| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa
72-letni Włodzimierz Gąsior wrócił na ławkę trenerską, by ratować Stal Mielec. W szczerej rozmowie z TVPSPORT.PL przyznaje, że wie, jak trudne zadanie wziął na swoje barki. – Jeśli, odpukać, będzie źle, to winny będzie Gąsior. Dziadek Gąsior. "Po co wzięli tego emeryta?" Takie będą komentarze – mówi. Wspomina ciężkie czasy w Stanach Zjednoczonych i dodaje, że trenerem Stali nadal powinien być... Leszek Ojrzyński lub Dariusz Skrzypczak.
Mateusz Miga, TVPSPORT.PL: – Wraca pan do Ekstraklasy po wielu latach przerwy. Dobrze byłoby przybliżyć kibicom pańską sylwetkę.
Włodzimierz Gąsior: – Dobrze, ale proszę o łatwiejszy zestaw pytań.
– A więc linia melodyczna. Nie wszyscy pamiętają dziś, że był pan członkiem wspaniałej drużyny Stali Mielec. Grzegorz Lato, Henryk Kasperczak, Jan Domarski, ale też Włodzimierz Gąsior.
– Ja byłem pracownikiem. Żołnierzem. Żołnierzem ze Stali jak niedawno o mnie napisano.
– Do kogo z dzisiejszych czasów mógłby się pan porównać?
– Wyrobnik boiskowy, nie rzucający się w oczy. Biegający po całym boisku, wykonujący czarną robotę.
– A kiedy ten wyrobnik zrozumiał, że chce zostać trenerem?
– Zacząłem studia na AWF, ale musiałem wziąć urlop dziekański, bo wyjechałem do Stanów, a naukę skończyłem po powrocie. W Stanach pół roku pracowałem bardzo ciężko, a pół roku grałem w hali.
– W Chicago Horizons.
– Tak. Wcześniej pracę łączyłem z grą w drużynie amatorskiej, w której grali też Jerzy Zawiślan, Kupcewicz, brat Janusza, Krzysiek Rzeźny, Kazalski z Tarnobrzega. Łącznie było tam sześciu, siedmiu Polaków. Dobry skład. Z tej amatorskiej drużyny wykupił mnie klub zawodowy, Chicago Horizons. Byłem też w Nowym Jorku, w najlepszej wówczas drużynie halowej, ale wróciłem do Chicago.
– Za ile pana wykupili?
– Haha, nie pamiętam. To był wtedy powód do żartów, bo przecież graliśmy jako amatorzy, ale wyglądało to całkiem dobrze. Na pewnym turnieju zagrałem w jednej drużynie ze słynnym Eusebio. I myślę, że to on polecił mnie później do Chicago Horizons, gdzie trenerem był inny były piłkarz Benfiki, Luis Dabo. W Chicago grałem z jeszcze jednym piłkarzem lizbońskiego klubu – Luisem Simoesem. Co ciekawe, zaproponował mi testy w Benfice. Nie wiem, dlaczego tam nie pojechałem.
– To mogła być fajna przygoda na koniec kariery.
– Oczywiście, że tak. Ech, szkoda mówić. Rzadko wracam myślami tak daleko.
– A to przecież bardzo ciekawe historie.
– Tak, ale żyje się tym co teraz.
– Zaraz do tego dojdziemy. To były przykre czasy dla Polski, bo byłych reprezentantów można był spotkać pracujących na budowach.
– W tych czasach w Polsce była bardzo trudna sytuacja. Przecież ja wysyłałem ze Stanów do kraju paczki w których był np. cukier. To o czym my mówimy?
– W jakim charakterze pan pracował?
– Wolałbym o tym nie mówić.
– Oho, czuję, że docieramy do ciekawego wątku.
– To była bardzo ciężka praca. Kładłem papę na dachach. Gorąca papa była dostarczana na dach rurami, a ja to odbierałem tam u góry. Jezu, jakie to było niebezpieczne... Ciągłe poparzenia. Pracowałem po 10 – 12 godzin dziennie. Nie było łatwo. W Stanach imałem się różnych zawodów – od malarza po stolarza.
– Apeluję, by zostawić to w wywiadzie. To przykład pańskiego charakteru.
