Przejdź do pełnej wersji artykułu

Mariusz Piekarski: transfer do Ekstraklasy to porażka. Ta liga nie wzbudza szacunku

/ Czesław Michniewicz i Mariusz Piekarski (fot. 400mm.pl/Piotr Kucza) Czesław Michniewicz i Mariusz Piekarski (fot. 400mm.pl/Piotr Kucza)

Jest jednym z najlepszych polskich menedżerów, który transferował między innymi Macieja Rybusa do Lyonu, Igora Lewczuka do Bordeaux, Sebastiana Szymańskiego do Dynama Moskwa czy Michała Karbownika do Brighton. W rozmowie z TVPSPORT.pl zdradził między innymi kulisy swojej pracy, opowiedział o tym, dlaczego chorwacki 19-latek jest droższy od rówieśnika z Polski, czego brakuje naszym trenerom, by pracować za granicą i gdzie mógł trafić wspomniany "Karbo".

Robert Lewandowski może zarabiać o dziesięć milionów euro więcej poza Bayernem Monachium. Gdzie konkretnie?

Czytaj też:

Paulo Dybala, piłkarz Juventusu Turyn mający polskie korzenie (fot. Getty Images).

Od potomka "Witkacego" po Paulo Dybalę. Egzotycznymi śladami Polaków

Marcin Borzęcki, TVPSPORT.pl: – Piłkarze wylatują na urlopy po zakończeniu sezonu, ale czy ich agenci mają kiedykolwiek wakacje? Teoretycznie nie mogą sobie wziąć wolnego od negocjacji z klubami.
Mariusz Piekarski: – Teraz na przykład zbliża się okienko transferowe, więc jako menedżerowie przygotowujemy się do niego od kilku miesięcy. Wiemy o tym, komu kończą się kontrakty, kim będzie spore zainteresowanie, jakie kluby będą potrzebowały jakich piłkarzy. Mniej więcej na 3-4 miesiące przed letnim szałem transferowym planujemy ruchy, więc tak na dobrą sprawę mamy chwilę wytchnienia po zamknięciu zimowego okna, choć tak naprawdę w tym czasie jest do załatwienia sporo spraw związanych z księgowością. Trudno więc mówić o wakacjach i wolnym czasie, zawsze coś jest do zrobienia. Nawet jeśli pozamyka się wszystkie interesy, to trzeba trzymać rękę na pulsie.

– Częściej to wy wychodzicie z inicjatywą umieszczenia piłkarza w jakimś klubie czy to właśnie kluby zgłaszają się po zawodników?
– Zazwyczaj to my nakręcamy zainteresowanie. Rzadko dostajemy takie prezenty, by ktoś akurat zadzwonił po reprezentowanego przez nas klienta. Staramy się więc zasiać ziarno trochę wcześniej, pozostawić kontakt, informację o piłkarzu i zachęcić skautów, by go obserwowali. Podobnie było na przykład w przypadku Michała Karbownika. Zaczął grać w sierpniu, a już w październiku mieliśmy pierwszy kontakt z Brighton. Od tamtej chwili cały czas go monitorowali i choć trafił tam definitywnie pod koniec letniego okienka, doskonali go znali.

– Jaka jest pana pozycja na rynku? Zgłasza się pan jeszcze do piłkarzy z ofertą reprezentowania ich interesów, czy wręcz sam dostaje prośby o współpracę?
– Konkurencja wśród agentów jest dziś bardzo wymagająca, zawodnik może wybierać między jednym, drugim a trzecim menedżerem i tak naprawdę to my walczymy o graczy. Zawodnicy są dopieszczani przez agentów, przez ich środowiska. Mają duży wachlarz możliwości, mogą skorzystać z rodzimych agencji, mogą poszukać ich za granicą. Nawet jeśli ma się silną pozycję na polskim rynku, trzeba walczyć o to, by poszerzać listę klientów.

