Jeśli dyrektor sportowy kładzie transfery przez swój niewyparzony język, irytuje piłkarzy, słyszy w klubowym autokarze od trenera, by w końcu "stulił pysk", ściąga kiepskich zawodników i wizerunkowo strzela sobie w stopę na każdym kroku, coś jest z nim prawdopodobnie nie tak. Obserwując pracę Hasana Salihamidzicia w Bayernie Monachium trudno zatem sięgnąć po inny cytat niż ten z "Kilera" Juliusza Machulskiego. "Kilka niedociągnięć? A gdzie tu są dociągnięcia? To jest jakaś prowokacja!".
DYREKTOR, KTÓRY NIEWIELE MOŻE
Niewiele jest klubów w Europie, w których struktura władzy byłaby skonstruowana w tak charakterystyczny sposób. Zazwyczaj sporo do powiedzenia ma trener, jeszcze więcej dyrektor sportowy, prezesi zaś często pełnią tylko funkcje reprezentacyjne i sponsorskie. Odkręcają kurek z pieniędzmi, gdy uznają to za słuszne, zapełniają loże VIP w trakcie spotkań przyjaciółmi biznesowymi, obserwują to, co dzieje się na boisku i raczej nie mieszają się w codzienność ludzi, których zatrudnili do prowadzenia klubu. W Bayernie jest inaczej. Trener nie ma raczej prawa głosu, dyrektor sportowy również. Przez lata żadna decyzja przy Saebener Strasse nie mogła zapaść, dopóki zielonego światła nie dał Uli Hoeness. Od niedawna Hoenessa formalnie w klubie nie ma, ale tak charyzmatyczny wódz nie pozwoliłby przecież, by nie mieć wpływu na dzieło swojego życia i tak po prostu odejść na emeryturę. Zanim więc kontrowersyjny 69-latek oddał władzę, ulokował w klubie człowieka, który ma nieoficjalnie reprezentować jego interesy i forsować pomysły. To właśnie Salihamidzić.
Poszukiwania dyrektora sportowego przez Hoenessa były długie i mozolne. Archetypem wymarzonego menedżera był dla niego Mathias Sammer, który na początku ubiegłej dekady świetnie spisywał się w tej roli. Doskonale wiedział, że nie został zatrudniony, by rozdawać w klubie karty i decydować o kształcie kadry. Potrafił schować ambicję do kieszeni i zająć się tym, czego oczekiwali od niego przełożeni. Być pomostem między piłkarzami a zarządem. Reprezentować Bayern w mediach. Sprawnie poruszać się w wymagającym biznesie i kontrolować wizerunek. Gasić pożary, dbać o atmosferę, nie wchodzić w drogę piłkarzom i prezesom. Gdy było potrzeba, pojawiał się na pierwszym planie i zaprowadzał porządek, gdy z kolei takiej potrzeby nie było, działał w cieniu i niezauważany pielęgnował harmonię na Allianz-Arena.
Hoenessowi odmówili więc i Max Eberl, który niepodzielnie rządzi w Moenchengladbach, i Philipp Lahm, który nie chciał być marionetką działaczy. Padło więc na Salihamidzicia, czyli człowieka od 1998 roku mieszkającego w Monachium z małą przerwą na epizody w Wolfsburgu i Turynie, znającego pięć języków, wesołego, sympatycznego, lubianego przez lokalną społeczność i zasłużonego dla klubu. Pozornie idealnego kandydata do wystąpień medialnych, który nie będzie chciał podlecieć zbyt blisko słońca. I tak latem 2017 roku ogłoszono go oficjalnie nowym dyrektorem sportowym, choć każdy dobrze wiedział, że nazwę jego funkcji trzeba wziąć w cudzysłów i podzielić przez pięć.
NIEWYPARZONY JĘZYK
Szybko okazało się jednak, że Bośniak wcale nie ma zamiaru być pionkiem na szachownicy i jego ambicja sięga znacznie wyżej. Podczas gdy Sebastian Kehl, zatrudniony w podobnym czasie i w podobnej roli w Borussii Dortmund, mówił po kilku miesiącach, że cierpliwie uczy się nowej funkcji i stara się czerpać z doświadczenia otoczenia, "Brazzo" dziarsko chwalił się w mediach. – Już zrobiłem więcej niż moi poprzednicy! – tłumaczył odważnie przed dziennikarzami, choć trudno powiedzieć, co tak naprawdę zrobił. Można było usłyszeć, że zakazał palenia w klubowym budynku, co rozwścieczyło Carlo Ancelottiego, ale jeżeli to miał na myśli były piłkarz Bayernu, to trzeba przyznać, że nie napracował się za bardzo.