– W Stanach w tamtych czasach w podobny sposób pracowały inne wielkie nazwiska. Ludzie ocierający się o reprezentację Polski pracowali na budowach, a przykłady można mnożyć. Ale nie mówmy o tym. Ja dziś nie szukam szumu. Najchętniej przez ten miesiąc nie udzielałbym żadnych wywiadów. Nie sądziłem, że ten powrót będzie dla mnie tak trudny, a od poniedziałku telefon nie stygnie. A miałem takie spokojne życie…
– Wróćmy do piłki. Mówi pan, że był wyrobnikiem, a jednak radził sobie w lidze halowej, gdzie trzeba umieć kopnąć piłkę.
– W tamtych czasach piłka nie była tak siłowa, fizyczna jak dzisiaj. Obecnie piłkarze bez motoryki nie mają prawa zaistnieć. Kiedyś piłka była oparta na technice, nie było w pierwszej lidze piłkarza, który nie byłby bardzo dobrze zaawansowany pod względem technicznym. Mieliśmy bardzo dużo dobrych piłkarzy. Kazimierz Górski mógłby stworzyć trzy jedenastki i każda byłaby mocna. Dziś mamy problem, by na poszczególne pozycje znaleźć jednego zawodnika. To jest tragiczne.
– Przez tę dużą konkurencję pan w pierwszej reprezentacji nie zaistniał.
– Nie miałem takiego luzu jak Heniek Kasperczak czy Grzesiek Lato, którzy mieli zupełnie inne charaktery. Ja wszystko bardzo przeżywałem. Rozegrałem wiele meczów w reprezentacji młodzieżowej – u Strejlaua, Talagi czy Górskiego. I już jadąc na mecz byłem bardzo zestresowany. To zdecydowało. Przed mundialem w Monachium byłem testowany przez Górskiego i gdybym miał taki luz jak Grzesiek Lato to możliwe, że załapałbym się do kadry. To jest ten element, który pozostawia u mnie pewne poczucie niedosytu, ale w gruncie rzeczy cieszę się, że miałem szansę grać z tymi chłopakami. Przecież Stal była wówczas naszpikowana reprezentantami.
– To jak pan sobie poradził przed meczem z Realem?
– No właśnie nie poradziłem sobie. Nieżyjący już Mundek Zientara zmienił mnie po 45 minutach i miał rację. Spaliłem się.
– Poradził sobie pan z tą kwestią w trakcie kariery? Wówczas piłkarze nie mogli liczyć na pomoc psychologa.
– Sami musieliśmy sobie z tym radzić, a najlepszym psychologiem był trener. Nas ukształtował świętej pamięci Andrzej Gajewski, z którym przebyliśmy drogę od III do I ligi. On zbudował drużynę Stali, która potem – za innych już trenerów – osiągała dobre rezultaty. Wcześniej dużo mi dał 90-letni dziś Zenek Książek. Dobry klimat mieliśmy w Stali. Tę atmosferę budował m.in. Edek Kazimierski, który był prezesem, a dziś nadal jest bardzo trzeźwy na umyśle. Czym się różniliśmy od dzisiejszych klubów? Mówimy o profesjonalizmie, ale powiem szczerze – dziś tego profesjonalizmu wśród naszych piłkarzy jest mało. A lata temu, gdy nie mówiło się o tym tak dużo, to myśmy do swoich obowiązków podchodzili naprawdę bardzo poważnie. Czasy jednak były zupełnie inne. Jak zaczynałem grać w Stali to początkowo byłem skierowany do pracy w zakładzie. Ostatecznie tam nie trafiłem, bo pierwszego dnia zostałem oddelegowany na stadion. Ale jeszcze kilka tygodni wcześniej byli piłkarze, którzy rano szli do pracy w zakładzie, a o 10 czy 11 jechali na trening. Ja byłem pracownikiem WSK PZL Mielec, a klub sportowy był po prostu jednym z wydziałów. I myśmy byli oddelegowani do tego wydziału.
– W kadrze zagrał pan raz, przeciwko drużynie złożonej z zawodników wybranych przez czytelników "Expressu Wieczornego"?
– Już mi się to zaciera... Przed mundialem w Monachium reprezentacja grała w Poznaniu sparing ze Stuttgartem. Górski robił przegląd zawodników, których ewentualnie mógłby zabrać ze sobą na mistrzostwa. Zagrałem w tym meczu, ale na mundial się nie załapałem.
– Kazimierz Górski powiedział, co powinien pan poprawić?