– Zastanawiam się zatem, czy jest jakaś maksymalna liczba zawodników, którymi można się zajmować, bo przecież doba nie jest z gumy.
– Staramy się kalkulować i ograniczać do współpracy tylko z takimi ludźmi, którzy reprezentują określoną jakość, a ich potencjał gwarantuje co najmniej występy na dobrym poziomie w Ekstraklasie. Jasne, czasem naszych zawodników można znaleźć w pierwszej lub drugiej lidze, ale to zazwyczaj chwilowe wypożyczenia, by ograć się w seniorskim futbolu. Docelowo nie chcemy schodzić poniżej pewnego poziomu, staramy się planować kariery długofalowo i analizować każdy przypadek pod kątem potencjału. I jeśli z kimś się wiążemy, to znaczy, że wierzymy, iż poradzi sobie na najwyższym poziomie rozgrywkowym, ale też rokuje na występy za granicą.

Leszek Ojrzyński i Mariusz Piekarski (fot. 400mm.pl/Piotr Kucza)

– Zakładam więc, że przed podpisaniem umowy przyglądacie się piłkarzowi bardzo dokładnie, również na płaszczyźnie charakterologicznej.
– Od pierwszej minuty spotkania go oceniamy. Patrzymy na budowę ciała, staramy się zauważyć, czy ręce i nogi ma jak bagietki, czy jednak są obudowane mięśniami. Nie wszyscy są od razu gotowi fizycznie, więc w niektórych przypadkach planujemy na starcie współpracę z trenerem personalnym oraz odpowiednią dietę. Każdego zawodnika sami wcześniej przez dłuższy czas obserwujemy, więc znamy również jego parametry szybkościowe, mamy też dostęp do wszystkich specjalistycznych narzędzi typu InStat. Najlepiej ocenia się oczywiście gracza na żywo, choć teraz – w czasie pandemii – nie możemy tak często pojawiać się na stadionach, sporo czasu spędzamy przed monitorami. Na charakter oczywiście również zwracamy uwagę, bo skoro chcemy się z kimś związać na kilka lat, to dobrze byłoby wiedzieć, co ma w głowie i jak widzi świat.

– Ile jest prawdy w tym, że Kowalski będzie kosztował 5 milionów euro, a jego chorwacki odpowiednik Kovalskić 10 milionów euro?
– Jest taki stereotyp, choć nie wiem, czy to akurat dobre określenie. Po prostu bałkańscy piłkarze są wyżej cenieni. Myślę, że w dużej mierze wynika to z tego, w jakich warunkach się wychowywali, zazwyczaj w trudnej sytuacji finansowej, w klimacie wojennym, dzięki czemu są mocnymi charakterami, charakteryzują się odwagą, czasem wręcz brawurą. Tamci ludzie są bardzo trudni do złamania, są nieustępliwi, pracowici. Kluby piłkarskie o tym wiedzą, dlatego lubią kupować zawodników z tamtego regionu. Ściągając zawodnika, nie płaci się w końcu tylko za umiejętności piłkarskie, ale również za mental. I w tym przypadku można mieć pewność, że do charakteru zastrzeżeń nie będzie, bardziej prawdopodobne jest wręcz, że trafimy na gracza zbyt ambitnie podchodzącego do zawodu niż leniwego i kapryśnego. U nas piłkarz jest troszeczkę za skromny, zbyt pokorny. Pewnie, to są w pewnym sensie pożądane cechy, dobrze być kulturalnym i grzecznym, ale w futbolu nie zawsze to pomaga. Lepiej radzą sobie ci pewni własnych możliwości, wysoko zawieszający sobie poprzeczkę.

– Na co jeszcze zwraca się uwagę?
– To w dużej mierze zależy od klubu, który kupuje piłkarza. To oczywiste, że na inne parametry będą patrzyli działacze PAOK-u Saloniki, na inne działacze Bayernu Monachium. Na pewno jednak każdemu piłkarzowi życie ułatwia pewna mentalność oraz znajomość języków, co pomaga wejść do szatni, zaaklimatyzować się, dźwignąć presję. Ale oczywiście kluczem są umiejętności, z nimi nawet bez kilku innych czynników można sobie poradzić. Co z tego, że N'Golo Kante przyjeżdżał do Anglii bez znajomości tamtejszego języka, skoro szybko kupił kolegów i kibiców swoją grą. To na przykład zawodnik, który mało mówi, ale przemawia na boisku i zawsze będzie miał szacunek.

