam tamte czasy z sentymentem, bo dziś to oczywiście standard, ale wtedy? Nie pozwolę nigdy złego słowa powiedzieć na pana Romanowskiego.
– Znał pan dobrze śp. Ledwonia...
– Nie można powiedzieć teraz niczego sensownego. Niekiedy nie zdajemy sobie nawet sprawy z dramatu, który ma drugi człowiek. Zamyśliłem się, bo wspomniał pan dobrego kolegę i przede wszystkim świetnego piłkarza. Mam tylko nadzieję, że pamięć o nim jest we wszystkich klubach, w których miał okazję grać. Był waleczny, wkładał głowę tam, gdzie inni nie wsadziliby nogi. Smutne to wszystko… Jest pan jeszcze?
– Jestem, ale zamyśliłem się i zgubiłem wątek…
Już wiem o co miałem pytać. Góra Ślęża to kolebka polskości. A klub Ślęza to jedna ze sportowych wizytówek Wrocławia.
– Wielce zasłużony klub, z bogatymi tradycjami. Chociaż Pafawag powstał w tym samym roku, też tuż po zakończeniu wojny.
– Tak, w 1945 roku. A teraz tereny należące do klubu są łakomym kąskiem dla deweloperów.
– To typowe dla naszych czasów. A jeszcze w latach osiemdziesiątych prężnie działała sekcja piłki nożnej kobiet, dwukrotnie zdobyły mistrzostwo Polski.
– Pamiętam dwa nazwiska – Maria Makowska i Teresa Puk.
– Bardzo znane reprezentantki kraju. Pafawag był silnym ośrodkiem, trzecia liga mężczyzn była przecież bardzo mocna.
– A pan mieszka nadal we Wrocławiu?
– Tak, to moje miejsce, dobrze się tutaj czuję.
– Ma pan ulubione zakątki? Może kiedyś będzie okazja wypicia kawy, więc chciałbym wiedzieć zawczasu.
– Na kawę zapraszam, a lokalizacja jest mi obojętna. Nie mam ulubionego miejsca, wszędzie czuję się dobrze. Wrocław to piękne miasto.
– Mój fragment to Plac Grunwaldzki. Dawne dzieje, przygody z czasów studenckich.
– Może oszczędzi mi pan szczegółów. Czasem lepiej pewne sprawy przemilczeć…
– Do czołgu tam nie wchodziłem!
– Ha, ha, ha!
– Dlaczego tak silny Śląsk z lat osiemdziesiątych nie wywalczył mistrzostwa kraju?
– Żebym to ja wiedział…
– Z takim składem…
– To prawda, nie brakowało nam wybitnych piłkarzy.
– Brakuje wam tego sukcesu?
– No pewnie! Tarasiewicz i Prusik byli klasą dla siebie. Waldek był tuzem, czołowym piłkarzem nie tylko w lidze, ale nawet w skali europejskiej.
– A taki Lubin spadł z ligi, a po powrocie wywalczył wicemistrzostwo, by rok później zostać mistrzem Polski. Można było popaść w kompleksy…
– Nie, naprawdę nie w tym rzecz. Żałuję tylko, że nie zdobyliśmy tytułu ze Śląskiem, ale nie podchodzę do sukcesów Zagłębia w ten sposób. Tam także byli świetni gracze i w pełni zasłużenie zostali czołowym zespołem ligi. Zresztą, o czym w ogóle rozmawiamy? Dolny Śląsk to kopalnia talentów! A Wałbrzych? Dobrych piłkarzy nigdy nam tu nie brakowało.
– Trawestując – taki Zdolny Śląsk!
– Nie inaczej.
– To może pokusimy się o wytypowanie jedenastki złożonej z najlepszych graczy lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych?
– Nawet niech nie próbuje mnie pan do tego nakłaniać. Zbyt duży wybór, na pewno kogoś pominiemy. To podobna sytuacja do wyboru jedenastki 70–lecia Śląska. Często odbierałem telefony od dziennikarzy, proszących o komentarz, albo wskazanie faworytów. Karkołomna sprawa, przecież w tym klubie na przestrzeni dziejów grali wybitni piłkarze! Nigdy nie ośmieliłbym się umieścić swego nazwiska w takim zestawieniu, przede wszystkim przez szacunek dla poprzednich pokoleń. Zresztą, dziś z wyborem tych jubileuszowych jedenastek bywa bardzo różnie.
– To znaczy?
– Organizatorzy tych plebiscytów rzadko pamiętają o historycznych postaciach, tworzą te zabawy na szybko, nierzadko szukając taniego poklasku. A przecież wypadałoby posprawdzać stare gazety, przygotować się do konkursu, zdobyć odrobinę wiedzy o kandydatach. Najłatwiej podać ankietę w Internecie i za pomocą jednego przycisku oddać głos. Bez jakiejkolwiek refleksji, spłycając historię, bez rzetelnego opisania osiągnięć jednego, czy drugiego zawodnika. Głosujący również idą na łatwiznę, nie interesuje ich to, co było wczoraj, a co dopiero kiedyś. Ważne są tak zwane osiągi i jak największa liczba oddanych głosów. Reszta się nie liczy. Wybór jedenastki Dolnego Śląska przyprawiłby nas o ból głowy. Zbyt wiele znanych nazwisk. A inne dyscypliny? Koszykówka, żużel, boks, zapasy? Możemy się jedynie cieszyć, że w tamtych czasach nie wydawano zbyt wielu pieniędzy na leczenie młodzieży.