Czas płynął, Salihamidziciowi dawano kolejne okazje do wykazania się, ale ten nie za bardzo je wykorzystywał. Dość szybko stało się jasne, że za duże transfery do klubu odpowiadać będą Hoeness i Karl-Heinz Rummenigge, a te mniejsze będzie mógł realizować nowy dyrektor sportowy, który w ten sposób będzie uczył się nowego fachu. Zlecono mu więc między innymi domknięcie transakcji z udziałem Calluma Hudson-Odoia, który był podekscytowany przenosinami do Niemiec, a i sama Chelsea nie miała za wiele argumentów za utrzymaniem go w zespole. Interesy lubią jednak ciszę, a Salihamidzić nie za bardzo potrafi ją utrzymać. Od początku był więc dość wylewny w relacjach z mediami, co koniec końców zirytowało przedstawicieli The Blues i wkrótce transfer upadł. Gdy niedługo później Bayern ściągał z kolei Benjamina Pavarda, Bośniak znów się wygłupił. Pochwalił się transferem przed kamerami, choć potem okazało się, że klauzula w umowie Francuza wcale nie weszła w życie. Potrzeba było do tego braku awansu Stuttgartu do Ligi Mistrzów i choć koniec końców VfB do TOP4 się nie załapało, Bośniak musiał poluzować z nerwów krawat.
Ale nie tylko działaczy Chelsea i Stuttgartu Salihamidzić wyprowadził z równowagi. Gdy przedstawiciele Schalke nalegali na utrzymanie w tajemnicy przenosin Sebastiana Rudego do Gelsenkirchen, wysypał się oczywiście nowy pracownik klubu z Monachium, który nie potrafił utrzymać języka za zębami. Podobnie było zresztą, gdy ruszyła operacja mająca na celu ściągnięcie do Niemiec Leroya Sane i Hasan wywołał gniew osób związanych z Manchesterem City. Innym razem z kolei nastąpił na odcisk szefów Hoffenheim, gdy w trakcie pandemii wezwał młodego Arminda Sieba na testy medyczne do Monachium, choć nie poinformował o tym jego klubu. Mówiąc krótko: Bośniak miał takie parcie na sukces, że tymi potencjalnymi chwalił się jeszcze zanim tak naprawdę do nich doszło. A takiego zamieszania interesy przecież nie lubią.
PO OMACKU NA RYNKU TRANSFEROWYM
Koniec końców kilka transferów można jednak Salihamidziciowi przypisać. Oczywiście tych mniejszych. Jeden udał mu się spektakularnie i było to pozyskanie Alphonso Daviesa z Vancouver Whitecaps. Początkowo wydawało się, że przenosiny Kanadyjczyka będą kompletnym nieporozumieniem, ale gdy z konieczności Niko Kovac zaczął wystawiać go na boku obrony, okazało się, że Bawarczycy pozyskali piłkarza o kosmicznych możliwościach fizycznych i potężnym talencie. Na nieszczęście Bośniaka pilotował on też transfery Mickaela Cuisance'a z Borussii Moenchengladbach (aktualnie na wypożyczeniu w Marsylii, która nie chce go jednak wykupić), Janna-Fiete Arpa z Hamburgera SV (5 milionów euro rocznie pensji, wciąż bez debiutu w seniorach, słaba gra w rezerwach) czy w końcu Alexandera Nuebela z Schalke 04. Z tym ostatnim była zresztą niezła heca, bo nikt nie miał wątpliwości, że to bramkarz o wielkim potencjale. Dyrektor sportowy zachęcił go wizją rozgrywania nawet 15 spotkań w sezonie. Problem jednak w tym, że wcześniej nie uzgodnił tego z Manuelem Neuera, a gdy już młody piłkarz przeniósł się do Monachium, mistrz świata tupnął nogą i powiedział, że miejsca między słupkami oddawać nie zamierza. Na nic zdały się prośby i błagania. 24-letni Nuebel zagrał w 3 meczach, a zirytowany sytuacją jego agent szuka mu teraz klubu, do którego mógłby zostać wypożyczony.