– Pan sprzedawał piłkarzy głównie do Rosji. Ten trend wziął się z przypadku?
– Kiedy zacząłem interesować Rosjan polskimi zawodnikami, tamte kluby już dysponowały ogromnymi możliwościami finansowymi, o jakich nam się nad Wisłą nie śniło. Taki Maciej Rybus mógłby pewnie grać też na Zachodzie, ale akurat nie miał żadnej oferty, a Terek Grozny zaproponował świetne warunki. Działacze zza wschodniej granicy byli skłonni płacić za naszych graczy takie sumy, na jakie nie zdecydowaliby się inni. Poza tym mam wrażenie, że rosyjskie rozgrywki są u nas zupełnie niedoceniane, podczas gdy to jedna z silniejszych lig na Starym Kontynencie. Gra się tam w piłkę szybko, widowiskowo, na wysokiej intensywności i naprawdę można się stamtąd wybić do czołowych krajów. My w ogóle patrzymy na Rosję przez zły filtr – polityczny, gospodarczy, kibicowski. Gdyby ktoś usiadł w weekend i obejrzał sobie wszystkie mecze w kolejce, z pewnością zmieniłby zdanie – zwłaszcza że dostęp do tych spotkań na YouTube jest łatwy. Jeśli jeszcze ja jestem związany emocjonalnie z jakimś piłkarzem, tym bardziej te spotkania przeżywam. I obserwując je od wielu lat, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że to bardzo mocne rozgrywki. Tak jak mówię: żyjemy w jakimś dziwnym przeświadczeniu, a powinniśmy akurat na ten kraj, choćby od strony piłkarskiej, patrzeć z ogromną pokorą. Jeśli ktoś się tam wypromuje, może jechać do mocnego klubu zachodniego.

– Dzięki interesom na tamtejszym rynku wyrobił sobie pan na tyle mocną pozycję, że zacznie z czasem coraz więcej Rosjan instalować w Ekstraklasie?
– Prędzej czy później na pewno takie transfery będą się pojawiały. Co okienko rozmawiamy o jakimś piłkarzu z Rosji, który mógłby ogrywać się w Polsce. Nawet ostatnio takie negocjacje toczyliśmy, ale trzeba pamiętać, że zawodnicy stamtąd są przyzwyczajeni do trochę innych liczb na kontraktach. Chyba jedynym klubem, który byłoby stać na niezłego rosyjskiego zawodnika, jest Legia Warszawa. Przy Łazienkowskiej znają wschodnie realia i stać ich, by niektóre oczekiwania zrealizować. Ale nie mówimy tu o piłkarzach z siedmiu, może ośmiu najmocniejszych drużyn ligi rosyjskiej, bo tam obraca się milionami euro, jeśli chodzi o roczne kontrakty piłkarzy. I to netto. Ale co jakiś czas zdarzają się piłkarze z niższych lig, którzy są naprawdę bardzo dobrzy i w tym upatruję szansy dla polskich klubów.

– Zmierzam powoli do kolejnej kwestii, bo ciekaw jestem, czy agent z taką pozycją na naszym rynku może pokusić się o ekspansję międzynarodową i nawiązać współpracę z zagranicznymi zawodnikami.
– Możliwość przeprowadzenia takich ruchów otwiera się, gdy zagraniczni piłkarze przyjeżdżają do Ekstraklasy. Taki Arvydas Novikovas nie był naszym piłkarzem, a potem sprzedaliśmy go do Turcji. I to jest chyba najwłaściwsza droga do takiej współpracy, bo nie ma co się oszukiwać – konkurencja wśród agentów w Europie jest ogromna, więc zazwyczaj te połączenia z menedżerami są w obrębie własnego kraju, rodzimego rynku.