– Nie. Kaziu był bardzo dobrym, otwartym człowiekiem i świetnym psychologiem, ale skupiał się na ludziach, którzy byli mu potrzebni do pierwszej reprezentacji.
– Stal to klub bliski pańskiemu sercu, bo spędził tam pan połowę albo i więcej życia. W latach 90 Stal zniknęła z mapy. Jak pan się poczuł?
– To była podobna historia co w Siarce Tarnobrzeg, Stali Stalowa Wola czy Stali Rzeszów. To były kluby uzależnione od wielkich zakładów pracy, które w tych czasach zaczęły padać. Wcześniej w mieleckim zakładzie pracowało około 20 tysięcy ludzi, a miasto liczyło 30-35 tysięcy mieszkańców. Każdy z pracowników, łącznie z piłkarzami, płacił na klub jeden procent swoich zarobków. To były duże pieniądze. Żal mi było Stali, gdy padała. Dziś też mi jest jej żal, bo cały czas jestem jej kibicem. Marzy mi się, by oglądać Stal na poziomie ekstraklasy.
– Pracował pan w klubie nawet w czwartej lidze.
– To był bardzo ciężki czas. Ale nawet w tych trudnych warunkach udało się awansować do II ligi.
– Zapewne to nie była tylko praca trenera, a trzeba było załatwiać i inne sprawy. Czym najbardziej absurdalnym musiał się pan zajmować?
– Mnóstwo tego było. Brakowało wody do picia, ciepłej wody pod prysznicem, sprzętu do treningu, a i boiska były bardzo słabe. Dziś Stal ma piękny obiekt. Nie chcę wymieniać tego wszystkiego, ale czasem trzeba było i za mopa złapać, by wymyć podłogę. Dziś w profesjonalnych klubach trenerzy mają do dyspozycji całe sztaby, a ja mogłem liczyć co najwyżej na jednego asystenta. I to nie zawsze.
– Rozumiem, że w Stali trzymał pana sentyment. Nie wolał pan wyjechać, by pracować w normalniejszych warunkach, w wyższej lidze?
– Z perspektywy czasu żałuję, że w ogóle się ruszałem z Mielca, bo ucierpiało na tym moje życie rodzinne. Mieliśmy wtedy małe dzieci, a wszystkie obowiązki związane z wychowaniem spadały na moją żonę, która też wykonuje trudny zawód, bo do dziś jest lekarzem. U schyłku życia mam wyrzuty, że za mało czasu poświęciłem dzieciom.
– Więc był pan skazany na Mielec. Blisko klubu i rodziny.
– Przez pracę poza Mielcem straciłem około 20 lat życia rodzinnego. Po meczu przyjeżdżałem do domu, żeby spędzić z rodziną choćby 24 godziny i wracałem do klubu. To nie jest życie i odradzam taki styl pracy młodym trenerom. Ja wtedy tego nie zauważałem. Wydawało mi się, że praca to jest wszystko, a to nieprawda. Jest ważna, ale najważniejsza jest rodzina.
– Ładne słowa. Trener ma wybór. Przeprowadzać się za każdym razem z całą rodziną i ciągle przebudowywać życie. Albo samotnie.
– Jestem za tym, by przeprowadzać się całą rodziną. Najbliżsi powinni być obok nas. Jest to bardzo ważne od strony psychicznej.
– W Stali – jako trener – przeżył pan dużo fajnych momentów. Praca w Ekstraklasie, awanse, otwarcie nowego stadionu. Co wspomina pan najmilej?
– Awanse. Ja Stal zawsze przyjmowałem w trudnych chwilach. W latach osiemdziesiątych stworzyliśmy bardzo fajną drużynę. Piotr Czachowski, Maciej Śliwowski, Piotr Wojdyga, Adam Fedoruk… Długo by wymieniać. To byli ludzie, którzy przyszli do nas jako młodzi chłopcy, a potem zrobili spore kariery. Do dziś na kasetach VHS istnieją nagrania z tamtych czasów. Przyjemnie się to ogląda. Zdobyliśmy piąte miejsce w lidze, a w następnym roku powinniśmy walczyć o mistrzostwo Polski. Niestety, klub nie miał pieniędzy, by tych ludzi zatrzymać. O wzmocnieniach już nie mówiąc. A to wciąż był perspektywiczny zespół. Boguś Wyparło, jako młody chłopak, wszedł do bramki w miejsce Wojdygi.