– Subtelnie pan to ujął.
– Młodzi garnęli się do sportu, co potem owocowało dobrymi rezultatami.
– Szkoleniowcem jubileuszowej drużyny byłby Stanisław Świerk?
– Zdecydowanie. Wielka postać, wyjątkowy trener.
– A potem Kudyba, Kujawa, Zejer, Prusik, Tarasiewicz, Góra… Za dużo takich nazwisk, więc może rzeczywiście porzućmy ten pomysł.
– No i sam pan widzi, że to jeszcze nie wszyscy wybitni.
– Ile mamy takich zapomnianych życiorysów! Życia mi braknie na rozmowy.
– Wszystko w swoim czasie. Rozmawiał pan już z kimś z tej grupy?
– Z Romualdem Kujawą. Służba wojskowa w Śląsku, nie mogło być inaczej…
– Tak, Romek był we Wrocławiu, ale powrócił do Lubina. A jako ciekawostka – propozycję przejścia do Zagłębia dostałem swego czasu i ja. Tarasiewicz i reszta wybili mi ten pomysł z głowy…
– Mimo wszystko za mało mamy znaczących sukcesów w tej naszej krainie!
– Pewnie ma pan rację, ale życie jest przewrotne. A taki GKS Katowice? Puchary Polski, tytuły wicemistrzowskie, ale bez wisienki na torcie.
– To też pański były klub.
– Końcówka mojej gry.
– Jeszcze z Marianem Dziurowiczem?
– Nie, prezes działał już w strukturach PZPN–u. Zespół młody, byłem najstarszym piłkarzem. Dziś w Katowicach lata świetności mają za sobą – są na peryferiach poważnej piłki, a obiekt przy Bukowej straszy. Tam potrzebny byłby właściciel z prawdziwego zdarzenia, zdolny do zawarcia korzystnych umów z magistratem i budowy nowego obiektu. Chociaż, z drugiej strony, stadion we Wrocławiu też należy do miasta. Mamy czas wirusa, więc obiekt nie zarabia, zakazano organizacji masowych imprez. Pozostały koszta i kredyt do spłacenia.
– A stadion musi przynosić zyski.
– I może dlatego w Austrii i Szwajcarii zdecydowano się na rozbiórkę kilku obiektów. Nie sztuka ciągle dokładać do interesu.
– GKS Katowice to jeszcze jeden – Paweł Adamczyk. Urodzony w Dusznikach, ale kojarzony głównie z Kłodzkiem.
– Jak Mirek Pękala.
– Tak…
– Grałem trochę w Śląsku. Śmiem twierdzić, że Mirek był wtedy najlepszy.
– Leśniarek mówi to samo.
– Bo zna się na piłce. Pękala to niesamowite umiejętności, swoboda gry, rzadko spotykana fantazja. Ciekawie zapowiadał się też jego syn. Gdy grałem w Austrii mieszkałem właśnie obok dawnego kolegi ze Śląska, podczas Świąt Bożego Narodzenia gościli u mnie między innymi Tadeusz Pawłowski, Jacek Nocko, Janusz Góra i Ryszard Rosa. Kojarzy pan tego ostatniego?
– Znam nazwisko.
– Mieszka w Austrii, jego córka grała w tenisa.
– A Pękala pozostał przy piłce?
– Nie wiem, urwał nam się kontakt. Mirkowi poprzewracało się w życiu…
– Mam chyba numer. Spróbuję zadzwonić, choć podobno odciął się od środowiska i nie chce z nikim rozmawiać.
– Warto spróbować
– W szatni GKS–u Katowice mówiono pewnie panu "Dzień dobry?"
– Nic z tych rzeczy, byłem weteranem zespołu, ale wszyscy byliśmy kolegami. Panowała przyjazna atmosfera.
– Kiedyś czytałem wywiad z Jarosławem Araszkiewiczem. Opowiadał, że 18–letni junior podszedł w szatni do niego i wypalił: "Cześć, Araś!" Trochę się weteran zmieszał.
– Nie wymagałem oficjalnych norm, choć okazywano mi szacunek. A dziś jest inaczej. Nawet dziecko wychodzące na scenę podczas konkursów zwraca się do prowadzących zabawę per ty. Na Zachodzie są to przyjęte zasady, ale tam każdy zna swoje miejsce w szeregu. Trochę to wszystko teraz u nas dziwne.
– Podobnie jak zdjęcia i filmiki z szatni oraz obecność w niej osób trzecich?