– Jak to w ogóle się toczy, kiedy siadacie do stołu? Skąd bierzecie na przykład wycenę piłkarza?
– Cena bierze się zazwyczaj z kilku czynników. Opracowujemy ją w oparciu o formę zawodnika, dorobek, wiek i tak dalej. Ważne jest też to, kto zasiada do stołu. Można grać w pokera z jednym przeciwnikiem, a można z pięcioma. Kiedy jest większa liczba chętnych na usługi gracza, można pobawić się nieco odważniej, licytować grubiej. Generalnie nie ma zasady, która regulowałaby tok negocjacyjny, to wszystko jest bardzo płynne. Czasami siadamy i to my proponujemy cenę, czasami klub i dopiero wówczas staramy się tę sumę albo zbijać, albo zwiększać. Sporą różnicę można natomiast zauważyć, gdy zestawi się ze sobą rozmowy w różnych krajach, bo w końcu co kraj, to obyczaj. Mnie proces negocjacyjny zawsze sprawia dużą przyjemność, to w końcu spotkania się z ludźmi na wysokich stanowiskach, którzy mają pojęcie o futbolu i o biznesie. To nie jest handel na targu, tylko konkretne rozmowy na poziomie. Wiadomo, my chcemy zarobić jak najwięcej, oni chcą wydać jak najmniej, natomiast bardzo dobrze zawsze negocjowało mi się z Rosjanami. To niezwykle konkretni ludzie, ale też stanowczy. Jeśli się na coś umawiamy, to tak musi już zostać. Trzeba też uważać, by nie przeszarżować, bo gdy przekroczy się pewną granicę, nagle może się okazać, że jest już po temacie.

Radosław Gilewicz i Mariusz Piekarski (fot. 400mm.pl/Piotr Kucza)

– Zakładam, że nie jest pan w stanie ogarniać na bieżąco wszystkich poważnych lig europejskich. Często korzysta się zatem z pomocy innych agentów, którzy lepiej znają inne rynki?
– Wydaje mi się, że nawet najwięksi agenci korzystają często z pomocy innych. Jedni mają lepsze kontakty tutaj, inni tam, więc by skutecznie działać w tym biznesie, musimy sobie pomagać. Ja mogę mieć drzwi szeroko uchylone w Rosji, ktoś w Niemczech, więc nie ma problemu z tym, by zagrać do jednej bramki i się wesprzeć. Niektóre transfery, jak na przykład Karbownika do Brigthon, robi się bezpośrednio, ale są interesy, które przeprowadza się przez zaprzyjaźnionych menedżerów. Poza tym w tym biznesie jest tak, że nie da się wszystkich zadowolić, więc siłą rzeczy niektóre kluby są nieco bardziej zamknięte na współpracę z niektórym agencjami i wówczas trzeba poprosić kogoś o pomoc.

– Ale merytorycznie też szukacie wsparcia?
– Czasami tak, choć sami oglądamy mecze, mamy dużą wiedzę i dostęp do baz danych, co pozwala nam sprawdzić, z kim miałby rywalizować nasz zawodnik, jaką ma szansę na grę. Na przykład taki Karol Świderski przeniósł się do Grecji i przecież nie było tak, że ligę grecką znaliśmy na wylot. Ale poświęciliśmy sporo czasu na analizę sytuacji, prześwietlenie rywali do gry. Ostatecznie uznaliśmy, że lepiej będzie, gdy "Świderek" przeniesie się do PAOK-u a nie do Genoi, która przecież też złożyła za niego propozycję, zresztą nie ona jedyna z Serie A. Stwierdziliśmy jednak, że dobrym pomostem przed najlepszymi ligami będzie gra w Salonikach i z perspektywy czasu mamy prawo być z siebie zadowoleni. To klub, który od razu wywalczył z Karolem po ponad 30 latach mistrzostwo i awansował do europejskich pucharów.

– Chociaż miał pan moment, gdy kręcił nosem.
– Nie podobało mi się to, co działo się latem. Świderski był najlepszym strzelcem zespołu, a gdy przyszedł Antonio Colak, dostał w prezencie miejsce w składzie. Na grę zasługiwał Karol, bo nie zawodził, regularnie zdobywał bramki i pomagał drużynie. Teraz jednak sytuacja się ustabilizowała, bo gra coraz częściej, zadebiutował w reprezentacji i myślę, że jest zadowolony z tego, jaki kierunek w karierze obrał. Ale być może powoli przychodzi czas na zmianę, zobaczymy, jak potoczą się jego losy.