Salihamidzić szeroko uśmiechał się do zdjęć pod koniec ubiegłego lata. Wówczas Bayern na gwałt szukał zawodników, którzy poszerzą kadrę najlepszego zespołu Europy i dadzą szersze pole manewru Flickowi. Bośniak stanął więc przed taśmą produkcyjną i w kilkanaście godzin podpisał czterech zawodników. Z PSG wyciągnął Erica-Maxima Choupo-Motinga, z Juventusu Douglasa Costę, z Espanyolu Barcelona Marca Rocę, zaś z Marsylii Bounę Sara. Efekty jego wysiłków okazały się jednak bardzo mizerne. Żaden z piłkarzy nie okazał się wzmocnieniem zespołu, żaden nie dźwiga roli bycia dżokerem. Kameruńczyk strzelił kilka goli, ale znacznie odstaje poziomem, Brazylijczyk częściej jest kontuzjowany niż zdrowy, Hiszpan spędził na ligowych boiskach 146 minut, a Francuz z kolei mógłby czyścić buty Pavardowi. A podczas zimowego okienka transferowego w 2020 roku Salihamidzić sięgnął też po Alvaro Odriozolę z Realu Madryt, co okazało się zupełnym niewypałem.
Nie będzie zbyt dużym uproszczeniem stwierdzenie, że błędy Bośniaka doprowadziły od porażki Bayernu w pierwszym meczu Ligi Mistrzów z Paris Saint-Germain. Francuzi również nie przyjechali na Allianz-Arena pierwszym garniturem, ale Flick znów miał związane ręce. Choupo-Moting gola strzelił, ale poza tym odstawał od kolegów, a z ławki nie było kogo za bardzo wpuszczać, by wpłynąć na losy spotkania. Zespołowi i tak udało się wycisnąć z tego spotkania wiele, bo z 0:2 zdołali dojść na 2:2 i dopiero kolejny zryw Kyliana Mbappe doprowadził do ich porażki. Przed rewanżem, w którym kilku ważnych zawodników będzie już zdrowych, sytuacja jest nieco bardziej komfortowa.
"STUL PYSK"
Salihamidzić zawalił więc najważniejsze obowiązki, jakie przypisuje się dyrektorowi sportowemu. Nie uczyniono go odpowiedzialnym za transfery warte dziesiątki milionów euro, ale właśnie za drobne ruchy, na których trudno było się wyłożyć, bo i były obarczone mniejszym ryzykiem. Bośniak wyłożył się jednak spektakularnie, a to zaledwie kropla w morzu jego przewinień. Miał bowiem sprawnie poruszać się w medialnej machinie, a na każdym kroku strzela sobie w stopę. Skarżyły się już na niego największe boiskowe autorytety, między innymi Robert Lewandowski (narzekał na brak wsparcia ze strony klubu) oraz Manuel Neuer (utyskiwał nad prywatnymi rozmowami wypływającymi do mediów). W ostatnim czasie okazało się z kolei, że klub nie prolonguje umowy Jerome'a Boatenga. W porządku, takie prawo Bayernu, mogą nie widzieć tego piłkarza w zespole na kolejny sezon. Co jednak Salihamidzić zrobił z 8-krotnym mistrzem Niemiec, mistrzem świata, zdobywcą dwóch pucharów Ligi Mistrzów i dwukrotnym Klubowym Mistrzem Świata? Zaprosił go do gabinetu, podziękował, wytłumaczył wizję działaczy? Nie. Powiedział mu o tym na boisku. Po treningu. Przed meczem z PSG.
Powodów do naigrywania się z Bośniaka jest wiele. Gdy klub rozstał się z Niko Kovacem, ten pożegnał go identycznymi słowami, jakimi Rummenigge pożegnał dwa lata wcześniej Ancelottiego. Gdy przed jednym ze spotkań ligowych pytano go o zdrowie Arjena Robbena, Salihamidzić przyznał, że Holender jest co prawda lekko poobijany, ale właśnie dlatego znalazł się tylko na ławce. W praktyce nie było go nawet w kadrze. W kwietniu 2019 roku wycelował z kolei działa w Dortmund i drwił, że po zwycięstwo z FC Nuernberg Bayern zaprosi wierchuszkę BVB na Marienplatz, gdzie będą mogli wspólnie świętować mistrzostwo zdobyte przez Bawarczyków. Oczywiście zapeszył, Bayern zremisował w Norymberdze i świętowanie musiał odłożyć o tydzień.