– To, co w szatni, powinno tam pozostać. A zdjęcia można sobie robić poza stadionem, w kawiarni i podczas spotkań w rynku.
– A gdy zrobi się piłkarzowi zdjęcie przy piwie z grupą znajomych, to zaraz podniesie się larum. Sportowcy pozostają bez prawa do prywatności?
– Muszę się zgodzić. Prywatności już nie ma. A piłkarz nie zamknie się przecież w czterech ścianach na 24 godziny.
Wszystko musi mieć swój czas i miejsce.
– Gdyby dziś kibice fotografowali was w Garażu przy Myśliwieckiej, to dopiero by było! Fotki hitem Internetu.
– Tam przychodzili też inni, nie tylko piłkarze Legii. Z prostego powodu – jedzenie było znakomite.
– I piwo też nienajgorsze.
– Owszem, zdarzało się wypić jedno, albo nawet dwa, najczęściej po wygranym meczu. W "Garażu" bywali aktorzy, a nawet pracownicy ambasad. Była przyjazna atmosfera. Ale wie pan, tam też czasem dziennikarze próbowali robić nam zdjęcia. Cóż, taka ich praca, dziennikarz też człowiek.
– Ponoć w Mechaniku Brzezina obowiązuje zakaz używania telefonów w szatni?
– Tak, bo zawodnicy wchodzący do klubu muszą zdawać sobie sprawę z powagi sytuacji i miejsca, w którym się znajdują. Nie ma czasu na Internet, tylko pokora i ciężka, sumienna praca. Po meczu proszę bardzo, jest czas na wyjście, zdjęcia i życie towarzyskie.
– Prosiłbym jeszcze o wspomnienie Janusza Wójcika.
– Z przyjemnością. Wyjątkowy trener, urodzony zwycięzca, doskonale wiedzący czego chce. Interesował go tylko sukces, miał charyzmę. Nacisk kładł na ciężką pracę, trudno, by było inaczej. To przecież podstawa sukcesu w każdej dziedzinie życia.
– A po przegranym meczu?
– Wiele zależało od wyniku i stylu gry. Jeśli przeciwnik był lepszy w zwykłej, sportowej walce, to trener skupiał się na analizie błędów. Jeśli jednak nie wykazaliśmy maksimum zaangażowania, to bywało różnie.
– A Paweł Janas? Stonowany i zamknięty w sobie?
– Światowiec, obyty w poważnej piłce. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.
– Trochę uzbierało się tych znanych trenerów w pana karierze.
– Nieskromnie odpowiem, że tak. Miałem szczęście. Ale i tak w samych superlatywach wypowiadam się tylko o panu Lucjanie Brychczym. Powiedzieć, że jest legendą, to w zasadzie nie powiedzieć nic! Grywał z nami w "dziadka" i imponował nam umiejętnościami.
– I bił rzuty wolne.
– I to jak! Kopał z niezwykłą precyzją. Maciek Szczęsny i Zbyszek Robakiewicz fruwali za piłkami, ale niewiele mogli zdziałać.
– A w oldbojach Śląska jeszcze pan grywa?
– Zdarza mi się, bo trzeba się przecież ruszać.
– I nadal tak łatwo wygrywa pan pojedynki w powietrzu?
– Generalnie tak, ale teraz szanuję swą głowę. To już nie to, co kiedyś.
– W Blackburn grał kiedyś środkowy obrońca – Colin Hendry.
– Bardzo nieprzyjemny piłkarz.
– Wzbijał się w powietrze jak prom kosmiczny!
– Nie było szans, by skutecznie powalczyć z nim o górną piłkę. W przerwie meczu na Ewood Park analizowałem tę jego umiejętność i pozwoliłem sobie na krótki komentarz: "Przecież to jest niemożliwe!" Sztab szkoleniowy zastanawiał się długo nad zmianami w taktyce i sposobem krycia Szkota. Na to odezwał się Maciej Szczęsny: "Zostawmy go Mandziejowi"
Nie odstawałem potem od niego koordynacyjnie, ale przy takiej masie walka w powietrzu była naprawdę wyzwaniem.
– A pamięta pan tę dobitkę z kilku metrów i zachowanie waszego bramkarza? Klasa światowa!
– Bezapelacyjnie. A sytuacja w końcówce i obrona w sytuacji sam na sam z Shearer’em? Wybiegł z bramki i po mistrzowsku skrócił mu kąt.
– Wiadomo.
– Gdy Maciek miał swój dzień i był odpowiednio skoncentrowany, to nie było na niego mocnych. Bronił jak w transie.
– A Robakiewicz? Dobry chłopak?
– Podobny, również wysoki poziom. Będąc trenerem miałbym dylemat, na którego z nich postawić. Chyba rzucałbym monetą.
– Ale poza boiskiem to ci bramkarze żyli jak pies z kotem…
– No i co z tego? Obaj ciągnęli ten wózek w jednym kierunku. A że nie pili razem kawy, to nie miało większego znaczenia.
Rozmawiał Sebastian Piątkowski