– Pamiętam w książce "Stan futbolu" Krzysztofa Stanowskiego rozdział o agentach, którzy zostali podzieleni na kilka kategorii. Zgadza się pan z tym, że jest menedżerem, który stawia sobie za cel, by zawodnik jak najwięcej zarobił?
– Zdecydowanie, w stu procentach. Wiadomo, chcę by piłkarz spełniał się sportowo, ale bardzo cieszę się, gdy jest bogaty. To jest ich zawód. Mają 10, może 12 lat, by wycisnąć jak najwięcej z kariery, by odłożyć pieniądze na resztę życia. Poświęcili się tej dyscyplinie, od małego harowali, by dojść na określony poziom, więc nie ukrywam, że staramy się wejść do skarbca i wynieść tyle, ile tylko zdołamy udźwignąć. Myślę, że zawodników ocenia się zbyt surowo, często ich zawodową karierę sprowadza się do biegania po boisku i kopania piłki. Ale by robić to za dobre pieniądze, wcześniej musieli 20 lat zgadzać się na wiele wyrzeczeń i rywalizować z tysiącami rówieśników. Tak naprawdę nie wykorzystują lat młodości, podczas gdy ich koledzy chodzą na imprezy i jeżdżą na wakacje, oni pilnują diety, pracują z trenerami personalnymi. Nie ma zatem, co się dziwić, że chcieliby otrzymać za to rekompensatę finansową i wybierają takie kluby, które zapewnią im dostatnie życie.

Karol Świderski to jeden z klientów Mariusza Piekarskiego (fot. Getty Images)

– Jak często zdarza się, że na wybór nowego klubu mają wpływ takie czynniki jak pogoda, klimat do życia?
– Czasami tak się zdarza, ale nie w przypadku młodych piłkarzy. Oni są głodni wyzwań, żądni przygód, świadomi że czasami trzeba pomieszkać w gorszej okolicy, ale wybić się piłkarsko, by potem trafić do fajniejszego piłkarsko i życiowo miejsca. Starsi zawodnicy mają już jednak zazwyczaj żony, dzieci i z uwagi na nich analizują na otoczenie, poziom edukacji, sąsiedztwo. Zastanawiają się, czy dziecko będzie miało z kim bawić się w wolnym czasie, czy partnerka będzie miała gdzie wyjść w czasie treningu z synem. Im więc zawodnik starszy, tym częściej patrzy na takie czynniki.

– Szczerze mówiąc, to jak czasami oglądało się zdjęcia z rosyjskich miast, w których mieli zamieszkać polscy piłkarze, można było złapać się za głowę.
– Pewnie chodzi panu głównie o grę w Tereku Groznym, bo na przykład taki Krasnodar to fantastyczne miasto, zresztą bardzo ciepłe, można powiedzieć że trochę śródziemnomorskie. Latem temperatura dochodzi tam do 40 stopni Celsjusza, bo od Morza Czarnego dzieli to miejsce jakieś 100 kilometrów. W Polsce mamy chłodniejszy klimat, tam maksymalnie przez dwa lub trzy miesiące jest chłodniej, reszta roku rozpieszcza mieszkańców. Jeśli chodzi o samo życie, klub, organizację czy właściciela, wszystko jest na poważnym poziomie europejskim.

– Statystycznie częściej dochodzą do skutku transfery, nad którymi długo pracujecie, czy takie jak Igora Lewczuka – organizowane w pośpiechu?
– Większość transferów to te, nad którymi pracujemy od dłuższego czasu, chociaż to oczywiście żadna reguła, bo czasem w ciągu tygodnia powstanie jakiś temat i możemy zdołać go zamknąć. Dostajemy sygnał, że jest potrzeba prawego obrońcy, my na przykład takiego mamy, przedstawiamy go i po chwili podpisujemy wszystkie dokumenty.