Takich incydentów było wiele. Kilka tygodni temu niemieckie media poinformowały o konflikcie między Salihamidziciem a Hansim Flickiem, który przejął zespół półtora roku temu i już wygrał z nim wszystkie możliwe trofea. Flick domagał się solidnych wzmocnień przed kolejną edycją rozgrywek, Bośniak zafundował mu takie, że trener woli wpuszczać doświadczonych piłkarzy i zmieniać ustawienie, niż stawiać na tych, których przygotował mu przełożony. Ostatnio sam zresztą przyznał w mediach, że kadra zespołu była silniejsza rok temu, ale to jeszcze nic przy incydencie sprzed miesiąca. Najpierw "Bild" napisał o sytuacji z klubowego autokaru, gdy mający po uszy paplaniny "Brazzo" trener wrzasnął do niego, by "stulił pysk". Zazwyczaj w takich sytuacjach zamiata się sprawę pod dywan i ją dementuje. Co zrobił Flick? Przytaknął. Tak rzeczywiście się stało. Zrugał stojącego wyżej w hierarchii faceta, bo miał już dość i jego zachowania, i jego niekompetencji.
PROTEKCJA HOENESSA
Dlaczego więc pracownik, który ma na koncie tak dużo wpadek, wciąż reprezentuje najlepszy obecnie klub na świecie? To dobre pytanie. Teoria niemieckich dziennikarzy jest taka, że zainstalował go w klubie Hoeness, który po oficjalnym opuszczeniu struktur wciąż chciał mieć coś do powiedzenia i potrzebował słupa, który będzie forsował jego pomysły podczas posiedzeń zarządu. To oczywiście miałoby sens, byłoby logiczne, pasowałoby zresztą do samego Hoenessa, dla którego Bayern jest projektem życia i nie potrafiłby z dnia na dzień nauczyć się żyć bez niego. To rodzi jednak kolejne pytanie: dlaczego Niemiec wybrał sobie akurat takiego ancymona? Czy nie potrafił znaleźć kogoś inteligentniejszego? Bardziej obytego? Sprytniejszego?
Z jednej strony może by mógł, wszak kiedyś taką funkcję piastował Sammer. Z drugiej jednak: ze świecą szukać kogoś, kto zgodzi się być marionetką władz, a właściwie jednego człowieka. Może źle szukał, może odmówili mu wszyscy kandydaci, którzy na liście życzeń znajdowali się wyżej od Salihamidzicia. Faktem jest jednak, że kibice dobrze już wiedzą, że Bośniak jest w klubie dzięki protekcji 69-latka. I wie o tym też Hoeness. Można się zatem zastanawiać, czy coś postanowi z tym w przyszłości zrobić, bo w końcu Bośniak wystawia mu bardzo kiepskie świadectwo i więcej z jego działań jest szkody niż pożytku. A to chyba ostatnia rzecz, o jaką chodziło byłemu już szefowi klubu.
Na początku kadencji Salihamidzicia dziennikarze często w rozmowach wplatali nazwisko Hoenessa. Pewnego razu dyrektor sportowy nie wytrzymał. – Co wy mi zawsze mówicie, co powiedział Uli Hoeness? Każde pytanie zaczyna się od Uliego Hoenessa. Uli Hoeness, Uli Hoeness. Chcecie mnie o coś zapytać? Jeśli Uli Hoeness coś powiedział, to po prostu jego o wszystko pytajcie. Ja nie chcę komentować wypowiedzi Uliego Hoenessa. To mnie nie interesuje – wypalił wściekły, ale dziennikarze nie dali się zwieść tej retoryce. Pytanie zatem, jak długo zwodzić będą się wszyscy w klubie, którzy zaczynają mieć też już po uszy działań Bośniaka. Niewykluczone, że to właśnie on doprowadzi do odejścia Flicka, którego kusi niemiecka federacja i który mógłby zastąpić na stanowisku selekcjonera Joachima Loewa. Tam przynajmniej nie musiałby użerać się z przełożonym, który głównie w swojej wyobraźni jest w klubie kimś ważnym i rozdaje tam karty.