Daniel-Andre Tande rehabilituje się po upadku na finałowych zawodach Pucharu Świata w Planicy. Norweg miał w Słowenii masę szczęścia, ale w skokach narciarskich to nic pewnego. Nie wszyscy po takich zdarzeniach wrócili do rywalizacji – z powodu kalectwa, śmierci lub po prostu traumy. Ostatnia śmierć na skoczni miała miejsce w 2020 roku.
Utrata przytomności, bezwładne zsuwanie się po stromym zeskoku, helikopter – to obrazki, do których w skokach trudno się przyzwyczaić. I mimo że od skoków w Planicy minęło trochę czasu, informacja, że Daniel-Andre Tande był reanimowany, nadal wybrzmiewa w głowach kibiców. On sam zapowiedział szybki powrót. Już wrócił do kraju, kończy proces leczenia i odgraża się kolegom, że kolejnej zimy wróci silniejszy. Inny niż po bliźniaczo podobnej kraksie na Kulm stał się w 2014 roku Thomas Morgenstern.
Trauma. Raz pozwala zapomnieć, innym razem zabrania telemarków
Austriak, który dziś lata helikopterami i wiedzie spokojne życie ojca, błyskawicznie wrócił do sportu, tylko dlatego że w Soczi chciał walczyć o medal olimpijski. W autobiografii, którą wydał po latach, przyznał jednak, że gdy opadły emocje startowe, zaczął myśleć o bezpieczeństwie. Stanowczo za dużo myśleć.
– Ostateczną decyzję podjąłem latem, po feralnym sezonie. Siedziałem na treningu na rozbiegu, a pogoda nie rozpieszczała. Wiało. Normalnie w takich warunkach skakaliśmy nie raz, ale ja w chwili pojąłem, jak bardzo się boję. Nie skoczyłem, zszedłem na dół pieszo i na zawsze odłożyłem narty – opowiadał po latach "Morgi".
Ta historia – człowieka, który zaliczył więcej tego typu upadków – dobitnie pokazuje, z jakimi obciążeniami muszą mierzyć się skoczkowie.
Nie wszyscy mieli tyle farta co Tande. "Równie dobrze mogłem nie żyć"
Trudno uwierzyć, że Tande, którego do szpitala transportował helikopter, złamał obojczyk i przebił płuco. – To cud, że tylko tyle, miał wielkie szczęście w nieszczęściu – przyznał Clas Brede Brathen, dyrektor ds. skoków w norweskiej federacji.
Wellinger w 2014 skakał po dwóch miesiącach, bo w Kuusamo doznał obrzęku kręgosłupa i zwichnął staw mostkowy. To też "tylko". Morgenstern po Kulm zebrał się w kilka tygodni. Lanisek, chociaż opuścił zeskok Rukatunturi w toboganie, opuścił pro forma tylko jeden weekend PŚ i wrócił na konkursy w Niżnym Tagile. Tam z kolei równowagę w powietrzu stracił Dawid Kubacki. Polak otrzepał się ze śniegu, wstał i poszedł do szatni.
Ale nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Lukas Mueller po upadku na Kulm sprzed pięciu lat został sparaliżowany od pasa w dół i pomimo spektakularnych skutków rehabilitacji do dziś zwykle porusza się na wózku. Podobnie Amerykanin Nick Fairall. A wracając do traum, to ta nie pozwoliła wrócić na skocznie Janowi Mazochowi. Po Zakopanem przez tydzień utrzymywano go w śpiączce farmakologicznej, martwiła się cała Polska. I co? Nie złamał żadnej kości. Po latach przyznał: – z tym upadkiem to nie było chyba tak źle, czasem poboli jedna strona tułowia, ale mogłem równie dobrze już nie żyć.
Norweska Wikipedia, która chyba jako jedyna prowadzi tego typu zbiór, do teraz doliczyła się blisko stu przypadków śmierci na skoczni. Oczywiście w większości sprzed lat. Wspomniano tam m.in. o skoczku, który po lądowaniu wbił się w łopatę zaparkowanego obok pługa, takim, który spadł do dziury obok zeskoku albo tym, który dla żartu leżał pod progiem, ale podniósł głowę, akurat gdy jego kolega najeżdżał do odbicia. Zdarzył się też atak padaczki podczas próby. Skocznia w Bischofshofen nosi imię Paula Ausseleitnera, bo ten w trakcie treningu przed zawodami upadł tak paskudnie, że po czterech dniach zmarł w szpitalu.
Dziś skoki są bezpieczniejsze. Ale tu nigdy nie będzie pełnej gwarancji
Ostatni znany przypadek śmierci na skoczni miał miejsce w 2020 roku. W Premanon podczas treningu paskudny upadek zaliczył Thomas Lacroix. Nie udało się go uratować. Wcześniej, w 2008 roku, na treningu juniorów po upadku z 50-metrowej skoczni śmierć poniósł trenujący tam Holender Jermo Ribbers. W XXI wieku spotkało to jeszcze wyłącznie jednego skoczka w Finlandii. Poza tym wszystkie inne upadki kończą się co najwyżej kalectwem, co jednak może być równie trudne do zniesienia.
– Przez lata mojej pracy oczywiście liczył się marketing. Ale najbardziej zależało mi na poprawie bezpieczeństwa – tak podsumowywał swoją pracę w Pucharze Świata były dyrektor Walter Hofer. – Tylko spójrzmy, jaką drogę przeszły skoki. Dziś nikt nie myśli już, żeby iść na skocznię bez atestowanego kasku. Nie ma mowy, żeby na rozbiegu jak kiedyś rozwijać prędkości nawet do 120 kilometrów na godzinę ani lecieć 12-15 metrów nad bulą, jak bywało m.in. w Harrachovie. Dziś lata się nisko. Zeskoki są każdorazowo sprawdzane przez delegatów, muszą być odpowiednio utwardzone. Na żywo kontrolujemy siłę wiatru i mamy widełki prędkości, poza którą nie ma mowy, żeby dać skoczkowi zielone światło. Zwiększyła się świadomość trenerów, działaczy, ale i samych zawodników. Ci też mają większe umiejętności. To wszystko bardzo wpłynęło na ogólny obraz skoków – przekonywał Hofer.
W czasach homologowanych skoczni nie ma mowy, żeby na zeskoku spod śniegu wytoczył się kamień, jak przed laty w TCS spotkało naszego Józefa Przybyłę. Nikt – tak jak Stanisław Marusarz w Planicy, gdy bił się o rekord świata – nie może już potajemnie usypywać sobie na progu dodatkowego kopczyka ze śniegu, żeby móc wzbić się na wyższy pułap lotu. Z drugiej strony dawniej w skokach śnieg na wybiegu był miękki i amortyzował czasem najbardziej dramatyczne upadki. Dziś skoczkowie często mają do czynienia z lodem. To przez takie warunki Ammann zapowiedział kiedyś, że nigdy więcej nie wróci na listopadowe konkursy w Wiśle.
– Każdy z nas wie, jakie jest ryzyko, idąc na górę skoczni. Ale nikt nigdy nie myśli o tym, czym grozi upadek. Nie ma też mowy o oglądaniu powtórek takich zdarzeń w tym środowisku – podsumował w Planicy Wiktor Pękala, skoczek i ekspert TVP Sport. Sam któregoś razu upadł tak, że połamał obie ręce. Kilka tygodni później znów był na skoczni. Oby tak samo teraz rzeczywiście było z Danielem-Andre Tande.