– Współpraca z piłkarzami to jedno, ale czy trenerzy również korzystają z usług agencji menedżerskich?
– Myślę, że największe agencje powinny związać się z jednym, dwoma trenerami i próbować przez jego dobre wyniki wywindować go do klubu zagranicznego. Tego nam brakuje, bo polscy szkoleniowcy w ogóle nie mają marki w Europie, a kiedyś trzeba to zmienińć. Cierpią, bo nie pracują w tak dobrych warunkach, jak ich koledzy po fachu na Zachodzie. W poważnych ligach jeśli piłkarz jest słaby, to kupuje się na jego miejsce nowego za kilka milionów euro. U nas trzeba szukać po akademiach, rezerwach, kombinować. Ale oczywiście to nie jest też tak, że tylko przez brak agentów naszych szkoleniowców brakuje w Bundeslidze czy w Ligue 1. Potrzebne są też wyniki w europejskich pucharach, fajna gra ich zespołów, co mogłoby stanowić znakomitą reklamę. Jeżeli Legia Czesława Michniewicza będzie zaskakiwała swoją grą, w co w sumie wierzę przy dobrych wzmocnieniach, to ten trener zostanie w pamięci kilku działaczy. Piłkarzom jest się oczywiście łatwiej wypromować, ale i tu widzę pewne pole manewru.

– Wracając do piłkarzy współpracujących z agencją Unidos, pan ma chyba przekonanie, że Sebastian Szymański wkrótce trafi do mocnego klubu zagranicznego.
– Uważam, że jeżeli nie teraz to na przestrzeni roku powinno się to wydarzyć. Mamy aktualnie dość specyficzny moment na świecie, walczymy z pandemią, co odbiło się też na sytuacji finansowej klubów. Ale jeśli wkrótce drużyny odbiją się ekonomicznie, a stadiony zapełnią sie kibicami, Sebastian zrobi kolejny krok w karierze. Już bardzo rozwinął się jako piłkarz, dzięki temu, że w końcu trener znalazł mu odpowiednią pozycję na boisku. Szymański jest bowiem środkowym pomocnikiem, jest stworzony, by poruszać się w tej strefie. Jeśli ktoś zna się na piłce, nie będzie upychał go na boku. Ma takie parametry, że powinno się go ustawiać w centrum.

– Długo walczył pan też o pozycję Michała Karbownika, który ostatecznie w środku pola za wiele nie pograł.
– Michniewicz był zachwycony współpracą Kapustki z Karbownikiem, tę dwójkę obok siebie na boisku oglądało się znakomicie. Michał jest mobilny i upierałem się, że mógłby dać Legii sporo dynamiki w tej strefie. Polska liga pozwala na to, by takiego zawodnika obarczać odpowiedzialnością za grę, podłączać go do gry. Gdy patrzyłem na przykład na zestaw zbudowany z Waleriana Gwilii, Domagoja Antolicia i Andre Martinsa, widziałem deficyt szybkości. Może jestem zbyt surowy, zbyt wymagający, ale raził mnie tam brak piłkarza, który potrafi się urwać, wykonać trochę sprintów, przetransportować błyskawicznie piłkę spod własnej bramki w pole karne rywala. Pamiętam zresztą, gdy wysłałem SMS-a do dyrektora sportowego po meczu z Rangersami przy Łazienkowskiej z sugestią przesunięcia Luquinhasa do środka i czas pokazał, że był to bardzo dobry wybór. Podobne wrażenie odnosiłem w przypadku Karbownika, bo mógł krótkim i szybkim prowadzeniem piłki bardzo dużo drużynie dać. Pomógłby w rozwoju i sobie, i zespołowi, co pokazało przyjście Michniewicza. Szkoda, że Brighton skróciło wypożyczenie, bo nie była to dobra decyzja. Same treningi i obcowanie z tamtymi piłkarzami sporo mu pewnie dało, ale jednak zakładaliśmy wcześniej, że do czerwca będzie występował przy Łazienkowskiej i dopiero latem zacznie walczyć o skład w Premier League.