– Frustrujące dla trenera. Zbudował pan zespół, a potem mógł tylko patrzeć, jak drużyna się rozpada.
– Po prostu klub nie miał na to kasy. Takie życie. Ja generalnie jestem przeciwnikiem zmian trenerów. Potrzeba co najmniej trzech lat, by przekazać drużynie swoją wiedzę i koncepcję grę. By poukładać to po swojemu. Nie można zbudować drużyny w ciagu pół roku. A my budujemy składy na sezon, na pół roku, opierając swoje drużyny na nazwiskach. To nie jest budowa zespołu. Uważam, że pracę trenera można podsumować najwcześniej po trzech latach, a może i później. Ciągłe roszady? Dla mnie to chore.
– Ale przecież w Stali pojawił się pan w wyniku takiej zmiany.
– Uważam, że Leszek Ojrzyński powinien pracować w Stali do końca sezonu. Albo Dariusz Skrzypczak – od początku do ostatniej kolejki. I wziąć za to pełną odpowiedzialność. To oni byli odpowiedzialni za układanie tej drużyny, za transfery, za proces treningowy, za mecze. I bez względu na wszystko, to oni na koniec sezonu powinni wziąć odpowiedzialność. A odpukać – jeśli będzie źle – to winny będzie Gąsior. Dziadek Gąsior. "Po co wzięli tego emeryta?" Takie będą komentarze. Nawet nie chcę czytać tych tekstów. Moje dzieci to widziały i już miały mi za złe, że to wziąłem. A wziąłem to tylko ze spontaniczności. Stali Mielec nigdy nie odmawiałem.
– Mocne słowa. Nie wiem, czy prezes Stali Jacek Klimek będzie zadowolony, gdy to przeczyta.
– Już mu to powiedziałem.
– Brawo za szczerość.
– Ja jestem takim człowiekiem. Jestem szczery. Nigdy nie kręcę.
– Podoba mi się.
– Prezesem jest Jacek Klimek, ale ważną osobą dla Stali jest też europoseł pochodzący z Mielca pan Tomek Poręba. Uważam go za świetnego człowieka i dobrego organizatora. Bardzo pomaga klubowi. Ale w pewnym momencie tak się wkurzył na ludzi w klubie, że zrezygnował.
– Tak, ale od niedawna znów jest bliżej Stali.
– Powiedziałem mu: ″Uważam, że to był błąd, że pan zrezygnował. Trzeba było sprawić, by z klubu odeszli ludzie, którzy źle funkcjonowali, a nie pan". Gdyby nie pan Poręba Stal prawdopodobnie nie grałaby w ekstraklasie. Tak to widzę z boku.
– Długo bił się pan z myślami, czy brać ofertę Stali?
– Musiałem podjąć decyzję w ciągu 24 godzin. Gdybym odmówił, miałbym wyrzuty sumienia, że odwróciłem się od klubu, któremu tak wiele zawdzięczam. Uważam, że w Stali powinien być trener miejscowy, który dostanie dłuższą szansę. Ja nie mogę być na lata – wiadomo. Ale jeśli poprosili mnie, bym pomógł im w tych siedmiu meczach, zrobię wszystko, by było dobrze. A co będzie? Ani ja, ani pan nie może tego przewidzieć. Mogę tylko przewidzieć reakcje. Jeśli będzie źle, wiadomo, kto będzie winny.
– Duża odpowiedzialność na pańskich barkach. Na czym skupił się pan w tych kilku dniach przed meczem z Zagłębiem?
– Psychika, mental, scalenie tego wszystkiego. Jak nie ma wyników, nie ma zadowalającej gry wtedy Polacy zwieszają głowy. Tacy jesteśmy. Drużyna przestaje być monolitem, a przecież piłka to gra zespołowa. Gdy wygrywasz – jest łatwo. Kłopoty zaczynają się wtedy, gdy przegrywasz mecz za meczem. Trzeba wtedy poszukać innego dojścia. Nie specjalistycznego. Próbujesz dotrzeć do drużyny poprzez rozmowy, zmienienie klimatu szatni. Żeby zaczęli funkcjonować jako zespół. Patrząc na ostatnie mecze – ze Stalą nie jest dobrze i trzeba to szybko zmienić.