– Ile prawdy było w tym, że chciało go pół piłkarskiej Europy, a zaawansowane negocjacje prowadziliście z Napoli?
– Rozmawialiśmy chyba ze wszystkimi klubami, które były wymieniane w mediach, również z Manchesterem City. Napoli cały czas zdzwaniało się i z nami, i z Legią Warszawa. Sytuacja związana z koronawirusem mocno jednak wpłynęła na sytuację, Włosi nie zdołali też sprzedać kilku piłkarzy, co mogłoby uruchomić domino. Poza tym nie wszystkie kluby chciały od razu dać między 8 a 10 milionów euro, większość proponowała koło 5-6 milionów. Gdyby Legia wcześniej zgodziła się na takie pieniądze, wybór byłby większy. Na przykład moglibyśmy wówczas skorzystać z propozycji Salzburga, który był bardzo chętny do pozyskania Michała. Pojechaliśmy tam na rozmowy pół roku przed transferem do Brighton. Austriacy bardzo uważnie go obserwowali, poinformowaliśmy o tym klub. Przedstawiciele Red Bulla mieli w marcu zameldować się na rozmowach przy Łazienkowskiej, lecz dostali zakaz przemieszczania się po Europie, gdy koronawirus na trwałe zagościł na Starym Kontynencie. W związku z tym rozmowy się wysypały.

– Zakładaliście w ogóle, że trafi do Anglii? Nie ma co żyć stereotypami, ale przyzna pan, że na pierwszy rzut oka fizycznie nie pasuje do tej ligi.
– Podobne parametry ma Tariq Lamptey, a w klubie od razu usłyszeliśmy, że to jeden z najzdolniejszych w kadrze, na którym zarobią sporo pieniędzy i chcą Michała przyszykować właśnie na prawe wahadło. Anglik złapał jednak poważną kontuzję, wypadł na kilka miesięcy i plan nie potoczył się tak, jak zakładaliśmy. Cena za Karbownika była dla Brighton promocyjna, Legii pozwoliła przeżyć gorycz porażki po przegranej walce o awans do europejskich pucharów i obie strony uznały, że nie ma co opóźniać tego ruchu. Jako otoczenie piłkarza też chcieliśmy skorzystać z okazji, bo skoro zagraniczny klub płaci za młodego zawodnika taką kwotę, to oznacza, że wiąże z nim sporą nadzieję i nie zamierza schować go do lodówki. Wierzymy, że wspólnie rozwiniemy jego umiejętności.

– Wszechstronność piłkarza, który może zagrać na kilku pozycjach, pomaga w sprzedaniu go do lepszego klubu czy jest przeszkodą?
– Trochę przeszkadza. Sam chciałem, by jak najszybciej sprecyzować mu pozycję i pod jej kątem szukać nowego klubu. Fajnie wyglądał w Legii na środku, lecz Brighton kupiło go na wahadło. Grają trójką z tyłu, jako wahadłowy miałby korytarz dla siebie, a z jego dynamiką i mobilnością można to w bardzo fajny sposób wykorzystać, zwłaszcza że świetnie czuje się w ofensywie. Ale generalnie taka wszechstronnośc nie pomaga.

– Gorąco będzie latem wokół waszych zawodników?
– Będzie ruch w interesie, jestem przekonany. Myślę, że sporo będzie się działo na rynku tureckim, gdzie mamy pięciu piłkarzy. Mamy też zamówienia ze strony tamtejszych klubów, które potrzebują wzmocnień, a to bardzo fajne, żywiołowe rozgrywki. Pewnie będzie spore zamieszanie wokół Świderskiego, czekamy na to, co wydarzy się z Karbownikiem i innymi piłkarzami. Sądzę, że entuzjazm transferowy w klubach się spotęguje, gdyż powoli będą wracali na trybuny kibice, a co za tym idzie – coraz większe pieniądze trafią do kasy.

– Agenci podpowiadają tylko w kwestii prowadzenia kariery, czy zwracają też uwagę na zachowania boiskowe?
– Ci, którzy znają się na piłce, doradzają piłkarzom w kwestii gry...

– Mam rozumieć, że pan doradza!
– Bardzo dużo! Myślę, że piłkarze cenią, jeśli agent potrafi dostrzec pewne rzeczy, podpowiedzieć, zwrócić uwagę. Trener ma pod opieką w trakcie spotkania kilkunastu zawodników, ja mogę się skupić tylko na jednym i uważnie prześwietlić jego grę. Jeśli więc rzuci mi się w oczy coś, co gracz może zrobić lepiej, nie mam problemu z tym, by przekazać mu te uwagi. Gramy w końcu do jednej bramki i to w naszym wspólnym interesie, by był coraz lepszy.

Mariusz Piekarski podczas meczu Wisły Płock z Legią Warszawa (fot. 400mm.pl/Piotr Kuca)

– Często zdarza się, że informacja, który wycieka do mediów, utrudnia negocjacje?
– To nigdy nie pomaga. Jeśli ja mam pod kontrolą cały interes, mam dogadane oba kluby, warunki indywidualne piłkarza i zmierzamy do mety, nie odczuwam problemów z tego wynikających. Ale już działacze, którzy chcą pozyskać zawodnika, złoszczą się, co jest w zupełności logiczne, bo za chwilę do walki o podpis mogą włączyć się kolejni, podbić stawkę. Tak naprawdę jako agent jestem w uprzywilejowanej sytuacji, ale widzę często nerwy obu stron, które chciałyby jak najszybciej dopiąć deal.

– Pan bywa często łączony z Lechią Gdańsk i Legią Warszawa, jako z klubami, z którymi współpracuje najchętniej. Może ma pan zatem ambicję, by w którymś z nich pełnić nieco poważniejszą rolę?
– Zupełnie nie. Mamy bardzo mocne fundamenty jako agencja, każdy dobrze wie, na czym się skupiamy. Stworzyliśmy fajny produkt w Polsce, prężnie się rozwijamy i nie chciałbym tego rozbijać. Tym bardziej że mam świadomość, jak dużo wyrzeczeń wymaga pracy trenera czy dyrektora sportowego. Ci ludzie nie mają tyle czasu dla rodziny, ile mogę poświęcić ja. Cały czas jeżdżą, analizują, siedzą po kilkanaście godzin w klubie.

– Rozumiem jednak, że skoro Legia już zapewniła sobie mistrzostwo i zacznie budować kadrę pod europejskie puchary, telefon będzie często dzwonił.
– Przede wszystkim to dużo pracy czeka klubowych działaczy. Ja jestem kojarzony z Legią, bo często uczestniczę przy transferach, podsyłam tematy jak choćby z Czesiem Michniewiczem. Trochę czasu pracowałem zresztą nad tym, by przekonać Dariusza Mioduskiego, że to odpowiedni człowiek dla tego klubu. Już dwa lata temu namawiałem prezesa, by pochylił się nad tą kandydaturą, bo jestem zdania, że pasuje do tego zespołu idealnie. Ma charyzmę, inteligencję, pomysł i jest bardzo pracowity. Cały czas się rozwija i nie wiemy, gdzie jest jego sufit. Już jest bardzo dobry w swoim fachu, a może zrobić jeszcze większą karierę. Nie jest tajemnicą, że przyjaźnimy się od prawie 30 lat, mamy cały czas ze sobą kontakt i bardzo cieszę się, że trafił do Warszawy i zdobył mistrzostwo kraju. Teraz można tylko trzymać kciuki za sukces na arenie międzynarodowej.

– Ale zakładam, że wyjściowa pozycja polskich klubów na rynku transferowem jest kiepska.
– Liga jest postrzegana w Europie jako bardzo słaba. Rozmawiam z ludźmi z różnych krajów i oni nie chcą po prostu tutaj przychodzić. Agenci i piłkarze mówią, że transfer do Ekstraklasy jest porażką, dyskredytacją. Nie chodzi tutaj o wspomnianą Legię, bo to akurat duży klub z pięknym ośrodkiem, zorganizowany, dość bogaty. Ale chodzi o to, jak nasze rozgrywki oceniają inni. Po prostu nie wzbudzają szacunku, są krokiem w tył dla zawodnika. Łatwiej byłoby ściągać tutaj ludzi, gdybyśmy może osiągnęli coś fajnego na arenie międzynarodowej. To trochę jak z jazdą autobusem. Polska liga jest dziś zajezdnią. Jeśli pasażerowie nie wysiądą na poprzednich przystankach, muszą dotrzeć na końcowy i tam wysiąść. Dlatego tak trudno jest pozyskiwać jakościowych piłkarzy do Polski.

Źródło: TVPSPORT.PL
Unable to Load More

Najnowsze

Zobacz także